JustPaste.it

Wolność jest kobietą upadłą

O wiele lepiej pasuje jej plusz i aksamit lupanaru niż twarde deski więziennej celi

O wiele lepiej pasuje jej plusz i aksamit lupanaru niż twarde deski więziennej celi

 

(choć nie da się zaprzeczyć, że i z nimi jest dobrze obznajomiona – koszt nieodłączny stylu życia… czy charakteru..?). Jeśli bywa wzniosła – to raczej w towarzystwie arystokratów ducha, pieniędzy lub krwi, niż pospolitych maluczkich. W towarzystwie maluczkich staje się zwykłą, siermiężną, pospolitą, bezzębną i brzuchatą – swawolą!

Lepsza Połowa twierdzi, że znany obraz Delacroix nie rozmija się w tym punkcie z powyższą tezą: widać przecież naocznie, że na tej barykadzie bynajmniej, wszyscy już tą panią o nieco – jak na dzisiejsze gusta – topornej urodzie – mieli. Niektórych nawet reakcyjna kula musiała dopaść in actu – skoro bez gaci leżą..?

 

Nawet jeśli tak jest istotnie, to dalej intencja malarza pozostaje dla mnie nie do końca jasna. Jaka właściwie jest ta wolność, która przyprowadziła lud na barykadę? I kim jest ów „lud“? Wolność kopulowania zbiorowo w miejscach publicznych? Rabowania burżuazyjnych sklepów i domów? Mordowania i gwałcenia? Tak – taka wolność z pewnością niejeden „lud“ mogłaby na barykady poprowadzić! Sądząc po dziurawym obuwiu i znoszonym przyodziewku – lud na tej barykadzie miał się finansowo nie lepiej ode mnie ostatnimi czasy. Trochę mi to co prawda patrzy na sprzeczność, bo jakoś siły do gwałtów, a nawet i do nie-gwałtów, w takiej materialnej opresji będąc – nie czuję. I to od lat niezmiennie. Przyjmijmy jednak, że rzecz dzieje się w Paryżu, a tam jest bliżej Atlantyku, więc cieplej, przy czym „lud“ pierwej już się napił i zakąsił, krzepiąc tym sposobem wątłe ciała, to i do zabawy nabrał ochoty. Jak bowiem zauważyli już starożytni Chińczycy: chcąc zachować córki w cnocie, trzymaj je w zimnie i mało karm. Nie wiem, czy to się w przypadku córek sprawdza – może się ojcowie córek, albo same córki wypowiedzą – jednak rozumując a contrario stwierdzam, że np. nasze kobyły, w odróżnieniu od nas, niedostatku raczej nie cierpią, bo choć błotniście się właśnie zrobiło, dżdżyście, wietrznie, a przy tym chłodno, liściopadnie i ciemno – znów mają ruję, wbrew lepszej wiedzy autorów zootechnicznych podręczników… 

Reasumując – można by obraz Delacroix czytać w ten sposób, że jak się da biedocie paryskiej porabować, a przy tej okazji napić do woli i zakąsić jak należy (przy czym te wszystkie wstępne etapy jej działalności pozostają domyślne, bo na obrazie ich zgoła nie ma) – to owa biedota wnet nabierze ochoty na seks i wznoszenie barykad (co jest akurat o tyle zrozumiałe, że barykady przydają się ludowi, gdy chce świeżo zdobytą wolność rabowania obronić przed reakcją rabowanych – jeśli tylko ci są choć trochę uzbrojeni, a wówczas – chyba jednak byli, choć i tego na obrazie nie ma: żaden bowiem reakcjonista, żywy ani martwy, w malarskim kadrze się nie zmieścił: panu w dziurawych butach oficerska kurtka ewidentnie nie pasuje, musiał ją wcześniej na kimś zrabować, jakiś kask jeszcze leży i postać być może w mundurze, ale czy w całym, czy tylko w jego górnej części..?). 

Oczywiście, zdaję sobie sprawę z faktu, że taka interpretacja Delacroix idzie trochę pod prąd uznanym wykładniom – proszę więc w żadnym razie nie cytować mnie w szkole czy na uczelni, bo za takie herezje dostanie się – i słusznie, szkoła nie jest od myślenia, tylko od indoktrynacji! – pałę. Uznane wykładnie zwracają uwagę na alegoryczność i całej sceny i (zwłaszcza), jej centralnej figury w postaci nie do końca ubranej pani z tricolore, frygijską czapką i karabinem (skądinąd – ów karabin w lewej ręce doskonale tłumaczy niejaką toporność dzierżącej go pani – jeśli to Charleville, wzór 1777, to miał długość ok. 150 cm – z bagnetem prawie dwa metry – i ważył 4,5 kg, byle chucherko by go tak lekko w jednym ręku nie uniosło!). Owa postać, ze wszystkimi, wyżej opisanymi atrybutami – to ni mniej, ni więcej, tylko właśnie owa „metafizyczna wolność“, owa „idea tak wzniosła“, że jej byle kobuzy nie dościgną swymi niskimi loty (jak się wyraził jakiś czas temu mój polemista na łamach „NCz!“), a marnie odziana tłuszcza wokół, to personifikacja wszystkich uciskanych, eksploatowanych, poniżanych, niewolonych itd., itp. 

Mnie to jakoś nie przekonuje… Jeśli spojrzeć na piramidę Maslove’a – to gdzie znajdziemy potrzebę poprawy marnego przyodziewku i obuwia – a gdzie potrzebę kreatywności, spontaniczności i inne takie, które się w głowach domorosłych filozofów łączą z ową „wzniosłą“, „metafizyczną“ wolnością?

 

Czyż nie na przeciwległych krańcach piramidy – i czy przypadkiem jedzenie i przyodziewek to nie są jej podstawy, a owa niestandardowa ekspresja osobowości – sam czub, do którego zapewne znakomita większość populacji nigdy w życiu nie dochodzi, bo zbyt wiele czasu traci na zaspokajanie pilniejszych potrzeb z niższych półek, najpewniej zresztą tych z samego czuba wcale a wcale nie odczuwając..? 

Że Maslov, wbrew słowiańskiemu nazwisku, to amerykański psycholog, tak na marginesie, o tyle łatwo zauważyć, że mu się ten seks plącze przez prawie wszystkie szczebelki. To jest trauma po purytaniźmie, jak nic! Tak głęboko protestanccy Ojcowie Założyciele wyparli sprawy „niżej brzucha“, że teraz późni następcy kultury, którą tamci założyli, sami zresztą z definicji syci, ubrani i w cieple wychuchani – widzą seks wszędzie i we wszystkim… Jak już powyżej pisałem – zdanie starożytnych Chińczyków bardziej do mnie trafia, bo też i zgodne jest z doświadczeniem. Chyba? Bo nie wiem jak u Państwa – naturalnie… 

Żadna „metafizyczna wolność“ nie istnieje. To tylko słowa, słowa, słowa… A ludzie są ludźmi, nie aniołami i nie papierowymi tworami z książek filozofów. Potrzebują się najeść, ubrać, ogrzać – jak to już mają, to mogą pomyśleć o jakiejś zabawie – i bardzo, ale to bardzo chętnie robią to na cudzy koszt. Bez pracy. No bo powiedzmy sobie uczciwie: gdyby dało się nie pracować, a pozostać sytym, obutym, ubranym i ogrzanym, a jeszcze mieć czas, siły i ochotę na zabawę – to kto by powiedział: nie stary, mnie to nie interesuje, ja wolę zapieprzać jak osioł gdy ty się bawisz? No kto? Kilku pasjonatów – w zdecydowanej większości niebezpiecznych dla otoczenia monomaniaków, którzy świata nie widzą poza jakimś jednym hobby, jednym celem, czy jedną ideą. Może kilku takich, których energia twórcza rozpiera tak, że im mało czerepu nie rozsadzi i nie dadzą ludzkości wytchnąć ani podrzemać, póki na nią swych płodów twórczych nie wyleją. Wielu takich jest..? 

Tylko tym pasjonatom, monomaniakom, twórcom – rzeczywiście wolność potrzebna jest jak powietrze. Jeśli ją mają – cała reszta też z tego korzysta, bo to właśnie owi nieliczni pchają do przodu oporną bryłę tego świata, wymyślają różne wynalazki, pchają się, gdzie nikt ich nie czeka i drapią gdzie nie swędzi – od czego mamy postęp, transkontynentalną wymianę zarazków i konserwanty w żywności, która dzięki temu nareszcie, po raz pierwszy w dziejach świata, jest dostępna praktycznie bez ograniczeń – dla każdego. Jeśli maniacy nie mają wolności – następuje stagnacja, która oczywiście odbija się negatywnie także na życiu maluczkich – jest jednak absolutnie niepodobnym, aby owi maluczcy dostrzegli związek pomiędzy jednym, a drugim faktem. Dla nich w każdym razie – wolność jest albo zbędna (i tak są „tacy jak wszyscy“ – niczym szczególnym się nie wyróżniają, nie sposób ich w ogóle dostrzec w tłumie – co im może grozić, gdy nie będzie wolności? Że nie porabują i nie pogwałcą..? To chyba niewielka strata…), albo wręcz straszna: bo trzeba podejmować decyzje – a to boli! 

Zawsze w dziejach, ilekroć tylko „lud“ mógł przehandlować wolność za chleb i igrzyska (na cudzy koszt ma się rozumieć!) – wchodził w ten interes bez chwili wahania. Nie znam przeciwnego przykładu. Może ktoś z Państwa zna? 

Acha! Waśni plemiennych w rodzaju „biją naszych, idziemy ich bronić“ – nie sposób do tej kategorii zaliczać. To chyba jasne? Czy muszę tłumaczyć dlaczego? Jeśli tak, to mogę oczywiście – ale myślę, że Państwo tego nie potrzebujecie. 

Skoro zatem udowodniliśmy już, że żadna „wolność metafizyczna“ nie istnieje i że tak naprawdę wolność jest niezbędnie potrzebna tylko niewielkiej części ludzkości, ogromna zaś większość chętnie się jej pozbędzie – to chyba wyjściowa teza wydaje się już Państwu nieco mniej oburzająca? A interpretacja Delacroix – choć, przypominam, w szkole za taką dostanie się jedynkę i może jeszcze wezwą rodziców na pogawędkę, na co szczególnie uczulam – nie aż tak szalona? 

Po prostu uważam, że większe szanse na zachowanie swobody – przy czym z perspektywy dziejów okresy rzeczywistego panowania wolności są jak mgnienie oka, tak rzadko coś takiego się przytrafiało i zwykle nie bez licznych ograniczeń (bo albo wolność była nie dla wszystkich – albo tylko w pewnym zakresie) – dają rządy skorumpowanych nepotów, niż rządy prawa i porządku (powstrzymałem się przed napisaniem „prawa i sprawiedliwości“ – doceńcie to!). Relatywnie często na wiele pozwala sobie rządząca elita – zwykle przy tym krótko trzymając niesforny lud. To nie jest złe rozwiązanie. Elity co prawda mają naturalną tendencję do zamykania się i samopowielania w obrębie tej samej puli genetycznej – a to, po dość krótkim czasie sprawia, że losowy dobór genów kreuje wśród trzymanego za twarz ludu „kontr-elitę“, także żądną jak nie wolności, to przynajmniej zaszczytów, dobrobytu i władzy – istnieją jednak wypróbowane w dziejach mechanizmy rozładowywania tego rodzaju konfliktów bez większej szkody dla otoczenia. Swoboda elity daje jej możliwość popychania do przodu opornej bryły ludzkości, zaś trzymany za twarz lud nie jest w stanie przehandlować wolności (bo jej nie ma) – za chleb i igrzyska – co by niechybnie zrobił, gubiąc wolność wszystkich, nie tylko własną – gdyby tylko mu na to pozwolić. 

Oczywiście – jeśli rządzącą elita na wiele sobie pozwala – to pozwala sobie także i na korupcję i nepotyzm. To naturalne. Taka już jest natura świata, że o wiele łatwiej jest psuć niż naprawiać i niszczyć niż tworzyć, a danie ludziom wolności oznacza, że większość z nich użyje jej do grzechu, występku i poruty. Jeśli więc wśród rządzącej elity ma panować cnota, obyczajność, honor i bojaźń Boża – to mowy nie ma o jakiejkolwiek wolności! Wtedy potrzebny jest Katon, Cyncynat czy inny Robespierre, który będzie ostrzem gilotyny przypominał, jakie poglądy są jedynie słuszne i dlaczego nie warto gromadzić bogactw i przywilejów. 

Wiem, że to co piszę, wywołuje u niektórych z Państwa reakcję wręcz alergiczną. W szczególności taką reakcję wywołuje u niektórych z Państwa mój posunięty do granic abnegacji sceptyzm odnośnie owych „republikańskich cnót“, które tworzą „rzecz pospolitą“, jako „dobro wspólne“, itd., itp. Wyjaśnijmy sobie zatem przy tej okazji: owo „dobro wspólne“ nic nie ma wspólnego z wolnością – a „republikańskie cnoty“, tworzą tak naprawdę sztywny system kontroli zachowań, wykluczający nie tylko różne brzydkie rzeczy, takie jak formalne czy nieformalne popieranie własnego potomstwa, gromadzenie bogactw czy utrudnianie robienia karier obcym – ale też i poważnie ograniczający zdolność do jakiejkolwiek innowacji. „Republikańskie cnoty“ i „dbałość o dobro wspólne“ to jest zamordyzm i stagnacja. Czy Lacedemon był państwem cnotliwych władców? Przez większość swojej tysiącletniej bez mała historii – tak. Ale czy cokolwiek godnego pamiętania tam napisano, skomponowano, wyryto czy wykuto? Trochę marszów wojskowych… Czy Rzym republikański nim się skorumpował, był ważnym ośrodkiem miejskim, przyciągał artystów i myślicieli? A gdzież tam! Miasto wielkie, a nawet stałego teatru nie miało – póki mu go Pompejusz nie wybudował. 

Nie jest też w żadnym razie uprawnione zbyt pochopne przekładanie historycznej refleksji, której się tu oddaje (mój Przyjaciel ze stolicy nazwał to zresztą niedawno wprost „pierdoleniem bez sensu“ i „opowieściami dziwnej treści“ – bo przecież w tym co piszę nie ma ani grosza, tego się nie da sprzedać…), na sytuację aktualną. Nasza elita bowiem – nie tylko sama sobie pozwala na wiele – ale też – i to jest prawdziwe nieszczęście, a nie jej skorumpowanie, które w innych okolicznościach, mogłoby być prawdziwym błogosławieństwem dla ludu – ciągle jeszcze czuje się zobowiązana pozwalać na wiele ludowi, którego nie potrafi skutecznie wziąć za twarz. 

Jest to zresztą, jak się zdaje, w ramach obecnego systemu wartości, czyli „religii praw człowieka“ – niemożność strukturalna. Bo skoro teoretycznie władza przepływa „z dołu do góry“ – a elita rządzi tylko dzięki temu, że dostała od ludu „mandat“: no to jakże ów lud otwarcie brać za twarz i wprost odmówić mu fruktów, do których przywykł? Stan ten, z perspektywy historycznej wysoce nienormalny, rodzi też same tylko zatrute owoce. Przede wszystkim tak powszechna, ustrojowa wręcz korupcja mas, karmionych emeryturami, rentami, „darmowymi“ lekami, szkołami, szpitalami, itd., kładzie się ogromnym ciężarem na gospodarce i na zdolności do innowacji – bo chcąc zaspokoić nienasycone apetyty ludu, elita ciśnienie przede wszystkim te nieliczne, wysoce produktywne jednostki, które w najmniejszym stopniu korzystają z okazji do życia na cudzy koszt, coś swojego, własnego, nowego tworząc. W efekcie korumpując „wolny“ lud – elita pozbawia wolności przede wszystkim tych, którzy tej wolności najbardziej potrzebują – i robi to w interesie tych, którym owa wolność jest do niczego niepotrzebna. Czyż to nie absurd? Oczywiście w efekcie ostatecznym lud sam się niewoli – jak zawsze to robił, ilekroć miał po temu okazję – przy okazji jednak, niszcząc wszystko wokół. 

Powrót do „republikańskich cnót“ jawi się oczywiście jako pewna dość oczywista alternatywa wobec istniejącego stanu rzeczy który, przyznaję to chętnie – trudny jest do zniesienia. Ideologia tego „powrotu“ łatwo może też znaleźć posłuch wśród ludu, jako że żywi się jego odruchową zawiścią i resentymentem wobec lepiej sytuowanych. Ideologia ta nie ma jednak najmniejszych szans zburzyć istniejącego systemu – gdyby nawet zatriumfowała i odniosła sukces czyszcząc skutecznie „przestrzeń publiczną“ z korupcji, nepotyzmu i innych patologii – to jedynym skutkiem tego triumfu mogłoby być tylko gwałtowne pogorszenie i tak ciężkiego życia jednostek twórczych, bo przy tej okazji to już koniecznie trzeba by skasować wszelkie resztki wolności, jakie jeszcze tu i ówdzie pozostały – a demokratycznej zasady legitymizacji władzy „mandatem“ ludu, która to zasada jest prawdziwym powodem obecnej degrengolady, ideologia ta przecież nie kwestionuje… 

Na szczęście, na razie nie wygląda na to, aby „cnoty republikańskie“ i „nieskazitelność życia publicznego“, były u naszego ludu w szczególnie wielkim poważaniu. Za to, dla mnie samego zaskakująco szybko – zaczęło się ziszczać proroctwo, które tu Państwu jakiś czas temu wygłosiłem – wygląda bowiem na to, że mamy naszego Heliogobala. Co prawda, jest to Heliogobal biłgorajski – siermiężny do bólu, obciachowy, tandetny jak dekoracja szkolnego teatrzyku. I nawet transwestytę, czy tam innego transseksualistę (jak zwał, tak zwał…) znalazł sobie podobnie powiatowej urody:

 

Choć znane są w świecie „lepsze“ egzemplarze (o ile ktoś gustuje):

 

 I zaiste, chyba na tyle nas jeszcze stać, żeby telewidzów aż tak nie straszyć – bo jeśli ktoś telewizję ogląda, to niech się teraz przygotuje na regularne oglądanie tej/tego pierwszej/pierwszego pani/pana (no… jak zwał tak zwał…)? Czy też jest już z nami tak źle, że nawet na ładnego transwestytę nas nie stać..? Lud chce się bawić bardziej znakiem tego. I pewnie będzie się bardziej bawił. Szczególnie, że o igrzyska dużo łatwiej i taniej, niż o chleb. Co powiedziawszy – idę doglądnąć dobrobytu czterokopytnych pornogrubasów… 

Tekst ten po raz pierwszy opublikowałem w październiku 2011 roku. Pod tym linkiem można zapoznać się z dyskusją, jaką wtedy wywołał. Potem był także drukowany w "NCz!"

 

Źródło: http://boskawola.blogspot.com/2011/10/wolnosc-jest-kobieta-upada.html