JustPaste.it

Bzzz!

   Cmentarz kanadyjskich lotników, którzy zginęli w trakcie I Wojny Światowej znajduje się na Cytadeli. To taki duży park w środku miasta, gdzie prawie 200 lat temu powstała ogromna forteca - cytadela właśnie, zburzona później podczas którejś z kolei wojen. Dziś mieści się tam wiele cmentarzy, zarówno cywilnych jak i wojskowych, jest i rosarium z ponad dwustoma gatunkami róż i różokrzewów, plenerowa instalacja monstrualnych, pustych w środku, stojących rzeźb, ale przede wszystkim mnóstwo zieleni i wolnych, rozległych, pięknych przestrzeni. To od dawna miejsce rodzinnych i towarzyskich spotkań, wycieczek i spacerów, są tam też pozostałości po bunkrach, gdzie ponoć we współczesnych czasach odbywały się msze satanistyczne, w niektórych zaś miejscach odbywają się po prostu zwykłe schadzki.

   Do pewnego czasu w ogóle tam nie chodziłem, nigdy mnie tam nie ciągnęło; może dlatego, że bywało tam dosłownie pół miasta. Kiedyś jednak trafiłem tam, z jakże trywialnego powodu – koniec pierwszej miłości. Nie wiedząc, co ze sobą począć, wędrowałem bez celu, aż w końcu zawędrowałem na Cytadelę. Ze wszystkich znajdujących się tam miejsc najbardziej urzekł mnie właśnie ten cmentarz. I nie dlatego, że to cmentarz - w tym przypadku to tylko nazwa własna. Tam bowiem wszystkie nagrobki są bieluśkie, równiuteńkie, na każdym z nich wyrzeźbiony jest herb hrabstwa, z którego pochodził zmarły lotnik. To najbardziej zadbany cmentarz w mieście, bo opiekuje się nim ambasada Kanady, więc są i zraszacze, trawa jest regularnie strzyżona, co kilka miesięcy przy każdym nagrobku wymieniane są rośliny, a na samym końcu, tak trochę pod górkę, jest niewielka polanka, gdy na której usiąść, to z zewnątrz w ogóle nie widać, że ktoś tam jest. Idyllicznie wręcz spokojne miejsce, przedziwnie przepełnione dobrą energią, w sam raz na bycie sam na sam, choć oczywiście nie tylko.

   Zacząłem tam chodzić regularnie, spędzając codziennie po kilka godzin. Czytałem, pisałem pamiętnik, dużo myślałem, słuchałem muzyki, często przynosiłem sobie tam jakieś posiłki, przekąski, kilka razy się tam upiłem, a raz nawet spałem, w śpiworze. Miejsce, które sobie upatrzyłem to takie przy ostatnim nagrobku, tam zawsze siadałem. Pewnego dnia zauważyłem, że na 'moim' nagrobku, (bo to i 'mój cmentarz' i 'moje miejsce') przysiadła wielka, nienormalnie wręcz spasiona mucha. Przyleciała, usiadła, a posiedziawszy chwilę, odleciała. Następnego dnia przyleciała znów. I następnego, i następnego. Zauważyłem, że niezależnie od pory dnia, kiedykolwiek się pojawiałem, przylatywała i ona. Po pewnym czasie nawet zacząłem jej wypatrywać zaraz po przybyciu na miejsce. I zawsze przylatywała! Naprawdę!

   Nazwałem ją Jola. Polubiliśmy się. Czasem dużo rozmawialiśmy, chociaż właściwie to był monolog z mojej strony; Jola była raczej typem milczka, ale słuchać potrafiła cierpliwie. Zdarzały się dni, gdy siedziała ze mną długo, a czasem nie mogła mi poświęcić dużo czasu i przyleciawszy na chwilę, właściwie chyba tylko po to, by się przywitać, zaraz potem dokądś odlatywała. Czasem z kolei milczeliśmy oboje, wystarczyło, że wiedzieliśmy, że mamy siebie obok. Ja czytałem, pisałem, ona zajmowała się swoim muszym światem i owadzimi rozmyślaniami. Jola była też bardzo dobrze wychowaną muchą; kiedy płakałem - nie mogąc mnie objąć - po prostu kulturalnie odwracała się do mnie skrzydełkami tak, bym nie czuł się skrępowany. Było nam razem wygodnie - ona wiedziała o mnie prawie wszystko, a ja o niej nic - i zdaje się, że nam obojgu bardzo odpowiadał taki właśnie układ.

   Pewnego dnia Jola nie przyleciała. Czekałem, wypatrywałem, wyszeptywałem jej imię wiele razy - bez efektu. W końcu poszedłem do domu, pełen niepokoju i wewnętrznego napięcia, ze złymi przeczuciami. Zaraz po powrocie, przejęty, usiłowałem odszukać jakichś wiadomości dotyczących długości cyklu życiowego much, ale było to trudne. Wtedy jeszcze dostęp do internetu nie był tak powszechny - trzeba było jechać do kafejki, płacić, uważać na czas, wracać - żaden komfort. A tymczasem Jola przestała się pokazywać na dobre. Tak z dnia na dzień - równie niespodziewanie, jak się pojawiła - tak znikła, jak kamień w wodę. Musiałem zatem pogodzić się ze stratą, z tęsknotą spoglądałem na puste miejsce na białym nagrobku.

   Jednak jakiś czas później, pewnego popołudnia, Jola pojawiła się ponownie. Przyleciała na chwilę, jak po ogień, wyczułem, że była czymś bardzo zaaferowana i przejęta. Domyśliłem się, że przyleciała się pożegnać. Spojrzeliśmy sobie po raz ostatni w oczy, bezdźwięcznie podziękowaliśmy sobie za wszystkie spędzone razem chwile. Moment później odleciała. Długo odprowadzałem ją wzrokiem, widziałem, jak z daleka pomachała mi jeszcze raz skrzydełkami na do widzenia. Potem zorientowałem się, że czas, kiedy zniknęła, był czasem, w którym odleciała w świat przywołana przez ten odwieczny zew natury, który rządzi nami wszystkimi. A kiedy mucha złoży jajeczka dając życie kolejnym pokoleniom, zaraz potem umiera. I Jola zachowała się tak, jakby o tym wiedziała i była tego wszystkiego świadoma; albo przynajmniej podpowiadał jej to instynkt. Przyleciała pożegnać się ze mną nosząc już pod sercem uśpione jeszcze, lecz pulsujące już mikroskopijnym ruchem jajeczka a odleciała, by oddać im swoje życie, którego częścią stałem się i ja. Wiem, że przed rozwiązaniem swych dni opowiadała im o mnie szepcząc do nich po cichutku, bo jakiś czas potem na ‘moim' nagrobku pojawiło się kilka małych muszek. W sercu czułem, że to były jej dzieci, które, by uczcić pamięć swojej rodzicielki, wpadły z kurtuazyjną wizytą do ‘tego chłopca, który siedzi zawsze przy ostatnim nagrobku’, o którym to chłopcu mama im tyle opowiadała, co pamiętały już właściwie tylko jak przez mgłę. Dzięki temu, po raz kolejny, i tym razem już naprawdę ostatni, Jola pojawiła się, by pożegnać się ze mną - i wtedy, przez chwilę, zobaczyłem w tej niewielkiej, muszej, brzęczącej gromadce - duszę Joli.

   Bo Jola, to była mucha z duszą.