JustPaste.it

Myśliwy zostawia ślad (II)

RFN, lata 70. XX w. Ktoś na własną rękę wymierza sprawiedliwość byłym hitlerowcom. Przypadkowo w sprawę zostaje wplątany reporter lokalnego brukowca. (fragm. powieści sensacyjnej)

RFN, lata 70. XX w. Ktoś na własną rękę wymierza sprawiedliwość byłym hitlerowcom. Przypadkowo w sprawę zostaje wplątany reporter lokalnego brukowca. (fragm. powieści sensacyjnej)

 

Rozdział VI

Na stoliku koło telefonu leżał przekaz pieniężny z redakcji "Die Welt", dla której coś tam niedawno pisałem i dwa listy. Otworzyłem pierwszy z brzegu. Z oklejonej barwnymi znaczkami koperty wypadła na dywan beżowa kartka. Był na niej rysunek zrobiony flamastrem, przedstawiający wisielca. Pętla obejmująca jego szyję była grubości zimowego szalika. Sugestywnie wysunięty język zakrywał brodę nieszczęśnika. Obok narysowano strzałkę, nad którą napisano wyraźnie - G. Joachim. Nie poznałem co prawda siebie, ale uwierzyłem na słowo. Nie jestem drobiazgowy. W prawym dolnym rogu kartki znalazłem nadawcę. Handlowcy z Altburga. Rzeczywiście, tydzień temu napisałem coś o potrzebie reformy lokalnego handlu. Widać, że mimo naszego rozstania, moja była żona Elke nadal mnie czytuje. Tym razem zapewne chodziło jej o polemikę. Zawsze miała specyficzne poczucie humoru.

Drugi list był od matki. Pisała, że ojczym już wyzdrowiał i że urlop spędzą pod Stuttgartem.

Rysunek wisielca przypiąłem pinezką do boazerii, tuż pod reprodukcją "Powrotu syna marnotrawnego" Rembrandta. Lubię takie logiczne ciągi zakończone zdecydowanym akcentem.

Rozebrałem się do naga i zostawiwszy ubranie na dywanie, poszedłem do łazienki. Kilkanaście minut pod gorącym i zimnym prysznicem przywróciło mnie do życia. Ubrany w kąpielowy płaszcz, z lekką głową wszedłem do kuchni. Wyjąłem z szafki wermut, a z lodówki butelkę czystej wódki. Kilka kostek lodu zagrzechotało przyjaźnie na dnie wysokiej szklanki. Przykryłem je plastrem cytryny. Zalałem to wszystko kieliszkiem wódki, resztę naczynia wypełniając wermutem. Z uwagą przeniosłem napój do pokoju. Przechodząc koło wisielca spostrzegłem, że ma przymrużone oko. Jego twarz z wywalonym językiem miała drwiący wyraz. Postawiłem szklankę na stole i padłem na tapczan.

Biegłem przez Sonnenstrasse goniony przez zawziętego foksteriera. Przed domem przewróciłem się na wznak. Pies wskoczył na moja pierś i trzepocząc bladymi rzęsami zaszczekał przeciągle: - Piwo idzie w górę, będzie kosztować. Obok stał Czerwony Kapturek klaszcząc radośnie w ręce.

Otworzyłem oczy. Zrzuciłem z siebie koc i podszedłem do stołu. Piłem koktajl nie odrywając szkła od warg. Potem otworzyłem książkę telefoniczną i odszukałem numer Petera Weissa.

- Witaj Peter, tu Greg.

- Co nowego, Greg?

- Cynamon podrożał. Szukam znajomej. Była wczoraj na twoim bankiecie. Czerwony kapelusz, rondem zakrywający stół. Tak to mną wstrząsnęło, że zapomniałem jej imienia.

- Aha, to Margit. Przeważnie przy artystach. Aktualnie śpiewa coś "Pod Złotym Toporem" przy rynku.

Włożyłem popielate spodnie. Do brązowej marynarki dobrałem jasnozieloną koszulę. Zdecydowałem się też na ciemnobeżowy aksamitny krawat. Wisielec z rysunku patrzył na mnie drwiąco. Pokazałem mu język i podrzucając kluczyki od samochodu zszedłem po schodach.

Rozdział VII

Był to jeden z nie całkiem jeszcze samoobsługowych lokali w centrum miasta. Nikt nie wymagał tu aby szybko zjeść coś w rodzaju befsztyka z frytkami i pójść w diabły. Stałem właśnie przy wejściu dziękując portierowi banknotem za życzenia przyjemnego wieczoru, gdy nagle poczułem się jak na skraju majowej łąki. Po seledynowej podłodze hallu przesuwały się bezszelestnie w moim kierunku dwie dziewczyny. Całe ich ubranie, jeśli nie liczyć szyfonowej pelerynki, stanowiły trzy niewielkie trójkąty z mieniącego się lureksu. Jeden z nich kończył się sporo poniżej pępka. Dwa pozostałe przykrywały piersi. Błyszczący miękki lureks przypominał mediolański pancerz. Nic nie chrzęściło.

Ruchy dziewczyn były tak ciche i płynne, że bałem się, aby mimowolnym cmoknięciem nie zmącić ich doskonałego rytmu. Czułem się jakbym leżał na łące i wąchał z rozrzewnieniem kaczeńce. Nawet trzepot skrzydeł motyla kłóciłby intymność tej sceny.

Dziewczyny zaprowadziły mnie do stolika w pobliżu niewielkiego podium. Na śnieżnym obrusie stała paląca się lampka. Razem z drinkiem kelner podał mi kartę. Nie miałem nic przeciwko bażantowi nadziewanemu wędzonymi śliwkami. Poczułem głód i wyobraziłem sobie ptaka w otoczeniu trufli, usadowionego godnie w zagłębieniu wydrążonej paryskiej bułki. Kelner tymczasem uznał, że w towarzystwie bażanta nieźle czułaby się butelka bordeaux. Nie dyskutowałem.

Zjadłem szybko. Po obiedzie zapaliłem papierosa i borykając się leniwie z bordeaux myślałem, że wszystko powinienem zacząć od nowa. Zmienić zawód i przekonania. Kupić dom i psa, znaleźć dziewczynę, która na tyle nie komplikowałaby niczego istotnego w moim życiu, abym mógł się z nią ożenić. Przestać ufać logice przypadku a uwierzyć w logikę konieczności, wykluczającą szukanie kobiet w czerwonych kapeluszach.

Były to niewyraźne myśli z ostatnich stron gazet, chętnie zamykane w nawias lub cudzysłów. Drukowane najmniejszą czcionką w nadziei, że staną się niezauważalne przy wymownych oczywistościach, werbalizowanych chełpliwie na pierwszych stronach.

Niemrawą potyczkę z bordeaux zakończyłem zdecydowanym haustem. Kieliszek zamilkł jak opuszczony dom.

Na niewielkiej scenie pojawił się iluzjonista. Był albo chory, albo przed chwilą wyszedł  z cyrku, gdzie miał etat klowna i nie zdążył jeszcze zmyć makijażu. Nazywał się, jak zwykle, z włoska. Mistrz Marcello albo Sevani. Coś w tym rodzaju. Jakby chodziło o zaklinanie klusek w spaghetti. Zaczął od wyciągania kolorowych chustek z jajka. Potem walety posłusznie zmieniały się w asy, woda lała się pod górę, metal płonął a papier tężał, obręcze pękały, a pocięty sznur się zrastał. W końcu asystentka mistrza została bezboleśnie podziurawiona na wylot sztyletem, w tym stanie zrobiła salto i szpagat oraz pomogła mistrzowi wyprowadzić z pudełka pół ogrodu zoologicznego. Oklaski były więcej niż dyskretne.

Światło na scenie przygasało. Zabrzmiały pierwsze takty znanej piosenki. Zza ciemnej kotary przeciętej wpół ostrym światłem reflektora wysunęła się kobieta, w której z trudnością rozpoznałem znajomą z wczorajszego party. W prostej czarnej sukni wyglądała bardziej dojrzale. Dojrzałość tę potwierdzało pewne dostojeństwo ruchów, które były spokojne i przemyślane do końca.

Jest albo starsza niż myślałem, albo zmienia osobowość jak kelner kieliszki. Jakbym przekonał się bardziej do pierwszego przypuszczenia.

Śpiewała piosenki z repertuaru Klausa Haukego. O dwóch gorących sercach, których nie ostudzi nawet najostrzejsza rosyjska zima ani nie rozdzieli największa woda. Para, para. Piękniej nie można.

Talent wokalny nie był akurat jej najmocniejszym atutem. Bez śpiewania mogła prawdopodobnie żyć.

Odśpiewała trzy kawałki i zniknęła znów za kotarą przeciętą światłem reflektora, które skierowane zostało teraz na orkiestrę.

Spojrzałem w stronę kelnera i sięgnąłem do kieszeni. po chwili zjawił się podając rachunek z uśmiechem wyciągającym z portfela dodatkowe pięć marek. Pozwoliłem mu zarobić je uczciwie.

- Gdzie mogę znaleźć Margit? - zapytałem jakbym prosił o szklankę wody.

- Z lewej strony w nawie są drzwi - odpowiedział jakby stawiał tę wodę przede mną.

Wstałem od stolika i przeszedłem w stronę filaru, za którym znajdowały się wahadłowe drzwi. Po kelnersku kopnąłem je podeszwą trafiając dokładnie w najbardziej wytarte miejsce. Wraz ze skrzydłem drzwi wpadłem do długiego, jasno oświetlonego korytarza. W głębi stała oparta o ścianę Margit, paląc papierosa. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Zacząłem iść powoli w jej kierunku, jak John Starr do Gary Booda w kulminacyjnej scenie "Powrotu mściciela".

Kiedy minąłem ostatnie z bocznych drzwi zaczęła mi się z zainteresowaniem przyglądać. Nie dałem jej szansy. Wypaliłem pierwszy: Greg Joachim. Czy pani mnie poznaje, Margit? - uśmiechnąłem się szeroko jak Johnny Starr do widowni, gdy Garemu było już na pewno wszystko jedno.

- Owszem, poznaję - odpowiedziała z namysłem marszcząc czoło. - Chyba się Pan nie gniewa, że odeszłam wczoraj zbyt nagle?

- Jest okazja, żeby dzisiaj pożegnać się normalnie ... o ile jest  to w pani stylu, Margit.

- Jak dużo czasu zajęło panu ustalenie mojego imienia?

- Bardzo dużo. Tyle, ile może trwać jeden telefon do Weissa.

- Wstrząsające. Szminka była zatruta i dziewczyna umarła. Ale cyjanek dostał się tam przypadkowo. Bratanek niechcący rozbił fiolkę.

Wyrecytowała to bez mrugnięcia okiem. Raczej pobłażliwie. Czułem się jak facet, który rok temu pomógł jej wysiąść z autobusu, a teraz szukał okazji do kontynuowania znajomości.

- Myślałem, że to pani szukała mnie w domu - brnąłem dalej. - Gospodyni opowiedziała mi o blondynce. Znam parę, ale żadna z nich nie ma chyba tyle fantazji.

- Dziękuję. Zarobił pan na drinka - zapraszającym gestem popchnęła lekko najbliższe drzwi.

Wnętrze niewielkiego pomieszczenia przypominało Las Vegas po tajfunie. Było w nim jednak coś ciepłego i przytulnego. Może akurat dwa stare, wygniecione fotele ustawione naprzeciw siebie obok niewielkiego stoliczka, na którym stała lampka owinięta niedbale gęstym boa.

Nalewając brandy do ciężkich szklaneczek opuściła melancholijnie głowę.

- Widzi pan. Nie jestem dziś w najlepszej formie. Wczoraj w nocy zamordowano szefa. Czytał pan pewnie o Bleimie. Byliśmy z Guenterem kimś w rodzaju przyjaciół.

- To przykre. Chodzi - zdaje się - o mord rabunkowy. Czytałem coś w gazecie.

- Guenter był ostatnio trochę przygnębiony. Chyba też nie bez mojej winy.

Podniosła szklankę do ust. Machinalnie chciałem zrobić to samo, ale powstrzymałem się. Wyglądałoby to na toast.

Czułem się jakbym stłukł filiżankę z chińskiej porcelany. Ostatnią z kompletu.

- Ale w sumie cieszę się, że pan przyszedł, Greg - dodała mi otuchy. Chociaż z tą fantazją to lekka przesada. Pańskie blondynki szukają jednak pana od czasu do czasu - wcale im się nie dziwię.

Spojrzała na zegarek.

- Za parę minut muszę być znowu na scenie. Parę gorących serc czeka jeszcze na połączenie, a beze mnie sobie nie poradzą - uśmiechnęła się z lekką ironią. - Odprowadzę pana do wyjścia.

Przy wyjściu podała mi rękę. Ukłon portiera był jakby nieco głębszy niż przy witaniu się z moim banknotem.

- W każdym razie wstąpię przy okazji, zapoznać się lepiej z pani piosenkarskim biurem matrymonialnym - zażartowałem z udawanym przekonaniem. Jakbym w młodości chodził z Haukem na ryby. Wyszedłem na ulicę.

Rozdział VIII

Ciężkie wilgotne powietrze oblepiło mnie natychmiast. Wzdrygnąłem się. Nie cierpię tego mokrego chłodu, który przeciska się przez ubranie i włazi pod koszulę wywołując gęsią skórę. Mam wtedy wrażenie, że wpadłem do przerębli i lada chwila stracę zdolność poruszania się zamarzając w kawał lodu.

Kilkadziesiąt kroków od parkingu przebiegłem w tempie emerytowanego sprintera. Wskoczyłem do samochodu i błyskawicznie włączyłem nadmuch ciepłego powietrza. Przez chwilę wdychałem je łapczywie  zanim nie opanowałem latania szczęki. Włączyłem motor i ostro ruszyłem z miejsca.

Ciepło powoli wypełniało wnętrze. Tak było o wiele lepiej. Mogłem teraz oprzeć się wygodniej i osunąć nieco w fotelu. Poprawiłem lusterko wsteczne, które pokazywało mi wąski pasek ulicy poza mną i dużą część sufitu wozu. Powoli zmieniałem biegi, leniwiejąc coraz bardziej.

Jakaś rytmiczna i melodyjna piosenka w radiu izolowała mnie jeszcze bardziej od ciemnego i mokro-zimnego otoczenia. Jechałem raczej powoli. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę dlaczego coraz głębiej osuwam się w fotel. Od dłuższego czasu poprzez wsteczne lusterko uporczywie świeciły mi w oczy reflektory jadącego za mną samochodu. Musiało to trwać już parę minut. Przyspieszyłem, ale nie odniosło to większego skutku. Zwolniłem więc dla odmiany i skręciłem w pierwszą boczną ulicę. Samochód jechał za mną. Nie miałem już wątpliwości, że jestem śledzony. Minąłem dwie dalsze przecznice i znów skręciłem w prawo.

Na Bulwarze Słonecznym zatrzymałem się obok hotelu "Victor" i wszedłem do hallu. Zdejmując ze stelaża wyłożone tam przed paroma zaledwie minutami wieczorne wydanie "Bayern Bild" obejrzałem dość dokładnie ulicę. W odległości około stu metrów od mojego golfa zatrzymał się jakiś wóz, wygaszając światła. Usiadłem w fotelu przeglądając tytuły popołudniówki. Sensacji nie było. Na drugiej stronie znalazłem jedynie notatkę, że w sprawie Bleima prowadzone jest intensywne śledztwo, ale ze względu na dobro sprawy wydział zabójstw odmawia podania szczegółów.

Trwało to może pięć minut. Wsiadając z powrotem do samochodu, spojrzałem w prawo, ale było zbyt daleko, aby odczytać numer rejestracyjny stojącego wciąż ze zgaszonymi światłami ciemnego volkswagena. W każdym razie nie był to oficjalny wóz policyjny. Ktoś, kto mnie śledził albo mnie nie doceniał, albo chciał mnie koniecznie poinformować, że  jestem pod obserwacją. Trzeciej możliwości nie było.

Wybrałem oczywiście pierwszy wariant. Uruchomiwszy silnik przycisnąłem gaz do dechy. Podciągając dźwignię hamulca ręcznego skręciłem jednocześnie kierownicę maksymalnie w lewo i puściłem sprzęgło. Piszcząc niemiłosiernie oponami wóz zakręcił bączka i zawrócił niemal w miejscu. Wrzuciłem drugi bieg i znów przydeptałem do podłogi. Z dzikim rykiem silnika przemknąłem obok ciemnego volkswagena, w którym dopiero podczas mijania go, zapaliły się światła.

Mogli teraz gonić mnie, ale i tak nie mieli szans. Na pierwszym skrzyżowaniu skręciłem w prawo, potem w lewo i znowu w prawo. Zwolniłem i przez parę sekund patrzyłem w lusterko. Na ulicy było pusto i cicho jak  w klasztorze kamedułów po kolacji.

Za to  serce waliło mi jak młot pneumatyczny. - A niech to szlag - zakląłem pod nosem. Brakuje jeszcze, żeby chcieli umoczyć mnie w zabójstwo Bleima. Z drugiej strony rozpierała mnie duma, że tak łatwo poradziłem sobie z policyjnym ogonem. Z tej mieszanki uczuć urodzić się mógł tylko jeden pomysł; pójdę jutro do komisariatu i zaskoczę ich tupetem.

Pokręciwszy się pewnie z pięć minut po centrum, ale wciąż oddalając się od hotelu "Victor",  wyjechałem wreszcie na rzęsiście oświetloną aleje, prowadzącą do dzielnicy leżącej na północ od mojej ulicy Słonecznej. Mimo późnej pory aleją przetaczało się, jak zawsze, sporo samochodów. Byłem bezpieczny.

W moją butelkę Camusa czyli Sonnenstrasse wjechałem tym razem z drugiej niż zwykle strony, ciasną wąską uliczką koło szkoły. Nie podjechałem jednak pod dom, tylko schowałem się w cieniu stojącej tuż z brzegu furgonetki. Dyskretnie kłapnąłem drzwiami i rozglądając się wciąż dokoła, poszedłem do domu.

Po schodach wspinałem się cicho jak włamywacz. Co jednak wystarczy w fachu szpiegowskim, to dla pani Edeltrautt okazało się małe miki. Ledwie z najwyższą  delikatnością włożyłem klucz do zamka, usłyszałem z dołu trzask klamki, a następnie:

- To pan, panie Greg? Niech pan nie zapomni jutro rano o mleku. Wczorajsze i dzisiejsze znów musiałam oddać pani Hellman dla kotów. Nic pan nie dba o siebie. Dobranoc.

- Dobranoc, pani Edeltrautt. Będę pamiętał !

Kładąc się  na łóżko pomyślałem, że  jeśli nawet ktoś usiłowałby śledzić mnie do samego mieszkania, to i tak wiedziałbym o tym najpóźniej przy porannym mleku. Pani Edeltrautt była moją najlepszą ochroną. Agenci KGB, CIA i Mosadu mogliby biegać jej po zapałki.

Rozdział IX

Obudziła mnie dźwięczna melodyjka sygnału radia bawarskiego i głos spikera informujący, że mamy wtorek, godzinę ósmą. Ostatni moment aby zabrać mleko spod drzwi, zanim zdecydowanie zastuka w nie pani Edeltrautt, informująca właśnie o mleku. Ten nagły przypływ świadomości postawił mnie na równe nogi z gwałtownością równikowej ulewy, aż coś strzeliło mi w kręgosłupie. Był to strzał  chybiony, bo w tej samej chwili usłyszałem nieznoszące sprzeciwu pukanie i jednocześnie słodki do mdłości, troskliwy głosik: - Panie Joachim, przypominam o mleku !

- Dziękuję, właśnie wychodzę spod prysznica - zełgałem jak naoczny świadek, dając  sobie jeszcze pięć minut na całkowite oprzytomnienie.

Wystarczyło. Dalej poszło już łatwiej, tak że tuż po dziewiątej przekroczyłem próg dzielnicowego komisariatu.

Dyżurnemu podoficerowi przedstawiłem się służbowo jako redaktor "Anzeigera" i poprosiłem o skierowanie mnie do szefa. Z braku laku, czyli komendanta nazwiskiem Kotek, szefem okazał się jego zastępca - porucznik Heinz Schulze.

W odróżnieniu od wyższych rangą oficerów, którzy potrafią dbać o image i stanowiska, nadskakując dziennikarzom, porucznik Schulze przyjął mnie rozparty w fotelu niczym szef tureckiego burdelu.

- Co sprowadza prasę? - zapytał  wyciągając do mnie ponad biurkiem wielką kosmatą łapę i ledwie dźwigając z fotela swoje potężne, zwaliste cielsko.

Kiedy potrząsając mną całym uśmiechnął się nieszczerze, jego małe, świdrujące oczka zniknęły niemal zupełnie w fałdach zaróżowionych i błyszczących od tłustej cery policzków. Pozwoliło mi to wysunąć przypuszczenie, że kumplami od gry w skata raczej nie zostaniemy.

- Mam kłopotliwą sytuację, panie poruczniku ... - zawiesiłem głos, oczekując aż świderki jego oczu wynurzą się z powrotem na powierzchnię. Daremnie.

- No, proszę, proszę, jaki sprytny podstęp - zarechotał raczej niż roześmiał się, a przenikliwe małe oczka ponownie zapadły się w tłustą skórę nalanej twarzy.

- Niech pan, przepraszam, panie ...

- Joachim. Greg Joachim z "Anzeigera"!

- Tak, tak, pardon, dyżurny sierżant niezbyt wyraźnie zapowiedział mi pana przez interkom. Oczywiście, czytuję pańskie artykuły. No więc, niech pan wali wprost, co chce pan ode mnie wyciągnąć, panie Joachim, bo od kłopotliwych spraw to my jesteśmy. Prasa zawsze wychodzi na swoje.

- Niezupełnie, panie poruczniku. Miałem w niedzielę wieczorem małego pecha. Zwęzili chyba, cholera, po kryjomu tę aleję Goethego, bo zabrakło miejsca na mój wóz. Nie zmieścił się pomiędzy krawężnikiem, a jakąś landarą zaparkowaną przy chodniku ...

Schulze spoważniał, przyjmując wyprostowaną postawę i marszcząc tym razem brwi, mające udawać zatroskanie.

- Rozumiem, że chciał pan złożyć skargę.

W jego chrapliwym nieco głosie słychać było wyraźną niechęć, biorącą się z przekonania, że za chwilę wymuszać  zacznę na nim ściganie bogu ducha winnego człowieka, który zostawił zaparkowany samochód na ulicy, a ktoś kto mu go rozbił, rżnie wariata.

- Nic podobnego, panie poruczniku. Ja i skarżenie do policji? - wzruszyłem ramionami, usiłując tym gestem rozluźnić trochę atmosferę. - Sprawa ma się odwrotnie. Przyszedłem, bo mam lekkie wyrzuty sumienia w stosunku do właściciela auta, które stało spokojnie i samo na mnie nie wpadło. Jest też, przy okazji, inny drobny szczegół. Nie byłem w szczytowej formie tego wieczora, co przypadkowo zauważył pański człowiek.

- Zaraz, zaraz, panie redaktorze. Co za historyjkę pan tu tworzy. Pachnie mi to jakimś nowym waszym testem. Robicie jakiś sondaż do gazety?

- Jeśli można, panie poruczniku, usiądźmy, zaraz panu wszystko wyjaśnię.

Sięgnąłem po papierosa i podałem mu paczkę. Przez chwilę jakby zawahał się, a ciężka ręka ruszyła się ledwie dostrzegalnie.

- Dziękuję, od wczoraj nie palę - skłamał bez przekonania. - To o co właściwie chodzi?

 - Wie pan, poruczniku, rzecz w tym, że sam nie rozumiem co jest grane. Stuknąłem faktycznie lekko jakiś wóz i zaraz potem natknąłem się na patrol z pańskiego komisariatu. Powiem szczerze, załatwiliśmy sprawę polubownie z pańskim człowiekiem, ale on ma chyba takie sobie maniery, bo jakoś bardzo przypadłem mu do gustu i nie może się ze mną rozstać. Mówiąc inaczej, dżentelmenów tu u pana nie ma raczej w nadmiarze.

Schulze słuchał, łypiąc coraz bardziej nerwowo spode łba. Był najwidoczniej zdezorientowany i nie bardzo wiedział co powiedzieć. W końcu zebrał się jednak w sobie, westchnął i sztucznie rozpogodzonym tonem wysilił się na dowcip.

- To nie mój człowiek, panie Joachim, tylko ze Scotland Yardu. U nich same Sherolcki Holmesy, tylko zakamuflowani - zarechotał krótkim śmiechem, podkreślając swoje poczucie humoru. - Ale mnie pan ubawił tym kawałem.

- Niestety, to nie kawał. A jeśli już, to kawał drania, którego trzyma pan w komisariacie, poruczniku. Chyba będę musiał złożyć oficjalne doniesienie w tej sprawie - rozejrzałem się za popielniczką.

Schulze poderwał się z fotela, aż zazgrzytały plastykowe kółka. Jego tłusta gęba spurpurowiała ze złości.

- No, teraz chyba pan już przesadził - warknął nie skrywając nienawiści. - Czy pan ma mnie za durnia? Nie mam żadnego meldunku o kolizji w niedzielę wieczorem. Jak wyglądał ten urojony przez pana policjant? Kramer! - wrzasnął w stronę interkomu, wciskając ręką na raz trzy klawisze. - Książkę zgłoszeń do mnie! A pana, redaktorze, chyba już pożegnam  - jestem bardzo zajęty.

Rozdział X

Następne pół godziny spędziłem jednak w komisariacie, przeglądając kartotekę osobową zatrudnionych w nim policjantów. Wcześniej opisałem Schulzemu wygląd bladolicego, albinotycznego gliny, na którego wpadłem niedzielnego wieczoru. Zdaniem porucznika Heinza Schulze rysopis nie pasował do nikogo, kto pełnił tego dnia służbę, ani w ogóle do żadnego policjanta z dzielnicowego komisariatu. Co gorsze, przeglądając fotografie też nie natknąłem się na twarz, która łudząco przypominałaby chudą i wyblakłą gębę bladorzęsego, zacinającego się foksteriera z nocnego patrolu.

Nie wiem czy bardziej byłem rozczarowany czy też zawstydzony. W każdym razie wyglądało na to, że faktycznie usiłowałem zrobić z Schulzego durnia albo kombinowałem jakiś służbowy podstęp w stosunku do policji. Jednym słowem sam wyszedłem na idiotę.

Z całą pewnością kolizja na Goetheallee nie była wytworem mojej fantazji, o czym dobitnie zaświadczał błotnik mojego golfa. Nie wymyśliłem też nocnego patrolu i bladego faceta w policyjnym mundurze. Dowód miałem w portfelu, lżejszym od wczoraj o dwie setki. Do rachunku dziwnych zdarzeń trzeba było doliczyć jeszcze to, że bez najmniejszych wątpliwości śledzono mnie poprzedniego wieczora w drodze ze "Złotego Topora". I jeszcze ta cholerna blondynka, która pytała o mnie starą  Edeltrautt...

Trudno było poskładać to wszystko do kupy, zwłaszcza tu, w komisariacie. Przejrzawszy więc kartotekę, siedziałem bezradnie wpatrując się w ostatnią kartę osobową i nie bardzo wiedziałem co robić.

Z odrętwienia wyrwał mnie tubalny głos Schulzego, który nagle huknął mi nad uchem.

- I co, wytropił pan, redaktorze, swojego prześladowcę?

Naciskowi na "prześladowcę" towarzyszył znów krótki, nerwowy rechot, z tym że irytacja Schulzego ustąpiła już miejsca wyraźnej pogardzie.

- Rzeczywiście, poruczniku, rebus jest bardzo ambitny, więc rozwiązanie go odłożę tymczasem na później.

- Ależ śmiało, redaktorze, do dzieła. Dziennikarze to najzdolniejsi detektywi - ironizował na całego. Nie ogląda pan tych amerykańskich horrorów, gdzie jeden reporter starcza za pluton policji i sam rozgania pół mafii? Jak pan rozpracuje już tych moich gangsterów i będzie ich miał pod lufą, niech pan da mi znać, to podjadę z kajdankami i jakimś większym pojazdem, żeby się wszyscy zmieścili. No, powodzenia - poklepał mnie protekcjonalnie po ramieniu.