JustPaste.it

Pudełko po tytoniu

Historia tu opowiedziana nie jest fikcją literacką. Zdarzyła się naprawdę, a występujące w niej postacie miałem okazję poznać osobiście. Zmieniłem tylko nazwisko głównego bohatera.

Historia tu opowiedziana nie jest fikcją literacką. Zdarzyła się naprawdę, a występujące w niej postacie miałem okazję poznać osobiście. Zmieniłem tylko nazwisko głównego bohatera.

 

Wiosna 1944 roku była na Lubelszczyźnie spóźniona i zimna. Jednak wieści z frontu, który szybko przesuwał się na zachód, zagrzewały do walki polskie oddziały partyzanckie. Niektóre z nich, ośmielone sukcesami sowietów, podejmowały brawurowe akcje, mimo obiektywnie małych szans powodzenia, ze względu na wciąż znaczną przewagę Niemców. Ci ostatni, jakkolwiek mniej pewni siebie niż wcześniej, nie zamierzali wcale oddawać pola, tym bardziej, że rozkazy płynące z Berlina były jednoznaczne: ani kroku w tył! Paradoksalnie więc, im zwycięstwo nad hitlerowskim faszyzmem było bliższe, tym więcej polskich partyzantów ginęło w akcjach bojowych przeciwko okupantom.

*   *   *

Rozmokłą, grząską polną drogą posuwał się w stronę nieodległego lasu niewielki oddziałek partyzancki, liczący dwudziestu paru ludzi, uzbrojonych w dwa pistolety maszynowe, parę karabinów i granaty. Kilku partyzantów miało też broń krótką. Zmierzali w stronę osady - siedziby gminy, gdzie w miejscowym areszcie niemiecka żandarma trzymała trzech członków oddziału, schwytanych dzień wcześniej podczas lekkomyślnej biesiady w miejscowej gospodzie. Plan odbicia tych ludzi był prosty; partyzanci zamierzali zaskoczyć żandarmów wpadając gwałtownie na posterunek, likwidując obecnych tam Niemców i uwalniając więźniów. Przy okazji mieli nadzieję dozbroić oddział rekwirując broń i amunicję z placówki żandarmerii.

Zarówno dowódca oddziału jak i pozostali partyzanci byli przekonani, że akcja pójdzie gładko, gdyż coraz bardziej zdemoralizowani zbliżaniem się frontu żandarmi nie będą stawiać większego oporu. Mylili się jednak nie wiedząc, że wiadomość o planowanej akcji dotarła w jakiś sposób do Niemców i powiatowy komendant policji wysłał miejscowym żandarmom posiłki. Kiedy więc, brnący błotnistą drogą, pewni siebie partyzanci dochodzili do niewielkiego zagajnika, spośród drzew i krzaków zerwał się nagle huraganowy ogień karabinów maszynowych. Przeszło połowa oddziału padła od razu, skoszona morderczym ostrzałem. Zaledwie kilku zdążyło dobiec do pierwszych drzew, z nadzieją przebicia się do lasu, ale i ci zostali trafieni kulami gęsto rozstawionych niemieckich żołnierzy. W parę minut było po wszystkim. 

*   *   *

Po południu, kiedy żandarmi zabrali już ciała partyzantów i pozbierali ich broń, pod zagajnik podeszła grupka wyrostków z pobliskiej wsi. Przyszli z ciekawości, ale i w nadziei na znalezienie czegoś cennego, być może nawet zgubionego w czasie walki pistoletu - przedmiotu pożądania każdego młodego chłopaka. Wśród nich był Kazik, syn Walczaków, mających jeszcze oprócz niego dwie córki. Szesnastoletni Kazik, pracujący na co dzień razem z ojcem w gospodarstwie, każdej soboty wysyłany był do pobliskiego miasteczka z zaopatrzeniem dla ciotki, która prowadziła tam gospodę. Co pewien czas zdarzało się, że oprócz produktów dla ciotki, ojciec powierzał Kazikowi dodatkową przesyłkę, przeznaczoną dla miasteczkowego szewca. Jakkolwiek Kazik domyślał się, że owa dodatkowa paczka nie była taką sobie, zwykłą przesyłką, jednak ojciec nie mówił nigdy nic na ten temat nakazując tylko Kazikowi aby oddał paczkę rzemieślnikowi natychmiast po przybyciu do miasteczka. I nie mówił o tym nikomu, nawet ciotce.

Wchodząc do zagajnika chłopcy rozeszli się w różne strony wypatrując wszelkich śladów na ziemi oraz resztkach śniegu, znamionujących stoczoną tu walkę i mogących naprowadzić na jakieś cenne znalezisko. Także Kazik, podobnie jak pozostali, rozglądał się uważnie, zaglądał pod krzaki, podnosił ścięte kulami gałęzie. Nic jednak nie znalazł. Widać żandarmi posprzątali teren z iście niemiecką dokładnością.

Dopiero w ostatniej chwili, kiedy już wszyscy zbierali się z powrotem, w niewielkim zagłębieniu ziemi spostrzegł  jakiś mały ciemny przedmiot. Nie wahając się ani chwilę nachylił się,  podniósł go i szybko schował do kieszeni. Co prawda, chwytając łapczywie przedmiot nie miał czasu przyjrzeć mu się z bliska, ale trzymając go już w dłoni wiedział dobrze co znalazł. Był to prawdziwy magazynek od prawdziwego bojowego pistoletu. Chociaż umazany błotem, stanowił  drogocenny skarb. W porównaniu do swoich kolegów, którzy nic nie znaleźli, wracając do wsi Kazik czuł się jak bogacz albo jakiś odkrywca.

Wróciwszy do domu nie powiedział nikomu ani słowa o magazynku ani nawet o chodzeniu po zagajniku, gdyż bał się, że ojciec, który już na początku wojny zakazał mu kategorycznie wszelkich kontaktów z partyzantami, złoi mu skórę. Mając tylko jednego syna bał się po prostu o chłopaka, który w przyszłości powinien przejąć gospodarstwo i uprawiać ojcowską ziemię. Tak, jak jego dziadek i pradziadek.

Zanim więc Kazik wszedł do mieszkania, okrążył najpierw dom, sprawdzając czy nikt w pobliżu się nie kręci, a następnie  skierował się do stodoły. Tu szybko wdrapał się na zapole z sianem, rozejrzał pilnie w panującym półmroku i położył magazynek na belce łączącej krokwie dachowe. Po czym, jakby nigdy nic, wyszedłszy ze stodoły podążył do chałupy.

Mimo przeszło godzinnej wyprawy do zagajnika, nikt nie zauważył nieobecności Kazika. Nie musiał więc tłumaczyć się. Sprawiło mu to prawdziwą ulgę, bo kłamać jak z nut nie umiał. Tylko w nocy spał jakoś niespokojnie – przewracał się z boku na bok i mówił coś niewyraźnie do siebie. Śniło mu się, że rozkłada i składa połyskujący czarną oksydą pistolet, poleruje go flanelową szmatką i ładuje naboje do magazynka. A potem, że maszeruje ze swoim pistoletem przez las i nie boi się, że jak spotka po drodze żandarma to dostanie po gębie, bo w razie czego wyciągnie swój pistolet i zastrzeli okupanta.

*   *   *

Następnego ranka ojciec Kazika wstał wcześnie i zanim jeszcze matka naszykowała śniadanie poszedł do stodoły aby podrzucić koniom siana. Wszedłszy na górkę zaczął zrzucać widłami siano na bojowisko. W pewnej chwili, nadepnąwszy na leżący w sianie drąg, zachwiał się, widły wykonały w powietrzu bliżej nieokreśloną ewolucję i uderzyły w belkę pod dachem. Coś wydało metaliczny dźwięk i przeleciało ponad głową ojca spadając w siano wprost u jego stóp. Ojciec schylił się, pogrzebał ręką w suchych źdźbłach i wyciągnął spomiędzy nich magazynek od pistoletu.

- Do diabła - mruknął pod nosem, a twarz stężała mu z gniewu i zdziwienia. Dokończył jednak robotę i dopiero nakarmiwszy zwierzęta wrócił do mieszkania, gdzie Kazik przecierał właśnie zaspane oczy.

Wzrok ojca przeszył Kazika jak widły słomę, a kącik ust zadrgał, poruszając zwisającymi nad nim wąsami.

- Co to jest? - zapytał wyciągając przed siebie dłoń, w której trzymał magazynek.

- Ja, ja - zająknął się Kazik - ja nie wiem czyje to. Znalazłem. Słowo honoru, że znalazłem.

- Odwróć mi się zaraz i nastaw tyłek - zakomenderował ojciec.

Kazik posłusznie obrócił się i nadstawił chude pośladki, odziane jedynie w płócienne nocne gacie.

- Raz, dwa, trzy - odliczał  ojciec, a wraz z odliczaniem spadał na tyłek Kazika szeroki pas do ostrzenia brzytwy zrobiony ze resztek starej końskiej uprzęży.

- A teraz marsz stąd! Myć się, śniadać i do roboty - rozkazał ojciec wychodząc z izby wraz z magazynkiem.

Przez wiele lat Kazik nie raz myślał o tym, co ojciec zrobił z magazynkiem, jednak nigdy nie śmiał go o to zapytać. Magazynek przepadł jak kamień w wodę. W każdym razie Kazik już nigdy więcej go nie zobaczył. 

*   *   *

Złośliwy los zadrwił z planów ojca wobec Kazika. Wkrótce po wyzwoleniu, w roku 1946, jako osiemnastoletniego mężczyznę, wezwano Kazika na komisję wojskową. Lekarze orzekli jednak, że ma platfusa, więc do armii się nie nadaje. W zamian otrzymał przydział do hufca pracy organizacji Służba Polsce.

Nawykłemu do ciężkiej pracy na wsi pobyt w hufcu nie wydawał się Kazikowi przykry - pracował solidnie i szybko zdobył uznanie przełożonych. Wkrótce skierowano go więc do technikum rolniczego, które ukończył z wyróżnieniem. Wraz z dyplomem technika dostał nakaz pracy w Państwowym Gospodarstwie Rolnym na Mazurach, utworzonym na gruntach Niemców wysiedlonych z tych terenów po wojnie.

W pegeerze zrobiono go agronomem, a młodego agronoma „zagospodarowała” szybko obrotna dziewuszka, pochodząca zza Buga. Niebawem dorobili się dwóch chłopców - bliźniaków, a potem jeszcze córeczki. Poza tym, na co dzień wojowali dzielnie ze stonką ziemniaczaną, zrzucaną na socjalistyczne kartoflane pola przez imperialistyczne samoloty prezydenta Trumana, walczyli o wyższy procent tłuszczu w mleku od pegeerowskich krów oraz o każdy kłos zboża „na wagę złota”.

*   *   *

Mijały lata wypełnione wciąż robotą i wychowaniem dzieci, które – jak to dzieci - uczyły się, chorowały, psociły, ale i pomagały w gospodarce, bo na wsi żadne dziecko nie jest wolne od obowiązków domowych. Wysłany do hufca Służby Polsce, Kazik, rodzinną wieś na Lubelszczyźnie zobaczył ponownie dopiero w roku 1961. Niestety, okazja po temu była smutna, bo ojciec Kazika zmarł nagle na serce.

Po pogrzebie cała najbliższa rodzina zgromadziła się w domu: matka, Kazik oraz obie siostry z mężami. Stypa po ojcu była poważna i surowa jak ojciec za życia. Nie pito zbyt wiele, nie dowcipkowano. Nie było też spraw spadkowych do rozstrzygnięcia, gdyż życie samo rozwiązało tę kwestię; Kazik od lat mieszkał na drugim końcu Polski, młodsza siostra studiowała w Lublinie i nie zamierzała wracać na wieś. Gospodarka miała więc już ustalonych właścicieli - starszą siostrę z mężem, którzy i tak od paru lat mieszkali razem z rodzicami.

Jedyną rzeczą w domu, która należała wyłącznie do ojca i której zawartość należało ewentualnie sprawiedliwie podzielić między spadkobierców, był stary kufer. Jak wieść rodzinna głosiła, znalazł się on w rodzinie ojca jeszcze za czasów Powstania Styczniowego. Wówczas to dziadek ojca, czyli Kazika pradziadek, podjął się ponoć – na prośbę dowódcy rozwiązującego się powstańczego oddziału - przechować, a w razie zagrożenia zniszczyć, dokumenty personalne, plany i mapy należące do sztabu powstańców. Co stało się z dokumentami pozostawionymi przez powstańców w kufrze - czy nadal spoczywały w nim czy też zaginęły lub zostały zniszczone – nie wiadomo było nikomu poza ojcem, który nigdy nie otwierał kufra i nigdy nie rozmawiał z nikim na temat jego zawartości. Kufer zamknięty był  na kłódkę, a klucz schowany w miejscu znanym tylko ojcu.

Teraz wreszcie przyszła pora aby otworzyć, zamknięty zawsze i niedostępny nikomu za życia właściciela, kufer. Ponieważ tak, jak przez całe lata, nikt z rodziny nie miał pojęcia, gdzie znajdować się może klucz do kłódki przy kufrze, jeden ze szwagrów Kazika poszedł do spichlerza po obcęgi, młotek i mesel.

Kłódka była stara i dość solidna, ale podważony przecinakiem skobel zaskrzypiał raz i drugi, po czym puścił. Otworzyli wieko. Na samym wierzchu leżało, opakowane w szary papier duże pudło zwietrzałych, przedwojennych papierosów junak. Pod kartonem znajdowały się pogryzione przez mole ciemnozielone wojskowe bryczesy z czystej wełny oraz wyglansowane oficerki z drewnianymi prawidłami wewnątrz. Dalej były jakieś stare papiery z carskimi pieczęciami, przedwojenne obligacje skarbowe i pięć srebrnych dziesięciozłotówek z wizerunkiem króla Jana III Sobieskiego.

Na samym zaś dnie skrzyni, pod wszystkimi tymi, strzeżonymi pilnie skarbami ojca, leżało blaszane pudełko po tytoniu, a obok pudełka złożona na ćwierci kartka pożółkłego papieru z wyrysowanym grubo ołówkiem, widocznym z daleka napisem: KAZEK. Kazik schylił się, wziął do ręki pudełko wraz z kartką i rozłożył ją. W środku kartki, tym samym co na zewnątrz ołówkiem, napisane było ręką ojca: Tera se go trzym.

– Co to znaczy? O co chodzi, Kaziku? – zapytała matka. 

Kazik lekko uśmiechnął się i nie odpowiedziawszy na pytanie matki uchylił wieczko pudełka zgrabnie wyjmując z niego jakiś mały przedmiot. Po czym szybkim ruchem – podobnie jak przed laty w zagajniku – włożył przedmiot do kieszeni spodni. Przez cienką podszewkę poczuł prostokątny kształt oraz twardość i chłód metalu.