JustPaste.it

Bez tytułu!

Beztytuł!

Beztytuł!

 

 

f7d8e04b391ec6da6fc71c1e32efe747.jpg

 

 

To była jej stara samotność. Wróciła. Czy zapukała? Nigdy nie pukała. Weszła bez głośnego uderzenia w drzwi. Weszła bez pytania. Ona nie zadawała pytań. Nigdy!

 

Leżała jak kłoda na kanapie. Kanapa była krwistoczerwona, naturalnie krwistoczerwona. Można było pomyśleć, że materiał, którym pokryte było łóżko zabarwiony został czyjąś- ludzką krwią.

Jej krwią?

Leżała bez ruchu. W rękach, które jakieś pięć godzin temu zgięła w łokciach, dzierżyła książkę. Co jakiś czas tylko poruszała zmęczonymi od nicnierobieniem rękami. Musiała tak czynić, przecież nie mogła gapić się nieustannie na pierwszą stronę książki. Nie mogła czytać wciąż tych samych liter. Śledzić wciąż tych samych słów. Karmić duszę tymi samymi mądrościami.

Zresztą czy to miało jakikolwiek sens?

Przecież mogła patrzyć na tę stronę, tę pierwszą stronę. Przez pięć godzin mogła gapić się na jedną kartkę jak obłąkany zwierz na swoją ofiarę. Czy to miało znaczenie? I tak nic nie zrozumiała z tych dwustu kartek, które miała za sobą dzięki pięciogodzinnej lekturze. Więc co za różnica, czy jedna, czy sto, czy dwieście, a może nawet bańka milion. Nic nie zrozumiała, bo nie skupiła się na tym co czytała. Przeczytała, ale co z tego? Przeczytała, a może tylko powtórzyła w myślach te wszystkie literki które wyklikał swoimi zgrabnym palcami jakiś tam pisarz,a może pisarka?

Nawet tego nie wiedziała.

Gdyby ktoś teraz zapytała ją o imię głównego bohatera, zawstydziłaby się. Po kilku godzinnej lekturze powinna przyswoić sobie choć jedną nazwę własną. Ale nie. Ona nie czytała, nie czytała ze zrozumieniem. Myślą przewodnią nie było zrozumieć. Treść nie była dla niej najważniejsza.

A może była, tylko jakoś tak wyszło, że minęła się z tym, jakże wzniosłym i ważnym celem. Zawsze mijała się z celem. Przez całe swoje życie przechodziła obok celu, obok sensu, obok tego co było dla niej ważne. Zawsze chciała. Czasem pragnęła, ale nie robiła nic, aby swoje pragnienia urzeczywistnić. Miała marzenia, piękne marzenia. Ale co po nich, skoro nawet nie wiedziała jak je wcielić w życie.

Czekała. Biernie czekała na spełnienie. Na uwagę. Na wszystko to, co sobie wyśniła, a wyśniła sobie wiele. Wytyczyła sobie wiele celów, których nie potrafiła zrealizować. Nawet teraz nie umiała zrealizować celu – nic nie pamiętała z lektury. Czytała, ale myślami była daleko, bardzo daleko. Znowu pożyczyła od nie wiadomo kogo dmuchane koło z kaczuszką, weszła w nie (nawet pasowało, choć zdawało jej się, że przytyła) i pływała w nim po ocenianie wspomnień. To nic, że nie znała imienia papierowego celebryty. Po co komu ta wiedza?

Czy mogłaby być kluczem do szczęścia? Chyba do złudzenia szczęścia. Nawet nie.

Nie znała imienia postaci stworzonej przez poczytnego pisarza, ale znała za to imię głównego bohatera ze swojej podróży po przeszłości. Swoją księgę życia miała w jednym paluszku. Niestety.

To nic, że zapytana o fabułę lektury, nie powiedziałaby ani jednego mądrego słowa na temat. W zamian za to opowiedziałaby dokładnie, ze wszystkimi szczegółami całe swoje gówno warte życie. Były momenty szczęścia. Nie zawsze było źle. Czasem jednak było, a może tylko bywało.

Leżała na krwistoczerwonej kanapie i udawała, że czyta. Błądziła po ścieżkach wspomnień.

Nie błądziła!

Wspomnienia znała na pamięć, wiedziała jak się po nich poruszać, dlatego nie błądziła, a spacerowała. Spacerowała pełna niepokojów, lęku i tęsknoty.

A co z kaczuszką i oceanem?

Ocean pojawiał się tylko kiedy płakała. Teraz jednak nie mogła płakać, w końcu czytała książkę, a łzy mogłyby zmącić widok. Zmącić widok? Nie mogła w tej chwili płakać.

Czytała, choć mogła wyjść i ponarzekać. Mogła pójść gdzieś się wygadać. Tylko gdzie? Do kogo? Czy ona w ogóle chciała z kimkolwiek o tym rozmawiać? Mogła rzucić książkę i podejść do szuflady, wyciągnąć z niej sześćdziesięciokartkowy zeszyt w kratkę i zapisać w nim wszystkie swoje bolączki. Tylko po co? Czy marudzenie zmieniłoby cokolwiek w jej zasranym życiu.

Mogła też wyjść z domu i pójść do baru się napić, utopić smutki w alkoholu.

Swoje?

Mogła też wyjść, wysłuchać smutków innych ludzi i potem się napić. Mogłaby też pić i słuchać. Mogła się upić – upić do nieprzytomności. Upić się i zapomnieć. Żałosne...

Żałosne to też drugie imię jej Życia, Życia, w którym uczestniczyła od niemal dwudziestu dziewięciu lat. Co za zbieg okoliczności.

Porażka.

A porażka to imię z bierzmowania. Trzecie imię jej obsranego życiątka...Kto je obsrał? Chyba to jasne!

Leżała na krwistoczerwonej kanapie i fałszywie czytała. Fałsz...to słowo było jej nawet bliskie, pamiętała je z przeszłości, z przeszłości, w której teraz była, po której spacerowała, po której poruszała się miarowym krokiem. Kroczyła po zawiłych, ale znanych jej ścieżkach tamtych dni. Miała fajne buty, białe pumy. Wygodne, takie właśnie trzeba mieć, chcąc udać się w daleką podróż. Na kanapę wystarczą tylko skarpetki. Nawet trochę przybrudzone na pięcie i palcach.

Miała marzenia i plany, ale wszystko to roztrzaskało się o mur niemocy, który powstał z niej i stanął przed nią. Nie umiała go usunąć, zniszczyć. Nie umiała sprawić by przestał istnieć. Samousprawiedliwianie się. Wiedziała o tym. Była świadoma tego, co sobie robiła, ale tak było dla niej lepiej, wygodniej, łatwiej.

Czy to ma znaczenie?

Leżała na krwistoczerwonej kanapie i udawała, że czyta.

Książka od zawsze była dla niej formą ucieczki od rzeczywistości. Lubiła te chwile sam na sam z lekturą. Nie lubiła jednak tych momentów zamroczenia, kiedy to czytała, nie będąc świadoma przeczytanych słów, nie będąc czynnym uczestnikiem fikcyjnego świata książki.

Książka towarzyszyła jej od lat, od wielu lat.

A krwistoczerwona kanapa? Ona pojawiła się nieco później. Na początku był stary, skrzypiący tapczan. To jednak nie przeszkadzało w lekturze.

Krwistoczerwona kanapa...

Oglądała świat z pozycji poziomej, patrząc w sufit lub nieco przed siebie, ale nie w przestrzeń, jej wzrok zatrzymywał się na kartkach książki. To książka ograniczała jej pole widzenia.

Kiedyś była dumna z tego, że czyta, że zrobi coś, co można by było rzec, jest zajęciem niszowym. Ale co z tego? Przecież życie to nie książki.

Leżała na kanapie, w ręku trzymała książkę i gapiła się na równiutkie litery umieszczone na nieco pożółkłych kartkach. To niesamowite, że każde „a” wyglądało tak samo, że wszystkie „be” miały piękne brzuszki, że „i” stało na baczność, a nad nim lewitowała mała, prawie niewidoczna kropeczka. Wszystko w tej książce było doskonałe i estetyczne. Sama lepiej by tego nie napisała. Jej litery od zawsze były jakieś koślawe i nie do przeczytania. Czasem i jej trudno było rozszyfrować własnoręcznie napisane wyrazy, zdania. Pogardzała za to sobą.

Poruszyła nogą. Kończyny czasem drętwieją, szczególnie wówczas, gdy człowiek pozbawia je ruchu. Ona bezruch opanowany miała do perfekcji. Gdyby ktoś nagle, z jakiegoś dziwacznego, mało znaczącego powodu zechciał zamienić ją w wiatr. „ I stań się wiatrem!” - rzekłby. Nic z tego. Nie poruszyłaby swoją siłą ( bezsiłą?) nawet małym ździebełkiem trawy. Nie wprawiłaby w ruch nawet małego, kurzego piórka. Była takim czymś rzuconym na kanapę, niezdolnym ostatnio do niczego, chyba że do narzekania, użalania się nad sobą. Czy rzeczywiście tak było?

Podejrzewam, że ona nie narzekała tak prawdziwie, nie użalała się nad sobą i swoim zasranym życiem. Po prostu była smutna i przez ostatnie kilka dni czuła się jakoś nad wyraz samotna.

Leżała na krwistoczerwonej kanapie. Szkoda, że materiał pokrywający kanapę pofarbowany był czymś sztucznym – tak sobie myślała. Jakimś specyfikiem stworzonym przez człowieka. Użyczyłaby trochę swojej krwi – była chętna. Wtedy byłoby lepiej, w końcu jakaś część jej stałaby się użyteczna, potrzebna. W końcu coś z niej stałoby się przydatne.

Mało było kolorów. Szczególnie czerwieni.

Leżała na sztucznie zabarwionej, krwistoczerwonej kanapie i wodziła wzrokiem po równo ustawionych literach. Baczność!- wydała komendę. Stały w bezruchu jak żołnierze. Nawet bez tej komendy ustawiłby się pod linijkę.

Komendę mogła wydać też sobie. Może nieco inaczej brzmiącą, ale mającą podobny cel. Zmobilizować. Zmusić. Poruszyć. Mogła krzyknąć: POWSTAŃ! I mogła powstać.

Leżała na krwistoczerwonej kanapie.

W kuchni gwizdał czajnik. Ktoś go wyłączył.

W drugim pokoju świergolił telewizor. Ktoś wsłuchiwał się w ten fałszywy świergot.

Ktoś wyszedł z łazienki.

Ktoś wszedł do mieszkania.

Na parapecie gruchał gołąb. Komuś przeszkadzał.

Już nie leżała na krwistoczerwonej kanapie. Już nie dzierżyła w dłoniach książki.

Powstała jak na rozkaz. Na rozkaz niewinnego gołębia?

Znowu nasrał na parapet...