JustPaste.it

Horrorologia małżeńska

Mimo drobnych sińców na żebrach i piętn wypalonych żelazem na... czymś tam, nadal uważam, że najpiękniejszą formą życia jest małżeństwo. I chciałbym powtórki. :-)

Mimo drobnych sińców na żebrach i piętn wypalonych żelazem na... czymś tam, nadal uważam, że najpiękniejszą formą życia jest małżeństwo. I chciałbym powtórki. :-)

 

Bo może jestem trochę jak giez - możesz go walić kapciem tudzież marchewą (z ręcznika, klasyczna broń kolonijna, po upadku PRL nielegalna), a on wciąż uparcie, nietaktownie, żywy, rozbzyczany, w niekończącej się serii nalotów natrętnych...
Twardziel.
I trochę jak foksterier - możesz go walić, głodzić, do kąta wstawiać, w karcer, w kozę, dół wilczy, albo z wapnem, krzycząc o głupstwach i rozbrykaniu, a on wciąż niezmożenie, nieskończenie, radośnie rozmerdany, rozskakany, w niekończącej się serii nawrotów samobójczych...
Idiota.
Jako ten twardziel i... Jako ten giez i foksterier w jednym, nadal marzę o byciu mężem dla żony. To prawdopodobnie dość psychiatryczny objaw, tym bardziej, że znam wszystkie cienie życia małżeńskiego powszedniego. Że wiem przecież, jak to czasem wygląda.
A jak to wygląda, odsłaniam przyszłym mężom swoich żon w trzech krótkich horromałżach:

 

 

c0f09f8fca49efbe188b5cf5dfe3e4bd.jpg

 

Horromałż pierwszy: Żart

 

Prysznic zawsze brałem dwa razy dziennie. Po bieganiu, leśnym zresztą, i przed pójściem do łóżka, które szczęśliwie dzieliłem z seksowną ponad trzeźwość umysłu żoną Amandą. Prysznic zawsze zimny. Nie macie pojęcia, jak odmładza ten pilnie przestrzegany rytuał.
    Właśnie brałem taki prysznic, ten po treningu, dumając przyjemnie o brązowym samochodzie, który postanowiłem kupić. Miało to być szczególne wydarzenie, nie tylko dlatego, że zdecydowałem, przy oczywistej akceptacji Amandy, kupić auto amerykańskie. Samochody amerykańskie, zwłaszcza z przełomu lat 70. i 80., kojarzą mi się z siłą, majestatem i równowagą, szykiem i nawet niezłomnością – zwłaszcza takie jak cadillac, buick, czy mercury. Zwróćcie uwagę, co dzieje się z konstrukcjami europejskimi. Jakieś bryły nieomal kubistyczne, płazio obłe, nieforemne, reflektory groteskowo powiększone, wybałuszone bez charakteru i wpełzające już prawie do drzwi...
    Tymczasem wóz musi podkreślać charakter mężczyzny. Prostokątnym kształtem, ciężką, masywną sylwetką, niezmożonym silnikiem – oddaje charyzmę i twardość swego kierowcy.
    Jak taki buick właśnie. Albo ford Thunderbird.
    A najbardziej chevrolet Caprice. Nigdy nie widziałem auta bardziej dostojnego, silniej wyrażającego potęgę, moc i piękno stworzone przez istotę technologiczną. Dlatego zamówiłem właśnie to auto.
    Co jednak czyniło rzecz ekscytującą  - zamówiłem sobie wóz brązowy. Tak jest. Ciekawe, że niespecjalnie przepadam za tym kolorem, na przykład odrzuca mnie od brązowych ubiorów.
    Czasem nawet od ludzi w takowych.
    Ale czy może być piękniejszy kolor dla auta, które ma odbijać pozycję i osobowość mężczyzny, niż brąz właśnie?
    Oczywiście lakier metalik podwaja wdzięk i rangę takiego wozu.
    I tu następuje niecodzienne me zafrapowanie. Kilka dni wcześniej stanąłem na dwie godziny w centrum miasta, by wypatrzyć jakiekolwiek, choć jedno-jedyne auto lakierowane brązem.
    Nie udało mi się. Mimo prób powtarzanych przez kolejne dwa dni. Nie ma w Polsce aut brązowych!
    Mam dziwne wrażenie, że nikomu z was się nie uda, czy założy punkt obserwacyjny w Gdańsku, czy w Hanowerze, czy w takiej Barcelonie. Co innego w Ameryce... Tam pięknie wyczuwają pojęcie KLASY SAMOCHODOWEJ...
    Takie właśnie kwestie zaprzątały mój zrelaksowany umysł, gdy masowałem ciało silnym strumieniem zimnej wody. Czasem, znikając pod natryskiem niczym w wodospadzie odcinającym od świata – nie myślę o niczym. Tym razem myślałem, i to tak optymistycznie, że nawet śpiewać odruchowo zacząłem, co jednak prędko zdławiła zimna struga.
    Myślałem o metalicznie brązowym chevrolecie Caprice z 1980 roku, którym miałem podjechać pod dom już za trzy tygodnie.
    Relaks zaczął być wypierany przez falę euforii, i zacząłem nawet marzyć o jakichś swawolach z żoną, by nadchodzący dzień radości już ze szczodrym wyprzedzeniem uczcić. Kocha się za różne rzeczy. Ja kochałem żonę za poczucie humoru, gotowość do niekonwencjonalnych dowcipów, ujmujących szaleństw. Często robiliśmy sobie nawzajem psikusy, które zadziwiały naszych przyjaciół.
    Teraz jednak skupiony byłem myślą bardziej na czułościach niż kawałach małżeńskich.
    Lodowata woda stymuluje zresztą arsenał witalności, wbrew herezjom szerzonym przez zwolenników odparzania skóry gorącymi natryskami.
    Zakręciłem wodę i wyskoczyłem żywo z kabiny, w myślach – bardzo wilczych myślach - zrywając z Amandy sukienkę. Sięgnąłem po swój biały ręcznik i zamarłem. 
    Wazon krwi ulanej szokowałby nawet na ręczniku różowym, który należał do mojej żony. Ale krew na bieli zawsze uderza silniej i na kilka sekund skamieniałem zamroczony. Bezrozumnie patrzyłem na uwalony krwią ręcznik, w końcu rozum i duch mobilizacji męża-wojownika wróciły w przeznaczone sobie przestrzenie.
    - Jezu... Amando!! - skoczyłem ku drzwiom, uderzając w wyniku poślizgu biodrem o framugę. Zaraz też przewróciłem się w wyjątkowo niezdarny, żałosny sposób, niczym odyniec, na którego spadło w zasadzce australopiteków pięć maczug jednocześnie.
    Serce tłukło się w mej piersi w sposób nieprzystający mężczyźnie, który dla podkreślenia posiadanych jakoby cech równowagi i charyzmy zamówił chevroleta. Natychmiast poderwałem się... i zamarłem ponownie.
    Wstrząśnięty patrzyłem na moją żonę, która stała na wprost łazienki, filuternie uśmiechnięta.
    Na pozór – bardzo ulotny pozór – wyglądała normalnie. Ot, śliczna, szarooka blondynka w zwiewnej, turkusowej sukience, sposobnej na wilcze rozerwanie.
    Tyle tylko, że tam, gdzie zazwyczaj znajdowała się jej lewa dłoń, dostrzegłem obficie krwawiący kikut. Amanda nieporadnie tamowała krwotok serdakiem.
    - Zobacz! - zawołała wesoło, odsuwając serdak od rany.
    Ciemna krew trysnęła w posadzkę z dźwiękiem, od którego zmiękły mi nogi.
    - Odcięłam sobie rękę, żeby cię nastraszyć, dzióbku! Widzisz? Tu jest kość promieniowa. A to...? Łokciowa chyba, co? A tu jakaś rurka śmieszna...Ops! Chyba kręci mi się trochę w głowie!...
    - Ale gdzie dłoń?! - wybełkotałem.
    Moje serce naparło na krtań.
    - Leży w kuchni na stole. Albo może upadła na podłogę?... No przecież nie wyrzuciłam! - zachichotała. - Nie spodziewałeś się, dzióbku, prawda? Przyznaj się... - Żona zachwiała się, a jej twarz nabrała bieli, która skazała mój ręcznik na wieczny grafit.  - Słabo mi... Straciłam dużo krwi, prawda? Ale udał mi się żart? Hm? Zaskoczony? Umfff – radosny uśmiech przeszedł w grymas wiedźmy rozciąganej na kole.
    - Chryste panie – wykrztusiłem. - Prędko, bo się wykrwawisz!
    Zatamowałem krew i wezwałem ambulans.
    Dłoń udało się ocalić. Blizny raczej rzucają się w oczy, lecz Amanda szydełkuje jak dawniej.
    Chevroleta kupiłem. Brązowego. Wzrosło moje poczucie rangi i charyzmy. W przeciwieństwie do spokoju i ufności.
    I skłonności do żartów.
    Nie muszę chyba dodawać, że zacząłem bać się mojej żony.

 

___________________________________________________________

 

 

Horromałż drugi: Dramat w kniei

 

   Zakląłem po raz kolejny. Z rozpaczą i z bezradną wściekłością.
   I znów las odpowiedział mi drwiącą ciszą biernego obserwatora. A może kpiarza i cynika. Bo nagle pomyślałem, że las jest tylko wtedy sojusznikiem – i to raczej w naszej ludzkiej iluzji – kiedy przemierzamy go w leniwym zrelaksowaniu. A przecież kiedy zdarzy się nam wypadek, objawia się cała prawda o lesie. Lesie zimnym, cynicznym, nieporuszonym, bo zupełnie nie kwapiącym się do pomocy.
   Co jeszcze nie oddawało sprawy w moim przypadku. Bo mnie las zwyczajnie załatwił.
   Na dobre.
   Cholernie ciężki buk, zwalisty jak góra, przygniótł mi klatkę piersiową.
   Jedyną jaką miałem. Nie wymienia się takich. Wątroby i serca, owszem, ale klatki?
   Buk przygniatał ją – a raczej wgniatał, dobrze to czułem – od dwóch godzin, tak na zamglone oko sądząc. Rozum kazał myśleć, że nieodwracalnie…
   Jakoś nie bardzo bowiem byłem skłonny ufać w usłużny helikopter z liną zwieńczoną szelkami i przekrzykujących się z entuzjazmem ratowników w jaskrawych kaskach. Tu? W stęchłej głębi nieżyczliwej puszczy?
   Zdecydowanie zbyt daleko, zbyt zuchwale zapędziłem się między rozsiekane nieznanym żywiołem drzewa, kiedy goniłem za borsukiem. Bezczelny spryciarz wywiódł mnie w pole. Mnie! Starego wygę, niezłomnego trapera, który ze skór upolowanych lisów mógłby zrobić chodnik powitalny pod delegację generalicji armii polskiej!
   A z bobrem nie poszło. Tkwiłem w śmiertelnej pułapce, bezradny jak spętane ciele.
   Nie było to zbyt budujące, zupełnie przeciwnie, w końcu duchowo tak podupadłem, że zawyłem żałośnie. Wyszło to lepiej, niż mógłbym przypuszczać jako człowiek ze zmiażdżonymi żebrami i mostkiem.
   Oczywiście jakiś czas walczyłem, brałem się za bary z bukiem. Miałem niezgorsze mięśnie, pracowałem dziesięć lat jako górnik. Ale gdy wytężyłem je z największym wysiłkiem, tylko tyle wskórałem, że nabrzmiałe tętnice przemknęły mi niczym traszki pod skórą czoła.
   Byłem w strasznych opałach, ale i tak to wrażenie z traszkami było bardzo zniechęcające.
   Sam buk nie okazał najmniejszego wzruszenia. Był częścią lasu, który mnie skazał i mordował.
   Kiedy przy kolejnej próbie podźwignięcia drzewa traszek przybyło, a odłamki kości wbiły mi się w niektóre organy, poddałem się. Wiedziałem, że już po mnie.
   Otępiałym, smutnym wzrokiem śledziłem przebłyski słońca, od którego odgradzała mnie gęstwa rozłożystych gałęzi. Słońce nieubłaganie zachodziło, mimo że prosiłem je o opóźnienie ze względu na moją sytuację.
   Nacisk na piersi powodował chyba jakieś niedotlenienie, bo moje oczy zaczęły zasnuwać się mgłą. Jeszcze niedawno odróżniałem brzozę od świerku, teraz świerk wydawał mi się paprocią.
   Odchodziłem. Z moich ust wydobył się dziwny, zduszony chichot czy raczej rzężot…
   Czy tak groteskowo miałem zakończyć swe życie? Przecież miałem dopiero dwadzieścia siedem lat i uwalony na mnie buk grzebał młodzieńcze plany i marzenia.
   Tyle planów…
   Bo dotąd doprawdy niewiele zdołałem osiągnąć. Nigdy nie wyjechałem z Lipek. Zawsze marzyłem o tym, by choć raz odwiedzić Brzózki.
   Nigdy nie zapuściłem brody. A chciałem. Nawet obiecałem to mamie, dla której brodaty mężczyzna stanowił wzór, ten, ,,wiesz, synku, skrycie wymarzony typ mężczyzny, który bierze się za kobietę po korsarsku. A tego naprawdę chcą kobiety. Tego chce Jadwinia od Rumianków.’’
   Właśnie… Jadwinia. Najładniejsza w Lipkach. I już jakby mieliśmy się ku sobie… Było już coś na linii naszych oczu, coś…
   A ja nawet nie pocałowałem jeszcze dziewczyny. Nigdy żadnej.
   Na potańcówkach tylko donosiłem piwo kolegom i oranżadę grajkom.
   Bardzo bym chciał, żeby z Jadwinią…
   Nic z tego. Za późno. Jedyną dziewczyną w zasięgu moich ust pozostawał buk. Innej już nie będzie.
   Za późno.
   Na wszystko za późno. Nigdy nie prowadziłem samochodu i ciągnika, nigdy nie pływałem w rzece, nie grałem w kometkę, nie czytałem magazynów Relax i Alfa, nie ćwiczyłem boksu, nie jadłem owoców morza (w tym wymarzonej pasty Abba), nie śpiewałem kolęd (tylko ruszałem ustami), nie jadłem sopli (jako jedyne dziecko we wsi), nie odbierałem nagród i porodów...
   Na to wszystko było za późno, bo buk mnie wgniatał w leśny grób.
   I jeszcze ta Jadwinia…
   Bosa, pachnąca fiołkami…
   Nie! Było za późno!
   - Za późno! Za późno! – rozkrzyczałem się zrozpaczony.
   - Znowu się użalasz nad sobą? – Żona zerwała ze mnie buk brutalnie.
   Buk?... Rozejrzałem się oszołomiony. Buk okazał się być zrolowaną na kształt pnia kołdrą, a i łóżko, w którym się zapadałem, nie przypominało zanadto puszczy.
   Żona patrzyła na mnie z pogardą.
   - Wstawaj i zarabiaj, gnypie!
   Mruknąłem coś niewyraźnie, po czym skruszony powlokłem się do łazienki.
 
***

 

 

Horromałż trzeci: Punkt zwrotny

 

    Olgierd zerknął przez okno na ulicę.
     - Psiakrew, zimno dzisiaj – burknął z irytacją.
     Od rana czuł się jakoś nieswojo.
     Sięgnął po płaszcz, by założyć go frapującymi ruchami starca. Bardzo frapującym, gdy ma się trzydzieści siedem lat. Powoli zapinał guziki.
     - No wychodź! – zawołała żona z łazienki. – Bo znów się spóźnimy i Filip powie, że królewięta przyszły łaskawie na przyjęcie. Wiesz, jak to on. Uwrażliwiony jedynak z potrzebą charyzmatycznej kreacji osądów, która wszystkim ma podkreślać jego unikalną obecność na orbicie! Ja jeszcze nałożę puder i już schodzę do auta!
    - Jasne – mruknął Olgierd. Zatrzepotał ramionami, by poprawić fason rękawów płaszcza i naraz wydał z siebie krzyk przerażenia. Bardzo kobiecy i bardzo dramatyczny krzyk, którego nie mógł zapomnieć nikt, komu dane było ten krzyk usłyszeć.
     Oto bowiem dziwnie powiększony, wydłużony, skrzydlato rozwinięty i przytłaczająco obciążony płaszcz najpierw pozbawił go równowagi, a potem – bardzo błyskawicznie potem – zwęził się gwałtownie, skrócił, skręcił, odbierając mu dech i jasność umysłu. Co więcej rękawy, wyraźnie silniejsze od wypełniających je ramion, strzeliły ku jego szyi i poczęły ją miażdżyć z egzekucyjnym niepowstrzymaniem.
     Nie ulegało wątpliwości, że Olgierd był duszony przez swój własny płaszcz!
     Czuł, że przytomność ucieka niewiele wolniej od skromnych rezerw powietrza wyduszanych brutalnie z płuc. Nie mógł już nawet rzęzić ani uderzyć alarmująco ręką w lustro, nie mówiąc o uczynieniu kroku w kierunku łazienki. Jego strwożona, bardziej drobiowa niż ludzka głowa, zniknęła w kołnierzu wampirzego płaszcza.
     I w tym momencie do przedpokoju wbiegła wstrząśnięta okrzykiem żona Olgierda.
     - Co się dzieje?!
     - Płaszcz mnie dusi! – wrzasnął rozpaczliwie Olgierd. Po czym zamilkł oszołomiony.
     Bowiem płaszcz, gustowny i świetnie skrojony, a przy tym zachowujący nienaganny fason, leżał na nim nieruchomo i martwo, jak to gustownym płaszczom przystało.
      Żona patrzyła na niego wzrokiem, którego nie widział u niej nigdy wcześniej.
     - Ale mówię ci – wybełkotał bez przekonania. – On...
    - Rozumiem – rzekła sucho żona i wyszła z domu.
     To był punkt zwrotny w małżeństwie Olgierda. Coś mu się uroiło, a on okazał słabość wobec żony. Rozpadł się na jej oczach – a co a tym zwykle idzie – w jej sercu. To był właśnie ten moment, kiedy rozczarowana żona Olgierda po raz pierwszy pomyślała o zdradzie.
     Pomyślała – bo Olgierd przewrócił się w punkcie zwrotnym.
     W punkcie zwrotnym można stracić oddanie najwspanialszych kobiet. W punkcie zwrotnym czyhają na nas tak własne halucynacje, jak  - no cóż – pułapki z premedytacją zastawiane przez nasze wybranki. Czyż nie mają prawa utwierdzić się w poczuciu wyróżnienia i bezpieczeństwa? Czy mężczyzna przewracający się w punkcie zwrotnym zapewni takie poczucie?
     A zatem trzymajmy fason, panowie. Bez względu na okoliczności, uśmiechajmy się, gdy kobieta patrzy.
     Bo przed nami zwrotny punkt.

 

___________________________________________________________

 

 

KONIEC