JustPaste.it

Myśliwy zostawia ślad (III)

RFN, lata 70. XX w. Ktoś na własną rękę wymierza sprawiedliwość byłym hitlerowcom. Przypadkowo w sprawę zostaje wplątany reporter lokalnego brukowca. (fragm. powieści sensacyjnej)

RFN, lata 70. XX w. Ktoś na własną rękę wymierza sprawiedliwość byłym hitlerowcom. Przypadkowo w sprawę zostaje wplątany reporter lokalnego brukowca. (fragm. powieści sensacyjnej)

 

Rozdział XI

Wychodząc z komisariatu kłapnąłem aluminiowymi drzwiami i zaraz obejrzałem się czy aby nie będę musiał zapłacić jeszcze za szybę. O dziwo, pozostała na swoim miejscu. Z podobną złością trzasnąłem jeszcze drzwiami samochodu, aż przechodzącej ulicą dziewczynie lód na patyku omal nie wyleciał z ręki. Uśmiechnąłem się do niej przyjaźnie, ale skrzywiła się tylko z niechęcią i pokazała mi język.
Sprawa była zupełnie idiotyczna i jedynym wnioskiem, jaki nasuwał się niejako automatycznie, było sprawdzenie wozu, który staranowałem niedzielnego wieczoru oraz rozmowa z jego właścicielem. Jeśli przypadkiem okazałoby się, że rozbity na Goetheallee jasny samochód też nie istnieje - z pewnością nadawałbym się już tylko do czubków. Koncepcję tę poddałem jednak natychmiast miażdżącej krytyce, włączyłem silnik i ruszyłem przed siebie.
Jeśli scenarzyści tandetnych hollywoodzkich kryminałów mają czasem kłopoty z fabułą, to moje zachowanie mogłoby niewątpliwie wypełnić im lukę w scenopisie. Jechałem powoli, nieustannie spoglądając we wsteczne lusterko i czujnie rozglądając się na boki. Co kilkadziesiąt sekund zdawało mi się, że ktoś wyraźnie jedzie za mną i dopiero kiedy skręcał lub wyprzedzał mnie jako drogową zakałę, oddychałem z ulgą.
Tak to, wlokąc się niemiłosiernie i niepotrzebnie klucząc, dojechałem do alei Goethego. Ponieważ nadjechałem z przeciwnej niż w niedzielę strony, przejechałem wzdłuż całej ulicy, zawróciłem na rondzie i zrobiłem drugie podejście. Pomimo wytężania całej uwagi, trudno mi było określić jednoznacznie miejsce kolizji, zwłaszcza że aleja wyglądała teraz zupełnie inaczej niż w nocy. Zamiast pustej jezdni ulicą sunęły dwa rzędy aut, a dodatkowo widoczność ograniczali przechodnie. Uświadomiłem sobie nagle, że gdybym miał zeznać pod przysięgą, iż to właśnie tu spowodowałem w niedzielę kolizję - nie mógłbym powiedzieć tego z niezachwianą pewnością. A jednak było to tu.

Rozdział XII

Zaparkowałem na chodniku tam, gdzie w niedzielę w nocy musiał stać żółty samochód i podszedłem do furtki. Na błyszczącej tabliczce wygrawerowane było nazwisko: Joan von Killer.
- Jesteśmy w lepszym towarzystwie. Szkoda, że na maszcie nie ma flagi rodowej. Miałbym pewność, że księżna w domu.
Przycisnąłem klawisz dzwonka. Czekałem na pytanie z głośnika domofonu: - z kim mamy zaszczyt albo coś w tym rodzaju. Już to słyszę. Ułożyłem sobie szybko odpowiedź:
- Greg Joachim z "Anzeiger". Jeden z tych, którzy myślą tylko na siedząco. Mam nadzieję, że znajdzie się u państwa jakiś stolik aby usiąść przy nim i pomówić o odszkodowaniu za rozbicie wozu, na który niechcący się natknąłem.
Domofon milczał. Zamiast pytania z głośnika usłyszałem przeciągłe brzęczenie elektrycznego zamka. Pchnąłem furtkę.
Cały teren posesji, ogrodzony niskim metalowym parkanem, obsadzony był od wewnątrz niezbyt szerokim ale gęstym, równo przyciętym żywopłotem. Widać tu było rękę jakiegoś Antoinea ogrodnictwa. Również alejka prowadząca od furtki do drzwi wejściowych oddzielona była tym dziełem sztuki od betonowego podjazdu i urządzonego po angielsku ogrodu. Z lewej strony za żywopłotem znajdował się niezeszpecony ani jednym krzewem trawnik z mistrzowsko wkomponowanym weń niewielkim basenem podchodzącym pod płaskie schodki  tarasu. Basen przykryty został na zimę czarną, błyszczącą folią teraz przysypaną jeszcze zeszłorocznymi liśćmi. Z prawej strony, na podjeździe, stał przed drzwiami garażu żółty opel manta.
Podszedłem do samochodu. Jego lewy bok nosił wyraźne ślady nocnego spotkania z moim golfem. Długi, ciągnący się od tylnego koła pas zdartego lakieru kończył się dopiero na przednim błotniku. Błotnik był wgięty raczej mocno. W każdym razie bardziej brutalnie niż mój. Lampa kierunkowskazu zwisała popękana na przewodach elektrycznych.
Obszedłem samochód dokoła. W żadnym innym miejscu nie zauważyłem uszkodzenia. To musiał być "mój" trafiony wóz. Ruszyłem w kierunku wejścia.
Delikatne aluminiowe drzwi z ciemnopomarańczową szybą nie były zamknięte. Pociągnąłem je lekko i wszedłem do obszernego korytarza wyłożonego miękką maketą koloru Bikavera. Z prawej strony hallu znajdowało się dwoje zamkniętych drzwi i schody na górę. W głębi po lewej zobaczyłem otwarte szeroko drzwi a za nimi wnętrze dużego salonu. Z salonu dochodziła spokojna muzyka. W domu pani von Killer, von Karajan dyrygował utwór Gershwina. Przeszedłem parę kroków w kierunku Gershwina i stanąłem w drzwiach.
Jeśli już nawet ta parominutowa samotność w obcym domu zaczynała mnie męczyć, to towarzystwo, które zastałem w salonie nie było akurat tym, którego oczekiwałem najbardziej. Pośrodku obszernego pokoju na grubym jasnym dywanie leżała obok niskiego stolika kobieta. Ubrana była w wytarte dżinsy i granatową bawełnianą koszulkę z krótkimi rękawami. Jej twarz zasłaniał blat stolika, spoza którego widać było tylko długie, ciemne, rozsypane dokoła włosy.
Zrobiłem dwa kroki naprzód. Dopiero teraz, ponad stolikiem zobaczyłem kawałek jej twarzy przyciśniętej jednym policzkiem do dywanu. W leżącej tuż przy ustach dłoni trzymała mały czarny pistolet. Widoczne jedno oko miała otwarte. Odniosłem wrażenie jakby patrzyło ono na mnie nieruchomo, utkwione gdzieś na wysokości kolan.
Podszedłem bliżej i nachyliłem się. To mógł być tylko martwy wzrok. Nie lubię bardzo, gdy ktoś przygląda mi się w ten sposób. Odwróciłem się raczej gwałtownie i ruszyłem do drzwi.
- Stać! Nie ruszać się! - usłyszałem za sobą.
Akurat miałem inne plany. Skoczyłem w bok, w stronę oszklonych drzwi prowadzących na taras. Spadając na dywan poczułem jak coś miękkiego ucieka mi spod nóg. Zobaczyłem sufit i runąłem na podłogę. Próbowałem jeszcze zerwać się do walki, ale coś uderzyło mnie mocno w głowę. Poczułem ostry ból i umarłem ze strachu.
Von Karajan spokojnie dyrygował Gershwina.
Gdyby ktoś przypadkiem lubił Gershwina, to jego miła i ciepła kołysanka wydawała mi się teraz raczej marszem żałobnym, którego pijana orkiestra leśników z Fuessen  pomyliła z marszem Mendelssohna i z upodobaniem bisowała czwarty raz podczas opuszczania urny do grobu.
Otworzyłem oczy. Leżałem pomiędzy stolikiem, a ciężką kanapą, której metalowa noga boleśnie uwierała mnie nad uchem, nie pozwalając ruszyć się i rozetrzeć rosnącego w tym miejscu guza. Z wysiłkiem obróciłem głowę w lewo. W przestrzeni między podłogą, a blatem stolika zobaczyłem coś, co w pierwszej chwili wydawało mi się ogromnym spanielem z uszami sięgającymi dywanu.
Młoda dziewczyna klęczała podparta na rękach i patrzyła na mnie dużymi śmiejącymi się oczami, szczerząc przy tym dwuszereg pięknych białych zębów. Jej ciemne proste włosy faktycznie sięgały podłogi, a krótko obcięta grzywka opadała na opalone czoło. Spod oliwkowej opalenizny widać jednak było piegi, na które zwykle fotoreporterzy nastawiają ostrość obiektywu.
- Pomóc, czy James Bond wygrzebie się sam ? - zapytała wyciągając do mnie rękę.
- Bond ma urlop, aniele - warknąłem gramoląc się spod kanapy.  - Jestem w zastępstwie. Greg Joachim z "Anzeiger", jeśli nie robi ci to różnicy. Kogo mam tu obezwładnić albo udusić ? - zakończyłem siadając na kanapie i rozcierając ręką guza nad uchem.
- Z "Anzeiger", a nie z policji ? - zapytała raczej zdziwiona odkładając na stolik mały gazowy straszak.
- A co ? Miał tu może wpaść na drinka Kojak i stąd to miłe przyjęcie ? Szukam pani von Killer.
- Pani von Killer nie przyjmuje, bo jest bardzo zajęta.
- Chyba zabawą w Indian - trafiłem celnie. Poproszę więc baryłkę wody ognistej i lód na głowę.
Uśmiechnęła się i podeszła do półki, na której stał magnetofon, butelka i parę szklaneczek. Miałem teraz okazję przyjrzeć się jej dokładniej. Mogła mieć dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat. Szczupła, wysoka poruszała się energicznie, lecz swobodnie. Kiedy nachyliła się nad półką sięgając po szklanki, jej dopasowana granatowa koszulka wypełniła się dużymi piersiami przybierając profil ciężkiej, mającej za chwilę oderwać się od szyby kropli.
Napełniając szklaneczki odwróciła się i spojrzała na mnie jakby pytała czy nie przesadziłem z tą baryłką. Nawet nie drgnąłem. Zrozumiała to właściwie i zabrała całą butelkę. Usiadła po turecku koło mnie na kanapie.
Wypiłem od razu całą szklankę. Spojrzała ze zrozumieniem i nalała następną. Oparłem się wygodniej wyciągając nogi w stronę stolika. Ból głowy powoli przechodził, ale podnosząc znów szklaneczkę do góry zauważyłem, że drży mi ręka.
- Twoje zdrowie, superagencie - podniosła także szklankę do ust.
- Zdrowie. Na imię mam Greg.
- Okay. Jo - stuknęła szklanką o szklankę i wypiła jednym łykiem.
Przez chwilę bawiła się szklanka obejmując wargami brzeg szkła. Jakby czekała na coś mądrego z mojej strony. Gdybym w tej chwili miał coś mądrego do powiedzenia, zaczekałbym jeszcze aż ciekawość przysunie ją o jakieś pół metra w moją stronę. Akurat nie miałem.
- Ten kretyn Schulze tarzałby się na pewno teraz z radości po dywanie, gdybym mu nie wszedł w paradę - strzeliłem w powietrze.
- Czy Schulze to ktoś z twoich znajomych ? - zapytała.
Spod ironii przebijało raczej autentyczne zdziwienie. Moja torpeda przeszła bokiem.
- Poniekąd - mruknąłem.  - Zawarłem z nim znajomość jakieś trzy kwadranse temu w komisariacie przy Mollstrasse. Przedstawienie powitalne przygotowałaś - zdaje się - dla kogoś z policji ?
- Zgadza się. Ale twój Schulze nie dostał zaproszenia. Telefonowałam wczoraj do policji drogowej w sprawie rozbitego wozu. Obiecali, że ktoś z nich wpadnie dzisiaj.
- Mogą się nie fatygować. Autora celnego trafienia masz przed sobą.
Spojrzała na mnie jakbym przed chwilą wpadł do niej przez okno i usprawiedliwiał się, że nie zamknąłem za sobą drzwi balkonowych. Przemogła się jednak i zebrała na wymuszony dowcip.
- Skrucha zbrodniarza? Pewnie miejsce zbrodni śniło ci się przez dwie noce.
- Niezupełnie. Szczerze mówiąc, jeśli cierpiałem, to nie z powodu wyrzutów sumienia. Musiałem raczej sprawdzić, że to mi się nie śniło.
- I co sprawdziłeś na przykład?
- Że ten Schulze to dureń albo lepszy cwaniak. Zdaje się, że jego ludzie chodzą za mną i usiłują w coś wrobić. Czytałaś pewnie o zamordowaniu Guentera Bleima?
Uniosła się lekko i z zainteresowaniem przesunęła w moją stronę. Patrzyła teraz na mnie z pewnym oczekiwaniem w oczach. Zauważyłem, że są duże i ciemne jak altburski porter. Też bym się napił.
Nalała po szklaneczce. Wypiliśmy. Poczułem jak zdrowie wraca do mnie przez żołądek.
Zawsze kiedy doznaję podobnie miłego uczucia wydaje mi się, że odkryłem właśnie nowy rodzaj zbawiennej i bezbolesnej transfuzji. Kuracja szybka, przyjemna i skuteczna. Coś dla takich jak ja.
Odetchnąłem głęboko i wyciągnąłem nogi wygodniej.
- Czy bohater układa się może do snu ? - zapytała nie mogąc przemóc ciekawości.
Sprawa Bleima, o którym wspomniałem, najwyraźniej ją zaintrygowała. Czułem to. Zawsze to czuję. Takie zawodowe wyczucie. Była zaintrygowana, choć wysilała się na obojętność. Jej mina przypominała minę faraona, którego łaskoczą w pięty.
- Tak się składa, że to nie ja załatwiłem tego faceta, ale nie mam alibi - podniosłem jej temperaturę o jakieś trzy kreski.
- Dziwne, że jeszcze  cię nie zamknęli - zdziwiła się z niepokojem. Wierzyła w moja niewinność. Wiara - towar dzisiaj raczej rzadki.
- Dziwne, ale nie bardzo -odpowiedziałem spokojne cedząc słowa. - Mniej więcej w tym czasie, kiedy wykańczano faceta byłem zajęty demolowaniem twojego wozu. Szło mi dobrze. Niestety, dwieście metrów dalej stała przy ulicy policja.
Policjant zatrzymał mnie, ale dał się przekonać, żeby protokół podpisać "Pod Różą" przy Mollstrasse. Kosztowało mnie to dwie setki. Wolałbym następnego z lodem.
Wstała słuchając dalej, choć nic nie mówiłem i podeszła do półki. Przykucnęła i otworzyła meblowe drzwiczki. W jasno oświetlonym wnętrzu zauważyłem jeszcze parę butelek. Pewnie pociągała nudząc się z Karajanem. Zagrzechotał lód, napełniła szklaneczki do połowy.
- Następnego nie będzie - zadecydowała niezbyt stanowczo, podając mi szkło. - Chciałbym jeszcze usłyszeć coś ciekawego zanim zaśniesz.
- Najciekawsze historie opowiadam po trzeciej butelce, jeśli potrafisz to sobie wyobrazić. Cholernie te panienki teraz przemądrzałe. Kupiłem tego glinę za dwie setki, ale się nie odczepił. Wpadłem wczoraj wieczorem do znajomej i okazało się, że Bleim był jej szefem, chyba nie tylko w pracy. Ktoś jechał za mną jak wracałem do domu.
Przerwałem na chwilę, żeby się napić. Zrobiła bezwiednie to samo. Spojrzałem na nią i pobłażliwie pokiwałem głową. Zawstydziła się aż piegi wyjrzały jej spod opalonej cery. Była lekko wstawiona.
- Nie jestem samobójcą - kontynuowałem - pojechałem dziś rano do komisariatu i opowiedziałem wszystko niejakiemu Schulze. Wyśmiał mnie. Mówi, że mam urojenia. Nie było żadnego patrolu i żadnego wypadku w ich rejonie w niedzielę w nocy. Przypuszczam, że łże jak pies. Oczywiście kupionego gliny też nie widział w życiu na oczy. Zastanowił mnie jednak pewien drobiazg. Kiedy wyszedłem od Schulzego, znowu ktoś za mną jechał. Zgubiłem go dopiero na skrzyżowaniu Naumburgstrasse i Weidenfeld.
- I przyjechałeś tu szukać alibi - zapytała raczej niż stwierdziła.
- Nie. Wpadłem posłuchać płyt. Co do cholery mógł tu robić w nocy ten foksterier? - mruknąłem już sam do siebie.
Dźwignąłem się nie bez trudu z kanapy i podszedłem do przeszklonych drzwi, prowadzących na taras. Wychodziły na ogród, a jednak właśnie stąd najlepiej widać było perspektywę alei Goethego. Eleganckie, ale przeraźliwie jednakowe szare domki były tak samo szare jak przed godziną. Zatrzymałem się wzrokiem przy czwartym z kolei po przeciwnej stronie ulicy.
- Nie myślę, że prowadzisz akurat książkę meldunkową  całej ulicy, ale chętnie dowiedziałbym się kto mieszka na przykład w tamtym domu - wyciągnąłem rękę w kierunku, który mógł oznaczać równie dobrze domek pierwszy jak i ostatni.
Jo ześlizgnęła  się zgrabnie z kanapy.
- Zgadłeś. Nie wiem. Znam tylko najbliższych sąsiadów, ale też nie gramy razem w tenisa. Tu naprzeciwko mieszka wdowa Minelli. Kiedyś była to znana firma. Po śmierci męża sprowadziła siostrę. Prawie nie ruszają się z domu. Miłe starsze panie - dodała z filozoficzną zadumą, jakby widziała siebie za pięćdziesiąt lat. - Tam dalej, na rogu Bebelstrasse ma dom Wander, plastyk. Widziałam kiedyś jego wystawę. Same akty, prawie pornografia. Był kilka lat temu zamieszany w jakąś aferę obyczajową. Podobno jedna z modelek utopiła mu się w basenie.
- Jak na niezorientowaną, masz całkiem niezłe informacje. Słucham, słucham - dopiłem resztkę whisky.
- Nie myślisz chyba, że zajmuję się na co dzień rozpłaszczaniem nosa na szybie - zarumieniła się po swojemu, aż oliwkowa opalenizna przybrała odcień brązu. - Właściwie już nic więcej nie wiem. Tam za Wanderem mieszka jeszcze jakiś Heinkert, dyrektor banku.
- Fałszywe czeki, lewe obligacje i w ogóle te sprawy. Rozumiem. Bardzo mi pani pomogła, panno von Killer. W razie czego proszę dzwonić do mnie do wydziału machlojek gospodarczych. Muszę już jechać przespać się trochę. Mam jeszcze dziś do napisania komentarz o kawie. Odstawiłem szkło na półkę i poprawiłem włosy.
- Obawiam się, że w tym stanie nadajesz się raczej od razu do spania. Mam jeszcze trzy pokoje. Interesuje to pana?
- Interesuje, nawet bardzo, tylko nie dzisiaj.
- Pajac - wymknęło się jej. - Myślę, że na Goetheallee znajdzie się jeszcze parę wozów do rozbicia.
- Będę się starał. Mogłabyś tymczasem dowiedzieć się czegoś więcej o sąsiadach po drugiej stronie ulicy. Zadzwonię. Cześć!
- Cześć! Czuję się zatrudniona!
Wyszedłem szybko zostawiając za sobą spojrzenie Jo. Mżyło. Poobijany opel stanowczo prezentował się gorzej od mojego golfa. Włączyłem starter i ruszyłem ostro. Obejrzałem się jeszcze i zobaczyłem rozpłaszczony na szybie opalony nos.

Rozdział  XIII

Od godziny leżałem na tapczanie i nie mogłem zasnąć. W międzyczasie mżawka przeszła w deszcz, który spływając z dachu w dół, bębnił głośno w rynnie przechodzącej tuż obok mojego okna. Wsłuchiwałem się w to bębnienie i nie spałem.
Myślałem o Jo - tej beztroskiej panience, której zapewne jednym z ważniejszych zajęć jest regularne odwiedzanie swoich von-ciotek, starych megier, narzekających zimą na złą obsługę w pensjonatach Garmisch Partenkirchen, a latem na rozwrzeszczanych Włochów wykupujących na bazarze w Nicei wszystko co się da. Wiosną i jesienią złorzeczą pewnie na rząd federalny za tolerowanie anarchistów. Myślałem też o Margit, tej wczorajszej - zmęczonej już trochę kobiecie, której przygnębienie zdarło bezlitośnie maskę młodości i urody.
Powoli rozklejałem się. Tylko patrzeć jak rozbeczę się i wsadzę łeb w poduszkę.  Było mi wszystko jedno. I tak przed każdą z nich wyszedłem na niezłego kabotyna.
Teraz męczył mnie Schulze. Tłusty drań, którego przebiegłość była przebiegłością słonia siedzącego na drzewie i udającego małpę. Facet gotów przysięgać przed szefem, że jeśli zamknął w pudle Cheopsa, to już ten Turek musiał nieźle narozrabiać. Przy Schulzem - jego blady policjant musiał być uczciwym facetem. Tak samo jak hiena, mająca świadomość czym się żywi i spokojnie czekająca swojej okazji.
Powoli wszystko razem plątało mi się. Wszyscy moi nowi znajomi występowali teraz razem na małej scenie Pod Złotym Toporem. Foksterier był upudrowanym mimem, który naśladował iluzjonistę. Obok Margit robiła striptiz, tańcząc smutno w rytm "Prażonej kukurydzy". Było coś bolesnego w tym jej rozbieraniu się, więc fałszywy iluzjonista co chwilę wyczarowywał na niej nową suknię. Gruby, spocony Schulze w pasiastej koszuli z przekrzywionym krawatem siedział rozkraczony z cygarem w zębach, rechocząc i poklepując się z zadowolenia po kolanach.
Złoty Topór zamienił się nagle w jakąś zadymioną portową spelunę w Hamburgu. Na wysokich barowych stołkach siedziały wymalowane dziewczyny, popijając aperitif. Jedną z nich była Jo. Podszedłem do niej i chciałem coś powiedzieć, ale zagarnęła ją jakaś tłusta łapa i pociągnęła za sobą. Obejrzałem się i zobaczyłem Schulzego, ospowatego typa trzymającego wciąż cygaro w zębach i rechoczącego jak pijany niedźwiedź. Skoczyłem do niego i trzasnąłem go z całej siły pięścią w szczękę, ale ręka gdzieś w połowie drogi ugrzęzła mi w czymś miękkim. Za to Schulze złapał mnie wpół, podniósł do góry i cisnął jak szmatą do podłogi przez ladę bufetu.
Usłyszałem straszny łoskot i brzęk tłuczonego szkła, piski dziewczyn i czyjś krzyk. Gdzieś w dali rozległy się policyjne dzwonki samochodów Scotland Yardu. Dźwięk był uporczywy, ale wciąż odległy.  Gdzieś już to słyszałem.
Zerwałem się z tapczanu i pobiegłem do telefonu. Dygotałem cały. Lewą rękę miałem mokrą i cuchnącą piwem. W słuchawce usłyszałem spokojny i rzeczowy głos Margit.
- To ty, Greg?
- Jeszcze nie wiem. Zaraz sprawdzę - wymamrotałem wciąż półprzytomny.
- Co się z tobą dzieje? Dzwoniłam wcześniej do redakcji. Jakaś dziewczyna powiedziała mi, że piszesz komentarz, tylko nie wie gdzie i z kim.
- To taka mała puszczalska ze speluny w Hamburgu. Nie przejmuj się.
- Bredzisz coś, Greg, albo wysilasz dowcip.
- Przepraszam, Margit, śniło mi się trochę.
- Posłuchaj! Był u mnie policjant w sprawie Bleima. Pytał też o faceta, który  odwiedził mnie wczoraj wieczorem. Najlepiej wpadnij do mnie po występie, koło jedenastej.
Usłyszałem trzask  słuchawki. Mokrą ręką przetarłem twarz i zaraz pożałowałem tego. Śmierdziała kwaśno piwem. Pociągnąłem zasłonę w oknie. Na dworze było ciemno. Wcisnąłem przycisk zegarka. W mroku zajarzyły drżące lekko cyferki. Była osiemnasta pięćdziesiąt siedem.
Przypomniałem sobie o komentarzu dla Kurta. Pobiegłem do kuchni i postawiłem na płytce czajnik. Poczułem silne ssanie w dołku. Pora na ssanie była nietypowa, ale nie jadłem przecież obiadu - przyszło mi na myśl. Wyjąłem z lodówki puszkę tuńczyka z papryką, otworzyłem i wyłożyłem na talerzyk. Wyciągnąłem z szafki chrupki i sięgnąłem jeszcze raz do lodówki po masło i ketchup. Jadłem łapczywie, smarując grubo masło i lejąc dużo ketchupu. Zajęło mi to całe trzy minuty.
Umyłem się szybko i ubrałem. Zapaliłem w pokoju wszystkie światła, nastawiłem głośno magnetofon i usiadłem do pisania. Oderwałem się tylko na chwilę, kiedy w kuchni zagwizdał czajnik. Wyłączyłem płytkę i zaparzyłem kawę. Postawiłem filiżankę na biurku obok maszyny. Mocny, świeży aromat podrażniał wyobraźnię. Zakończyłem jednak sztampowo:
"...kolejna akcja plantatorów brazylijskich ograniczyć może podaż kawy i ponowny wzrost jej ceny. Obecny spadek cen na giełdzie nie daje więc powodów do radości konsumentom."
Wypiłem kawę jednym łykiem i znowu spojrzałem na zegarek. Była dziewiętnasta trzydzieści pięć. Przed ósmą powinienem być w drukarni. Znajomy chłopak z linotronu nie powinien chyba robić trudności - pomyślałem. Włożyłem kurtkę, pogasiłem światła i z maszynopisem w ręku zbiegłem po schodach. Potknąłem się, na szczęście, już na samym dole. Pani Edeltrautt, jako zdyscyplinowana obywatelka, oszczędzała prąd.
W drukarni okazało się, że Kurt przewidział moje spóźnienie. Dał materiał rezerwowy, który jednak mieli złożyć dopiero po dwudziestej trzydzieści, gdybym nie dowiózł komentarza. Wszystko więc było w porządku.
Wyszedłem na dwór. Deszcz  przestał już padać i trochę się ociepliło. Powietrze było ostre ale czyste i przyjemne. Z rozświetlonego żółtym światłem Koenigsplatzu dochodził łoskot przejeżdżających tramwajów. Widziałem je jak najpierw ciężko i powoli wspinały się w górę Leibnitzstrasse, a potem ze zgrzytem skręcały w rozświetloną żółto szczelinę pomiędzy domem towarowym Neckermanna i budynkiem Spaarkasse, które zamykały plac od północy.
Podniosłem głowę do góry. Na niebie migotały blado gwiazdy. Ich słaby blask głuszyła świecąca ostro niebieskawym światłem mocna rtęciówka zawieszona nad wysokimi drzwiami z szyldem "Altburger Anzeiger - Druckerei".
Margit, choć oczekiwała mnie znacznie później, siedziała w garderobie podniecona. Paliła nerwowo papierosa ściskając drugą ręką szklankę napełnioną do połowy jakimś koktajlem.
- O już jesteś? - wyrzuciła z siebie krótki okrzyk, potwierdzając moją obserwację. Mam niewiele czasu, bo zaraz idę na scenę. Była u mnie policja, pytali też o ciebie - mówiła dalej na jednym oddechu, przechodząc mimowolnie na "ty". Uznałem to za dostateczny powód do uporządkowania jej myśli.
- Spokojnie i po kolei. Może i dla mnie znalazłaby się szklaneczka - powiedziałem przerywając jej monolog. Jak wyglądali ci policjanci?
- W porządku już, nalej sobie, butelka stoi za lustrem - odetchnęła nieco odstawiając na stolik szklankę. Mówiła znowu swoim normalnym - ciepłym i matowym głosem.
- Zaraz po siódmej przyszedł tu do mnie policjant. Powiedział, że prowadzi sprawę Guentera. Przedstawił się, ale nie pamiętam nazwiska. Nosił granatową marynarkę i w ogóle wyglądał na Szweda. Mówił coś o narkotykach, pytał o jakiegoś Hermana z Bremy i o ciebie.
- Przepraszam, Margit, nadal niewiele rozumiem.
- To się zapisz na kurs - odpaliła lekko poirytowana. Właśnie ci mówię. Policjant pytał czy Bleim nie szprycował się czasem i czy nie spotkałam u niego nigdy jakichś podejrzanych typów handlujących tym towarem. Wymienił jakiegoś Hermana z Bremy. Facet ma tam podobno firmę spedycyjną. Czy sądzisz, że mógł mieć z Guenterem porachunki?
- Nic nie sądzę, interesuję się tym, co mówił o mnie i skąd w ogóle mnie zna?
- Myślę, że obserwują lokal. Pytał czy facet, który był u mnie wczoraj wieczorem jest przyjacielem Bleima.
-  I co?
- Nic. Muszę już iść na scenę.
Wychodząc pomachała mi ręką dokładnie tak samo jak u Weissa. Dopiero teraz napełniłem swoją szklankę i natychmiast wypiłem. Smak wydał mi się znajomy. Poczułem się jak u siebie.
W drodze do domu usiłowałem uporządkować fakty. Coś tu się nie zgadzało. Przede wszystkim Schulze kpi sobie ze mnie udając większego idiotę, niż jest naprawdę. Ukrywa łapówkarza, który wie, że mam na niego haka. Tamten boi się i dlatego za mną łazi.
Prawdziwe ciarki przeszły mnie jednak dopiero, gdy pomyślałem, że pytanie o mnie i o Bleima nie było przypadkiem. Postanowiłem rano pójść do Schulzego i dyskretnie nagrać naszą rozmowę na taśmę.
W domu rozebrałem się szybko i wślizgnąłem pod kołdrę, która cały czas leżała na tapczanie. Tym razem zasnąłem szybko, co nie znaczy spokojnie. Znów majaczyłem coś, była jakaś walka - pościgi i strzelanina. W końcu zabito mnie i zasnąłem na zawsze. Trwało to do siódmej trzydzieści pięć.