JustPaste.it

Anhedonia-dalszy ciąg.

6da80f43fa660d41211e904852e2141a.jpg

Nie próbowano z nią rozmawiać. Nawet ten pogodny młody doktor, który rozmawiał z jej mężem.

-          I chwała Panu- myślała.

Niczego tak bardzo nie pragnęła, jak jakiegoś kąta, w którym mogłaby się zaszyć. Przekazywali ją sobie z rąk do rąk, jak jakąś paczkę. Ona posłusznie dreptała wykonując nieskomplikowane polecenia:

-          ”Proszę się przesunąć.”,

-          ” Proszę to postawić”.

To akurat było do jej torby.,

-          „Proszę usiąść i poczekać”.

Jedyną informację usłyszała jadąc windą. Brzmiała:

-          ”Pojedziemy windą”.

 Ludzie w białym mieli zawsze w kieszeniach klucze zasuwkowe i machinalnie, jak klamką, otwierali kolejne drzwi, które, miała takie wrażenie, były wszędzie. Gdy  czasem jeden biały człowiek spotykał drugiego białego człowieka, rozjaśniał się cały uśmiechem i następowała serdeczna, niewyszukana konwersacja, która jakimś tajemniczym łukiem omijała jej postać. Dowiedziała się np., że szkarlatyna Piotrusia już minęła, a do Ustrzyk pojadą kiedy indziej, bo na razie nie ma urlopu. Że w sklepie „na szpitalu” są bardzo fajne termometry na baterie, że bardzo mało „żrą energii” i są dokładne, wreszcie, że  „fajne buty sobie kupiłam na mieście”. Generalnie wszystko było albo „fajne” albo O.K. O niej nic.

-          Pewnie dlatego- pomyślała- że nie jestem fajna i ze mną nie jest O.K.

Zachowywali się, jakby była przezroczysta. Słowa wyrzucali ponad jej głową, choć wcale nie była niska, miała uszy i całą resztę. Była jakąś procedurą do wykonania. I trzeba przyznać, że ta rola doskonale jej odpowiadała. Mogła spokojnie jeszcze bardziej cofnąć do skorupy i liczyć na to, że się odczepią.   

-          Gdybym teraz miała udawać zainteresowanie lub, nie daj Boże, się uśmiechać…- tego bała się bardziej.

Całkowicie obojętny jej był los Piotrusia i pogoda w uzdrowiskach. Obojętne jej było absolutnie wszystko. Nawet własne dziecko.

-          Mam dziecko? No tak, mam… Śliczną, mądrą dziewczynkę, która ma nieczułą, zobojętniałą matkę… Że też musiała trafić na mnie…

Zachwiała się i człowiek w białym przytrzymał ją mocno pod rękę, nie przestając rozmawiać z tym drugim. Właśnie wyszli z windy i ta sama pielęgniarka o nieokreślonej płci, która otworzyła im drzwi izby przyjęć, zapisywała coś w zeszycie w kratkę. Najwyraźniej była od zapisywania i kwitowania odbioru. Nastąpiło przekazanie. Usłyszała i wykonała kolejne: ”Proszę usiąść”.

-          Wreszcie trochę spokoju. Wreszcie może dadzą mi spokój. Jeśli już mam zapaść w ten czarny lej, chcę to zrobić sama. Niech tylko nikt ode mnie niczego nie chce, nie spodziewa się, nie oczekuje. Nie mam siły. Tak bardzo nie mam siły…

Najbardziej znienawidzone ostatnio przez nią słowo, brzmiało: ”Musisz”. wszystko, co zaczynało się od niego, otwierało czarną, bezdenną przepaść. Nie miała już siły walczyć. Gotowa była już spaść i nie bronić się rozpaczliwie więcej. Po co? Jeśli i tak prowadzi to do jednego? Po co się tak niemiłosiernie katować? Żeby o minutę opóźnić nieuchronny koniec? Po co?

-          Kto to powiedział?- myślała- Kto powiedział, że śmierć nas nie dotyczy, bo jak jesteśmy, to nie ma jej, a jak jest, to nie ma nas? Kto?

Nie mogła sobie przypomnieć. Ostatnio wielu rzeczy nie mogła sobie przypomnieć, a najgorszą z myśli była, że nie pamięta nawet, jak się nazywa. A tą naj, najgorszą- jak na imię ma  Mała.

-          Asia, Joasia, Asiulek, Asinka- powtarzała wtedy w myślach w kółko, aż jej się zakręciło w głowie.

Lęk, jaki ją wtedy ogarniał, był nieopisany. Nigdzie, na żadnej z setek tysięcy stron literatury polskiej i światowej, którą przeczytała i omówiła, nie znalazła opisu takiego lęku.

-          Tak muszą czuć się zaszczute zwierzęta…

Tak samo pragnęła skulić się w kącie i z szeroko rozwartymi oczami, trzęsąc się, warcząc i gryząc, czekać na ostatni cios. Od pewnego czasu, to już nawet tego chciała. By jakaś miłosierna dłoń ją dobiła.

-          A może nie? Może jeszcze za mało cierpię. Może można bardziej? Tylko trzeba to przetrzymać? Być dzielną. Musieć. Musieć…

I znowu wstępowała w nią ta durna nadzieja. Nadzieja, z która wiązało się niewiarygodne cierpienie, bo nie mogła w nią uwierzyć…Tak długo walczyła, tak długo była dzielna, odsuwała głupie myśli, wynajdywała zajęcia…Wszystko przez nadzieję, że będzie lepiej. Nie było. Było coraz gorzej, a ona nie rozumiała, dlaczego. Nic nie pomagało. Ani  racjonalne jedzenie, ani obżarstwo, ani kulturalne picie, ani opilstwo, ani milutki małżeński seks, ani dziki i zbereźny. Nic. Zazwyczaj każdy dzień był gorszy od poprzedniego, aż wreszcie zaczęła się poddawać…

-          Proszę, pójdzie Pani ze mną.- usłyszała trochę skrzekliwy, ale niewątpliwie żeński głos.

Pochodził od pielęgniarki, która skończyła notować w zeszycie w kratkę formatu A5. Poczłapała za nią wlokąc za sobą torbę. Przechodziły rozpaczliwie długim korytarzem oświetlanym sinym światłem jarzeniówek. Wreszcie przystanęły w przedostatnich drzwiach. Na końcu korytarza, który się znacznie rozszerzał, zauważyła duży otwarty pokój z fotelami pod ścianą.

-          Woli pani przy drzwiach, czy oknie?

-          Wszystko jedno- odpowiedziała słabo, ale zaraz uświadomiła sobie, że nie będzie na sali sama i pewnie nie wytrzyma przy drzwiach.- Chyba chciałabym przy oknie…

-          To proszę...- z westchnieniem kobieta pokazała jej łóżko po lewej stronie od dużego okna.

Na sali stały cztery łóżka, te dwa przy oknie odgrodzone szafą. Przy nich  szpitalne szafki i jeszcze kosz przy drzwiach i druga szafa. Na sali leżały już  dwie starsze od niej kobiety. Jedna niewiele, druga staruszka.

-          Boże… A miał być spokój…-przestraszyła się, że nie wytrzyma tutaj, że to wcale nie jest to zbawienne miejsce, gdzie dadzą jej wreszcie spokojnie zdechnąć.

Położyła torbę na  twardym kocu w zielono- czarno- szarą kratkę. Zaczęła wyjmować swoje rzeczy.

-          Tę szafę mamy na dwie.- odezwała się staruszka i machnęła niedbale ręką w stronę oddzielającej łóżka prostej szafy ze sklejki.

-          A tak… Dziękuję bardzo- odpowiedziała, choć w duchu modliła się, by nie chciały się z nią „zapoznawać”.

Na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Rozłożyła wszystko do szafki, powiesiła rzeczy obok płaszcza starszej kobiety i zawahała się, bo pewnie powinna się przebrać, by wyglądać, jak one. To znaczy w pidżamy pod dres lub szlafrok. Nie miała dresów. Tym bardziej takich „szykownych” z aksamitu, jak ta po drugiej stronie okna. Siedziała sztywno na łóżku, z nogami w skórzanych kapciach i patrzyła tępo w podłogę. Ewa postanowiła poczekać na rozwój wypadków, ale jeszcze długo nic się nie działo.

-          Najwidoczniej wypadki tu się nie rozwijają- pomyślała niemal wesoło, choć w jej stanie, to niezbyt fortunne określenie.

Była napięta i czujna. Bardzo chciała sprostać nowej sytuacji, ale na razie nie było czemu „sprostywać”.  Wreszcie kobieta w aksamitnym dresie ocknęła się i mechanicznie zaczęła wykonywać czynności, które Ewa postanowiła naśladować. Doprowadziły ją one do łazienki, umycia zębów, przebrania w pidżamę i  położenia się spać. Potem ktoś wszedł z korytarza, zgasił światło i Ewa została  z wzrokiem utkwionym w sufit. Drzwi nikt nie zamykał. Do środka wpadało światło z koszmarnych, podwójnych jarzeniówek, ochlapanych niemiłosiernie żółtą farbą, która pewnie miała być ciepłą i rozświetlającą, a tymczasem, w połączeniu z olejną położoną do połowy ściany, światłem jarzeniówek i niebieską pecefałową podłogą,  dawała upiorny, nieboszczykowy odcień. Jakiś czas słyszała odgłosy ludzi sunących do łazienki, która była nieco na ukos od jej sali, po prawej, przeciwległej stronie. Mogła też widzieć człapiących w papciach i laczkach.

-          Są też faceci- pomyślała.

Było w niej, jakieś zdziwienie tym faktem, choć sama nie rozumiała jego źródła.

-          Jakoś tak… nie kojarzy mi się TO z facetami.- myślała.

Wkrótce się przekonała, że mężczyzn jest więcej. Teraz czujnie chwytała odgłosy i obrazy, które wkrótce wycichły niemal zupełnie. Choć była wystraszona tym normalnym, ludzkim lękiem człowieka w nowym miejscu, widocznie nie był on tak dotkliwy, bo zasnęła szybko i dawno nieznanym, głębokim snem. Przetaczały się przez nią jakieś obrazy, dźwięki i rozmowy, dawno zapomniane twarze i trwogi. Ciągle miała uczucie, że czegoś zapomniała, nie dopilnowała i przez to, ktoś ucierpi, ale z samego snu nie zachowała w pamięci prawie nic.

            Obudziło ją posapywanie Babci, bo tak sobie w duchu nazwała starszą kobietę. Wierciła się za tą ich wspólną szafą, stękała i posapywała. Potem  nagle wpadła młoda, dziwnie wesoła pielęgniareczka i nie wiadomo po co, bo było jasno, zapaliła światło z raźnym okrzykiem:

-          Wstajemy, moje Panie! 

Kobieta leżąca koło niej sztywno na wznak, otworzyła szeroko oczy, jak zoombi, usiadła na łóżku, wsunęła drobne stopy w papcie i znów, jak nakręcona, powtórzyła wszystkie czynności z wieczora. Z tą różnicą tylko, że  w odwrotnej kolejności ubierania: zdjęła pidżamę, a założyła aksamitny dres. Babcia się chyba w ogóle nie myła. Była też już ubrana. Ewa podziękowała Opatrzności za szafę, która je oddzielała i za to, że pokój był wąski, ale długi.

-          No tak. Tu mnie zaprowadziło…- myślała sobie leżąc jeszcze. – Co z tego będzie? Co ja tu robię?

Pomyślała też, że Mała już pewnie jedzie i nagle zmartwiła się o to, czy wzięła leki na chorobę lokomocyjną dostatecznie wcześnie, by zdążyły zadziałać. A zaraz potem, że pewnie tak, bo jest przecież wyjątkowo obowiązkowa i zapobiegliwa.

-          Zupełnie nie, jak małe dziecko…Da sobie radę… Już, tak naprawdę, mnie nie potrzebuje…

Z rezygnacją wykonała te wszystkie czynności, które chyba należało i usiadła na łóżku czekając na to samo, cokolwiek to było, co kobieta po drugiej stronie. Okazało się, że czekały na obchód. Ruch na korytarzu zmienił charakter na jakiś taki bardziej podniosły, babcia wylatywała, co jakiś czas z pokoju i wychylając się zza drzwi oznajmiała:

-          Są na końcu. Są już u Lidki. Są już pod czternastką.

Wreszcie zakrzyknęła triumfalnie:

-          Idą!

Wpadła na swoje łóżko, przykryła się kocem pod nos i leżała wyprostowana. Do sali weszło troje w rozpiętych fartuchach. Jedyny facet miał stetoskop. Przystanęli najpierw nad łóżkiem kobiety po drugiej stronie. Mężczyzna, na oko koło sześćdziesiątki, postawny i krzaczasty.

-          Kojarzył się z tatą-misiem- surowym ojcem niesfornego Colargola. Siwa gęsta czupryna i białe wybujałe brwi nachodzące na opuchnięte, mocno zagięte ku dołow,i powieki.

Zdjął kartę z jej łóżka, rzucił okiem i spytał, jak się czuje. Wtedy Ewa przekonała się, że jej sąsiadka umie mówić.

-          Przynajmniej jedno słowo zna: „Dobrze” – pomyślała wtedy – a zaraz potem powtórzyła to samo, bo w jej przypadku było podobnie.

Z tym tylko, że jedna z kobiet tłumaczyła w kilku zdaniach facetowi, że pacjentka, czyli Ewa, przyjęta została dopiero wczoraj. Wtedy facet, o dziwo, zwrócił się do niej z uśmiechem i powiedział.

-          To zaczniemy jakieś leczenie…

Zdobyła się na uśmiech także i przytaknęła głową.

Na nic mądrzejszego nie miała siły, choć może powinna się przynajmniej zirytować. W jej obecnym stanie jednak, jedynym co wyprodukowała, było westchnienie pełne osłabiającego znużenia. Kiedy dużo później, będzie myśleć o tej scenie, zdanie, które wypowiedział wtedy doktor-stetoskop, będzie wyglądało mniej, więcej tak:

-          „ Jakie k… „zaczniemy”, jakie k…„jakieś” i jakie k…”leczenie”?

Przecież leczyła się od prawie trzech lat i bynajmniej nie odmawiała współpracy. Brała nawet inhibitory MAO, nie próbowała tylko elektrowstrząsów i lobotomii.

-          Więc może jeszcze i to? Może jeszcze i to?- myślała, a w uszach głęboko dudniło echo z lektury szkolnej:

-          Może. I. To.

Przełykała ślinę i z trudem wykrzywiała twarz, aby na jej masce pojawiło się coś w rodzaju wdzięcznego uśmiechu. Wątpiła, by coś jej z tego wyszło, ale na szczęście ekipa straciła dla niej zainteresowanie i odpłynęli od jej łóżka.

Podeszli jeszcze gremialnie do Babci, która bez żenady poprosiła o środki na zatwardzenie ”Bo, nie mogę się wypróżnić, pani doktor. Tylko nie do picia.” i nikt się nie śmiał, nawet nie uśmiechnął.

-          Choć w tym przypadku-pomyślała Ewa, sama zaskoczona, że ją rozbawiło- „Nie do picia znaczy: „Do dupy”.

-          To Pani jakieś czopki tutaj zaordynujemy. Tak? Miłego dnia, życzę. –rzucił facet i poszli sobie.

I tyle. Wszystko oklapło, a „aksamitny dres” znów siedziała na łóżku patrząc w czubki swoich kapci. Ewa położyła się przykrywając tylko kocem. Odwróciła plecami do sali i próbowała zajrzeć do swojego mózgu. Panował tam dziwny chaos, ale nie ten podszyty koszmarnym lękiem. Nie chciało jej się myśleć. Czuła niemal obezwładniające zmęczenie, choć przecież przed chwilą się obudziła. Znowu przysnęła, bo ocknęło ją szturchanie w plecy.

-          Nie śpimy! Śniadanko!- radośnie oznajmiła ta sama pielęgniareczka.

Posłusznie wstała i rozejrzała za tym śniadankiem. Na jej stoliko-szafce leżał szpitalny talerzyk z bułką i kosteczką masła.

-          Bułka z masłem- znów ja rozbawiło. – Dbają o mój humor…

Kiedy tak zastanawiała się, co ma zrobić z tą „Bułką z masłem”, na korytarzu zaszurało, zaskrzypiało, a do sali weszła kobieta z dwoma dzbankami i padło:

-          Kawa czy herbata?

I gdyby Ewa nie była przecież właśnie w kompletnym dole, pewnie znów by się uśmiała. Tak zwał się poranny program w jej ulubionej stacji telewizyjnej- program dla rzutkich, przedsiębiorczych, ciekawych świata i ludzi, zawsze eleganckich, wyemancypowanych kobiet zawsze w kostiumikach i na wysokich obcasach.

-          Do czego mam nalać?- zapytała kobieta.

-           Nie wiem. –odpowiedziała Ewa.

-          To nie ma Pani swojego kubeczka jeszcze? Ani łyżeczek pewnie, co?- dodała ze zrozumieniem.

-          Dla pani spod dwudziestki sztućce i kubeczek!- krzyknęła w stronę drzwi  tak, że Ewa miała wielką ochotę zakryć sobie uszy.

Po raz pierwszy i ostatni poprosiła o kawę. Cóż, dopiero się uczyła. Kawa była zbożowa, chyba z mlekiem i lekko posłodzona, nie do przełknięcia. Choć otrzymała zawinięte  w jednorazową serwetkę –widelec, który nie nabijał i dwie aluminiowe łyżki- małą i dużą, do których nie miała większych pretensji oraz kubek z napojem o dumnej nazwie „kawa”- nie ruszyła niczego.

-          Leeeki!- rozległo się na korytarzu i kolejne zjawy przedefilowały w koszmarnym pochodzie przed wiecznie otwartymi drzwiami ich sali.

Ruszyły też kobiety z jej pokoju, każda ze swoim kubeczkiem- szpitalnym z zieloną obwódką i w polne maki na sinoniebieskim tle. Ewa już, przez moment pomyślała o chwili świętego spokoju, ale wtedy nieoczekiwanie odezwała się do nie j sąsiadka spod okna.

-          Będą rozdawać lekarstwa i trzeba ustawić się po swoje.

-          Eee… Ja też? – Ewę nie było teraz stać na inteligentną konwersację, na nieinteligentną też nie.

Ale kobieta nie rozmawiała, informowała tylko. Skinęła głową i tyle. Ewa odetchnęła z ulgą. Już była przekonana, że zawsze trzeba słuchać sąsiadki i robić, co ona. Dlatego wzięła swój kubek z zieloną i pomaszerowała za nimi. Wszyscy przesuwali się w niemym pochodzie przed stolikiem na kółkach, za którym stała pielęgniarka od „zapisywania” i rozdawała tabletki z małych grubych kieliszków opatrzonych nazwiskami wypisanymi starannie długopisem na kawałku plastra. Oczywiście jej nazwisko, gdzieś mniej więcej w połowie plastra, przestało się mieścić i widać było, najpierw próby panicznego ścieśniania, a potem ktoś dolepił jeszcze jeden plaster i umieścił „ska”. Ewa zorientowała się, że nie można odejść nie połknąwszy na miejscu. Do tego służył kubek, a jej był pusty…Nie miała teraz czasu przemyśleć sytuacji, pielęgniarka wysypała jej na dłoń trzy tabletki- dwie różowe o romboidalnym kształcie z nacięciem na ukos i jedną większą, białą. Podniosła do ust jednym ruchem wszystkie i udała, że popija z kubka. Nawet dla uwiarygodnienia,  ruszyła grdyką. Oczywiście tabletki przykleiły się gdzieś na podniebieniu, dwie już poza zasięgiem języka, na miękkim i jedna przy górnym  zębie trzonowym. Udała jednak, że wszystko gra i najspokojniej, cały czas modląc się, by nie utkwiło jej w tchawicy, wróciła na salę .W ustach zaczął rozchodzić się gorzki smak. Próbowała zebrać ślinę, by popchnąć choć tamte dwie, ale śliny w ustach brakowało jej ostatnio zawsze.

Suchość w ustach towarzyszyła jej stale, nawet się przyzwyczaiła, postanowiła więc przeczekać. Nie chciała wzbudzać sobą jakiegokolwiek zainteresowania- było gorsze od pragnienia. Zauważyła też, że podobnie jak ona, postąpiła jej sąsiadka- zrezygnowała z porannej „kawy”. Teraz jednak wyjaśniło się, dlaczego - miała w szafce chyba z pięć małych butelek wody mineralnej, którą często popijała. Ewa swoją kawę wylała do zlewu, obecnie uznała ten gest za pochopny i wysoce nieprzemyślany, już wręcz rozważała podejście do kranu w ubikacji, ale ją zobrzydziło. Skuliła się znowu przodem do ściany na łóżku i próbowała zasnąć. Tym razem nie wyszło. Gorzki smak opanował jej przełyk i niemal palił, zorientował się, że się  bezwiednie, niemiłosiernie krzywi.  Znowu usiadła, znowu się położyła, teraz na wznak i wtedy sąsiadka wyciągnęła z szafki butelkę i postawiła na jej szafce.

-          Proszę, odkupi mi pani później.

-          O, dziękuję… Na pewno.

Ewa zastanawiała się, czy nie powinna zacząć teraz jakiejś rozmowy, bo wdzięczność, aż z niej kipiała, ale kobieta położyła się na łóżku i skuliła przodem do ściany, a tyłem do niej. To chyba rozstrzygało sprawę. Ewa poczuła jedwabisty smak wody na dziurach wypalonych na podniebieniu i pomyślała, że to nieprawda, że woda nie ma smaku.

-          Ta, ma…Kojący, oczyszczający, świeży, ożywczy. Mogłabym napisać reklamę…Pean „Do wody”.

Przytuliła buteleczkę do piersi i skuliła się na łóżku. Znów miała chwilę na „czarne myśli”. 

Babcia ciągle gdzieś wychodziła, wracała, wierciła i stękała przy tym. Odwrotnie niż „Aksamitna”, która miała mistrzostwo świata w zastyganiu bez ruchu.

-          No to fajnie. Nawet jeśli jeszcze nie oszalałam, to teraz się ziści.

Ciągle przebłyskiwał jej pewien obraz, ale nie mogła sobie go wyraźnie przypomnieć, coś, co związane było z tym rytuałem tabletkowym. Natężała pamięć, ale nic z tego nie wyszło. W końcu się poddała.

-          Przecież ja już nie mam pamięci. Niczego nie jestem już w stanie utrwalić w mózgu. Nie czuję też… Pewne emocje…Uczucia. Setki chaotycznych wyładowań w mojej głowie…Połączone w drogi, estakady, reakcje chemiczne wywołujące następne…Chodzę, mówię, jestem. Jestem. Jestem tylko jakimś kruchym aktualnym stanem tego wszystkiego, czym jestem. Równowagą. Teraz zachwianą. Zburzoną? Bronię się. Zawzięcie. Przed upadkiem. I tak wszystko zawali się wkrótce, a ja zostanę pod gruzami…Po co pamiętać? I tak wszystko zginie w mroku…

Jedno jest pewne- od rana nie zdążyła jeszcze pomyśleć, do tej chwili, o śmierci, a przecież tak rozpoczynała każdy dzień od niemal pół roku. Rozpoczynała i kończyła. Otaczały ją chmarą, jak szarańcza- czarne myśli. Nie było nadziei, nie było sensu, nie było nic. Pustka. Na początku zajadle próbowała to zrozumieć, pojąć, potem już tylko pogodzić się.

-          Trudno- próbowała przekonać siebie samą- Nie jestem w tym sama. Taki los. Wszystko mija. Dlaczego miałabym spodziewać się czegoś więcej? Wszyscy to znoszą i nawet bywają szczęśliwi. Czym niby różnię się od innych? Jeśli nawet inni nie czują strachu tak intensywnie, jak ja, to jednak też go czyją, taki jest los, ludzki los…

Była tego pewna. Szukała uparcie, w książkach, religii, modlitwie, Biblii, filozofii. Im głębiej sięgała, tym otchłań  bardziej się powiększała. Pustka była już wręcz namacalna. Czyhała za jej plecami, wystarczyło tylko za szybko się odwrócić, aby ją przyłapać. Świat ginął, gdy tylko zamknęła oczy, przestała być czujna, pozwoliła sobie na chwilę słabości, wytchnienia, przestawała myśleć. A właśnie myśli prowadziły ją na skraj przepaści. Kilka dni temu dotarła do urwiska.

-          Gdybym wtedy mogła ruszyć choćby palcem…Znalazłabym sposób…

-           Obiad!- rozległo się po korytarzu.

Babcię przyprawiło nieomalże o stan histerii. Poderwała się chwacko, wygrzebała z szafki sztućce i pofrunęła do kolejki przed drzwi na klatkę schodową. Sąsiadka Ewy spokojnie przewróciła się najpierw na plecy, podniosła tułów do pionu, opuściła nogi na podłogę, wsunęła stopy w zakopiańskie papcie, nadal siedząc otworzyła szufladę szafki, wyjęła sztućce pięknie zawinięte w kolorową ściereczkę, zarzuciła na plecy rozpinaną bluzę od dresu, wstała i wreszcie wyszła za drzwi. Ewa została sama. Słońce oświetlało całą niemal podłogę między łóżkami. Cienie przekręconych do poziomu żaluzji, przy samym oknie dość wyraźne, rozmywały się wraz z oddaleniem. Okno było uchylone, a za nim wyśpiewywał swoją nieprawdopodobną arię, jakiś zakochany do nieprzytomności kos. Najchętniej zostałaby w pokoju słuchając tego śpiewu, choć wcale jej nie pocieszał. Był jeszcze jednym dowodem na to, jak bardzo jest nieszczęśliwa. Nie udało się. Piękna, młodziutka i świeża, jak wiosenny poranek, pielęgniarka sprawdziła pokoje.

-          A co to!? Bardzo proszę. Obiadek czeka.

Ewa nie miała ochoty na dyskusje. Zwlekła się z łóżka i wyszła przed drzwi. Stali już tam chyba wszyscy. Prawdziwy tłum straceńców. Najżałośniej prezentowali się mężczyźni. Człapali w męskich kapciach lub laczkach, sunąc bardziej, niż podnosząc nogi. Ewa, jak zwykle, nie mogła się powstrzymać, by nie patrzeć na rozporki pasiastych pidżam. Wszyscy, gotowi do boju, dzierżyli w dłoniach sztućce. Wyjście prowadziło wyłącznie do windy i oczywiście zamykane było na zapadkę otwieraną uniwersalnym kluczem. Ewie przeszło przez głowę, że gdzieś w domu widziała taki klucz. Wsiadali karnie piątkami do windy. Nikt się nie przepychał. Nie rozmawiano nawet. Wszyscy przeważnie patrzyli na swoje kapcie i przesuwali się o tych kilka centymetrów w stronę wyjścia. Ewa przełknęła ślinę, bo nagle znowu poczuła lęk. Nie chodziło chyba o windę, ale o ścisk i niemiłe przypuszczenie, że ktoś będzie się o nią ocierał albo śmierdział. Teraz też czuła na plecach trzęsące się palce jakiegoś staruszka, który lekko popychał ją ku wyjściu. Nie było w tym geście nic lubieżnego, a tylko starcza niecierpliwość i rozdrażnienie, jednak dreszcz obrzydzenia przeniknął ją, aż się otrząsnęła. Odskoczyła na bok i przepuściła natręta. „Załapał się” na kurs jako ostatni. Ewie z emocji zakręciło się w głowie, ale postanowiła nie robić, za wszelką cenę, cyrku, przełknęła grudę w gardle, opanowała wirujący świat i grzecznie czekała z nosem przy siatce. Po plecach spływała jej strużka potu. Tak bardzo teraz chciała jednego- by nikt się o nią nie otarł ani nie dotknął, szczególnie pleców. Stała tak, zawzięcie patrząc przez siatkę w dół i nasłuchując jazgotu i kołysania windy. Wreszcie nadciągnęła i Ewa musiała odstąpić od drzwi, by można było je otworzyć. Była sprytna, odwróciła się i przodem do reszty przesunęła się na wystarczającą odległość. Zaproszenie do środka dostała pierwsza, więc mogła umieścić się w kącie, tyłem do ściany. W głowie miała kompletny mentlik. Tysiące myśli i żadnej konkretnej, jak w panice, której nie możesz ujawnić. Czuła, że brakuje jej tchu a serce kołacze, aż podskakuje jej lewa pierś. Chcąc to ukryć, przycisnęła dłonie do biustu starając się, by przybrało to formę nic nieznaczącego gestu. Serce zamierało, by znów przyśpieszyć w szaleńczej gonitwie. Nikt nie zareagował, zjechali trzy piętra, aż pod powierzchnię gruntu i wąskim korytarzem poczłapali do jadalni. Małego pomieszczenia oświetlanego przez małe okna u sufitu- podobnie jak w izbie przyjęć. Sala nie miała drzwi a w końcu korytarza, który doń prowadził, na lewej ścianie wybite było okienko, przez które wydawano posiłki. Prawie wszyscy chłeptali już, w niemal absolutnej ciszy,  zupę. Ewa rozejrzała się niepewnie i przy trzyosobowym stoliku po lewej stronie przy wejściu spostrzegła swoje sąsiadki z sali i jedno wolne miejsce.

-          A więc siadają trójkami… Pokojami. Ale pokoje mają cztery łóżka…Cztery, cztery…Tak, tak. Usiądę i już.

Nadal czuła się okropnie, mdliło ją i obraz falował lekko, ale chyba opanowała serce i nie przedarło się, choć próbowało, przez gardło. Odstawiła plastikowe krzesełko i przycupnęła na jego brzegu. Babcia zawijała aluminiową, szpitalną łyżką krupnik zagryzając chlebem, który stał w koszyczkach na każdym stole. „Aksamitny dres” nawet nie poszła po zupę. Siedziała sztywno patrząc na przeciwległą ścianę. Ewa znów ją naśladowała.

-          Niech idzie po zupę!- warknęła na nią Babcia używając królewskie, ale komunistycznej, liczby mnogiej, choć „towarzyszko” nie dodała.

-          Nie. Dziękuję bardzo- odpowiedziała Ewa najgrzeczniej, jak mogła, przez zaciśnięte gardło.

Na twarzy „Sztywnej” zobaczyła przebłysk uśmiechu, ale może się myliła. Próbowała za wszelką cenę się uspokoić. Powtarzała sobie w duchu wyćwiczone wcześniej mantry:

-          Cicho… Cicho… Już dobrze. To nic takiego. To minie. Cicho. Cicho .Spokojnie. Już spokojnie...

Potem ktoś zebrał talerze i wszyscy siedzieli czekając na coś.

-          Pewnie drugie danie- olśniło Ewę.

Niektórzy nawet rozmawiali sobie przy stolikach. Nie one. Babcia niecierpliwie wycierała łyżkę w białą papierową serwetkę wziętą z kawiarnianego metalowego serwetnika stojącego obok koszyka z chlebem i kompotu. Ewa wypiła już swój. Przypominał rozwodniony kisiel, ale i tak, dla niej, był to dziś napój bogów. Patrzyła z zazdrością na zapobiegliwą Babcię, która swojego nie tknęła. Wreszcie na jakiś niewidzialny znak ruszyły do okienka stoliki spod przeciwległej do wejścia ściany. Jej sąsiadki ani drgnęły, tylko Babcia zajadlej polerowała łyżkę. Ewa próbowała wyciągnąć z tej sytuacji jakieś wnioski, ale pewnych nie było.

-          Jeśli „Sztywna” nie je, to czemu Babcia też siedzi? Może też nie chce? Nie… To chyba nie tak …

Wyjaśniło się samo. Nadszedł jakiś niewiadomy czas i obie sąsiadki podniosły się z godnością i podeszły do okienka w korytarzyku. Znów niesiona naśladownictwem Ewa postawiła wkrótce przed swoim krzesłem pulpety w sosie z kaszą jęczmienną i połową ogórka konserwowego, na grubym szpitalnym talerzu z zielona obwódką. Tak maleńkie porcje widziała chyba ostatnio w przedszkolu u Małej. Teraz dopiero Ewa zauważyła, że nikt nie ma noża. Wszyscy jedli tylko widelcami, a i w jej zestawie go nie było. Od dziecka jadła wszystko nożem i widelcem i teraz dopiero sobie to uświadomiła, bo zwyczajnie jedzenie spadało jej z tego, dziwnie lekkiego, sztućca. Sąsiadka spod okna ledwo dźgała swoje mięso, a Babcia zerkała na nią wyraźnie wściekła. Znów Ewa chciała jakoś ocenić sytuację, bo chyba nie była w stanie wiele przełknąć i nadal chętnie brałaby przykład ze „Sztywnej”, z drugiej strony bała się reakcji Babci. Postanowiła, na wszelki wypadek, zjeść nieco więcej niż „Aksamitny dres”, czyli w praktyce, prawie nic. Strategia nie zdała się na wiele, i ją Babcia obrzuciła nienawistnym spojrzeniem.

-          Dlaczego właściwie tak bardzo zależy mi na tym, co myślą lub tylko wydaje mi się, że myślą, inni? Może, w gruncie rzeczy, Babcia ma w dupie, oprócz porannego czopka, co robię? To przecież bardzo prawdopodobne…A nawet jeśli myśli, to, co myśli, to co z tego, że tak myśli?

Mimo tego, że tak zażarcie próbowała sobie to wyperswadować, od wielu miesięcy zachowywała się właśnie w ten sposób i panicznie bała krytyki, czy choćby opinii. W pracy usiłowała być absolutnie bez zarzutu, a i tak prowokowała dyskusje, bo przecież nadgorliwość irytuje i wzmaga konkurencję, a ona postępowała tak właśnie po to, by nikt się jej nie czepiał. Efekt był taki, że wkurzała wszystkich i wszyscy mieli ochotę wykazać jej, że nie jest taka doskonała.

-          Gdyby wiedzieli, jak bardzo nie ufam sobie…Jak wszystko wypływa mi między palcami i robi, co chce? Jak nie można odetchnąć z ulgą, bo nic nie jest pewne i uporządkowane, przewidywalne, przyjazne…Za wszystkim czai się lęk i niepewność…

Dziubanie w talerzu przerwało hasło do wyjazdu na górę. Jak w kopalni rozległo się : „Wyjazd!” i pozostali w jadalni maruderzy podnieśli się ociężale z miejsc. Na talerzach zalegały nadkłute dziecięce porcyjki. Tylko Babcia demonstrowała wkurzenie i puste naczynie. Bardzo nie odpowiadało jej towarzystwo. Na samą myśl, że znów musi wsiąść do windy, Ewie podniosły się wszystkie włoski na rękach, ale niesiona zawsze tą samą kalkulacją, znów uznała, że nie ma sensu robić rabanu, a z siebie wariatki i potulnie, najpierw odniosła talerz do okienka, a potem stanęła przed kratką elewatora. Wściekłe posapywanie Babci paradoksalnie dodawało jej otuchy, nie na tyle jednak, by nie czuła, że zaraz zwymiotuje. Starała się oddychać głęboko i zająć czymś myśli, ale te galopowały wściekle i hamowały dziko tuż przed metalową kratką pomalowaną siną farbą. Wtedy zawartość żołądka, z przewagą żółci podnosiła się w górę przełyku i Ewa musiała popychać powietrzem siłą wtłoczonym w gardło. Babcia patrzyła na nią z niesmakiem i Ewa doskonale ją rozumiała- sama siebie obrzydzała. Przez drzwi przeszła po omacku, bo tylko tak zdołała zapanować nad sobą i otworzyła oczy dopiero przy wysiadce, nałykała się przy tym powietrza tak, że nieuchronnie, gdzieś na pierwszym piętrze odbiło jej się siarczyście. Babcię przyprawiło to, nie wiedzieć czemu, w zadowolenie.

-          Na zdrowie!- rzuciła przyjaźnie.

-          Przepr…szam- zdołała odpowiedzieć Ewa, robiąc kwaśną minę, bo żółć przedostała się przez mozolnie konstruowane zapory i nie pomogło zaciskanie powiek.

Zdołała jednak wydostać się z windy, truchtem dotrzeć do łóżka i znieruchomieć na nim w nadziei na poprawę. Nudności nie opuszczały jej jednak, a serce znów zaczęło udawać gołębia w klatce. Może dlatego z ulgą przyjęła  powtórzenie rytuału tabletkowego. Co więcej, zdołała przypomnieć sobie wreszcie tę scenę.

-          No jasne!- pomyślała prawie radośnie- Jasne…”Lot nad kukułczym gniazdem” Milosza Formana. Tam to było! Pochód zoombie do okienka i tabletki przyjmowane, jak komunia święta…

Tym razem miała czym popić, a same tabletki skojarzyła nawet z maleńką, bardzo maleńką i popiskującą cieniutkim głosikiem, ale jednak, z nadzieją. Dowiedziała się także przy okazji, jak ma na imię „Sztywna”, bo usłyszała od pielęgniarki skierowane do niej- „Pani Danuto”.

W drodze powrotnej do łóżka pomyślała sobie nawet rezolutnie, że jeśli miałaby obstawiać imiona, to właśnie Danuta byłaby Danutą, a Babcia Jadzią.

-          Nie - Jagą, Jadzią właśnie…

To drugie się nie sprawdziło. Ewa zerknęła na jej kartę choroby- Babcia była babcią Martą.

-          Marcia do niej absolutnie nie pasuje. Pozostało mi „Pani Marto…”

Później okazało się, że tak, nikt tu na Babcię nie mówi, zwracano się do niej wyłącznie per: ”Pani Marteczko”. Brzmiało to trochę, jak  przedwojenne „Kochana Mateczko”, ale trzeba przyznać, że nic rozsądniejszego nie można było wymyślić. Ewa nie sądziła też, że w ogóle stanie przed problemem „zwracania się”, do kogokolwiek…A jednak rozważania te sprawiały jej ulgę, oddalały TAMTE myśli i serce przestało obijać się w klatce.

-          Nadzieja…

Nienawidziła jej. Pojawiała się podstępnie, tylko kiedy było ciut lepiej.

-          Zapalała te swoje bagienne ogniki, by mnie skusić, zaprowadzić na manowce, zmylić uwagę przed następnym ciosem. Potem bardziej boli…W rozluźnione mięśnie, nienapięte ścięgna, znienacka…

Od zaciskania szczęki  niszczyły jej się przednie zęby do tego stopnia, że dentystka poradziła jej aparat ortodontyczny, ale ona wiedziała, że problem nie dotyczył zgryzu. Jakoś nie było tego problemu wcześniej… Od kilku lat słyszała zgrzytanie i ze zdumieniem orientowała się, że to ona…Ale nie to, było najgorsze… Miała przecież momenty rozluźnienia…A wtedy właśnie, stawała się jeszcze bardziej bezbronna i jeszcze bardziej zasługująca na pogardę…Więc, gdy tylko opuszczały ją paniczny lęk i jego siostra odraza do siebie samej, i zaczynała myśleć o czymkolwiek bez stresu, w jej głowie natychmiast zapalała się maleńka czerwona lampka alarmu.

-          Nadzieja jest najgorsza… Osłabia czujność…”Lasciate ogni speranza voi ch’entrate”-„Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją”. Napis na bramach Dantejskiego „Piekła”. Dla Dantego bez nadziei nie można żyć. A można umrzeć? Wielka Triada też ją zawiera- Wiara, Nadzieja, Miłość. Bez nadziei nie można żyć. A jeśli tylko śmierć jest ukojeniem? Cóż po nadziei? Na bramie do mojego piekła wyryto żywą krwią –Speranza. Przekleństwo Nadziei. Jest zawsze, gdy tylko słabnę podkrada się cicho i roztacza ułudę. Po co się łudzić? Nigdy nie będzie lepiej. Tylko głupiec karmi się nadzieją, dureń, ignorant, tchórz. Nie ja! Choć tyle można mieć- godność. Choć tyle…Dlaczego nie można przyjąć Prawdy? Dlaczego muszę się karmić ochłapami nadziei? Jeśli jest tylko pustka i mrok, to czemu ich nie przyjąć? Jeśli tylu umarło przede mną, jakie mam prawo do życia? Trzeba to przyjąć. Na Miłość Boską!- trzeba to przyjąć z godnością…Nadzieja mnie upadla…

Znów była w swoim piekle z nadzieją na bramie. Serce tłukło o żebra, wysuszone usta pękały i krwawiły od ciągłego przygryzania warg, w głowie kłębowisko myśli, jak podstępnych żmij, każda gotowa do skoku i ukąszenia. A jeszcze przed chwilą rozważała sobie beztrosko- jak zwracać się do starszej pani z łóżka obok…

I tak było od dawna…