JustPaste.it

Rozmowy o umieraniu

trzech niespodziewanych gości zawitało do mieszkania Aleksandry.

trzech niespodziewanych gości zawitało do mieszkania Aleksandry.

 

           Pewnego ranka, gdy jak zwykle leniwie delektowałam się rozpoczynającym dniem, rozległo się ledwo słyszalne pukanie do drzwi. Nigdy nie przyjmowałam gości o tej porze, gdyż moim irytującym zwyczajem było krzątanie się w papilotach bez celu aż do południa. Bynajmniej, dla mnie to zachowanie nie zdawało się być problemem, niestety dla mojego zawsze poukładanego mężczyzny i ekstremalnie pedantycznej matki, która w locie zauważała każdy osiadający na półce pyłek, wręcz przeciwnie. Tak więc, razem z budzącym się do życia światem budziłam się i ja, zaś mój umysł osiągał swoje wyżyny dopiero w okolicach popołudniowych i wieczornych. Ot, taki niesforny indywidualista, na którego nie miałam wpływu od lat. Czasem wydawało mi się, iż istniejemy zupełnie osobno, jak dwa odizolowane byty. Nawet gdybym chciała, jak każdy „normalny” jak to się mówi- człowiek, funkcjonować w pełni sił od rana to mój ociężały umysł przygniata do ziemi i nie pozwala się ruszyć ani jedną szarą komórką, czy mięśniem. Tyran i wszechmocny władca, ot co.

          Swym niewyraźnym krokiem ruszyłam w kierunku wejściowych drzwi i w oku wizjera ujrzałam trzech niespodziewanych gości. Jest to historia prawdziwa, choć zdaję sobie sprawę z jej niezwykłości. Trzech nieznajomych stało w półcieniu wśród obdartych z tynku, pożółkłych ścian tuż za moimi drzwiami. Był to widok niebywały, dlatego też, co w pełni zrozumiałe, stanęłam w pełnym zaskoczeniu.

          Zupełnie z prawej strony stała przygarbiona stara kobieta. Wyglądała, jakby dźwigała na barkach cały gmach mojej kamienicy, przy czym włosy miała białe, jak świąteczny, babciny obrus, a na nich malutki, czarny toczek z woalką przesłaniającą jej pomarszczone czoło. Na zmęczonej twarzy widniał rozdzierający grymas bólu.  Wzrok miała spuszczony, a wraz z nim i kąciki ust. Na grzbiecie zarzuconą czarną, lekką pelerynę opadającą na długą, ciemną suknię. Podpierała się skrzywioną, drewnianą laską lekko nadgryzioną już przez owady. Wyglądała na przygnębioną, zgnębioną życiem kobietę w żałobie. Była nieco przerażająca, niczym postać ze starych, czarno- białych horrorów.bfbf80454145cb29ea3c09273a13b070.jpg

 

         Obok niej, nieco z przodu w absolutnym kontraście stąpała z nogi na nogę mała dziewczynka. Jej gładkie, jasne policzki były zupełnym przeciwieństwem kobiety stojącej obok. Życiowy finisz i jego początek w postaci dziecka o radosnym uśmiechu. Włosy miała spięte w dwa swobodnie opadające na ramiona warkocze zakończone kokardami. Błękitna sukienka zdecydowanie wydobywała się z tła wyblakłych, odrapanych ścian korytarza. Jej kołnierzyk był czysty, zapinany z tyłu na dwa malutkie guziki. W małych dłoniach sterczały polne, świeże kwiaty.

I stały tak: młodość i starość. Życie i śmierć. Jasność i cień zmarszczonych brwi kobiety.

          Zupełnie z lewej strony stał dla odmiany mężczyzna. Dość wysoki i postawny. Prawdopodobnie w średnim wieku, jednak przez przysłonięcie praktycznie całej twarzy wielkim kowbojskim kapeluszem  nie byłam w stanie ocenić metryki. Migoczące raz za razem światło w holu, dawało znać, iż żarówka powoli, niechybnie się przepala, rozjaśniając przy tym tylko część ust i zarośniętej żuchwy mężczyzny. Miał na sobie skórzaną kurtkę, wytarte, sprane dżinsy i masywne, czarne buty. Opierał się lekceważąco o ścianę i zaciągał do płuc papierosa.

                Owa niespodziewana wizyta wprawiła mnie w swoiste skołowanie. Byłam zarówno szczerze przestraszona, jak i zaciekawiona celem przybycia gości. Wziąwszy głęboki, ożywczy wdech niepewnie uchyliłam odrobinę frontowe drzwi.

                - Tak? – Mój głos wydawał się nienaturalnie cichy i delikatny, jakby wydobywał się z poza mnie, z pustej, zionącej echem jaskini. – Czym mogę służyć?

                - To my służymy swoją pomocą, kochaniutka. – Odparła stara nie podnosząc wzroku z ziemi. Wyprostowałam się, a mięśnie w jednej chwili nadmiernie się spięły.

                - Słucham?                                                                                                                           

                - Przyszliśmy na herbatę! Zerwałam dla Ciebie kwiatki, widzisz? Mama zawsze mówiła, że nie powinno się przychodzi w gościnę z pustymi rękami! – Dziewczynka energicznie podała mi bukiet niechlujnie przewiązany kawałkiem sznurka. – Masz ciasteczka? – Wsunęła się do środka przez uchylone drzwi, a za nią stara i facet bez twarzy przy okazji buchając we mnie dymem.

                - Yy… w zasadzie i tak nie miałam nic do roboty. – Właściwie to nawet nie skłamałam, bo jak już wspomniałam wcześniej, o tej godzinie nie byłam w stanie zrobić nic konstruktywnego, ale, co za tym idzie, nie miałam także ochoty na wizyty dziwacznych, nieznanych mi ludzi. Cóż, skoro rzuciłam już ten durny tekst, nie mając specjalnego wyboru, podążyłam śladem gości, którzy rozsiedli się już w najlepsze w moim salonie.

                - Jeśli nie masz ciasteczek to nic nie szkodzi! W zupełności nie szkodzi, ani trochę nawet. Bo mama zawsze mówi, że od nadmiaru cukru to się zęby psują i potem się robią takie brzydkie, czarne dziury, wiesz? I mogą z nich wychodzić takie robaki! Fuj! Ja to nie chcę mieć takich robaków, o nie! Chociaż tak naprawdę to lubię zwierzęta bardzo… - Dziewczynka skakała w koło mnie wymachując rękoma.

          Rozglądałam się po pomieszczeniu. Stara kobieta usiadła z boku przy stole, w ciszy. Raz po raz poprawiała tylko sukienkę na kolanach. Nie słyszałam nawet jak oddycha. Ba, nie widziałam, żeby ruszała jej się klatka chociażby! Przerażała mnie. - Może nie oddycha? A jak tu zaraz zejdzie?! – Myślałam głupio. Mężczyzna oparty tym razem o framugę okna odpalał jedną fajkę od drugiej sucho przy tym chrząkając. Pięknie. Nie dość, że nie zapytał, czy w tym mieszkaniu się pali to jeszcze i on padnie na jakąś dychawicę, gruźlicę, astmę, czy inne takie!

Nie widziałam na co patrzy. Tym razem to poranne słońce wpadające ukratkiem przez szybę rzucało cień na jego tajemnicze oblicze.

                - Czy… czy coś podać? Do picia? Kawy, herbaty, soku może? Wody? – Wyplułam z siebie wreszcie.

                - Soku, soku, soku! – Mała ciągle skakała machając w koło falbaniastą sukienką.

                - Kawa. Podwójna. Czarna. Bez cukru. – Głos mężczyzny wydawał się rzeką mocnego burbonu. Wrzącego, bulgoczącego w bębenkach.

                - Jasne. A dla Pani? Coś… może?

                - Wody. Tylko wody, kochana. – Jej głos zdawał się jeszcze bardziej stłumiony niż mój. Cichy, niewyraźny, zmęczony głos starej kobiety.

          Pędem pognałam do kuchni, by w między czasie nieco otrzeźwieć. – Co tu się dzieje do cholery? – Myślałam i chlapałam sobie na twarz hektolitry zimnej, kranowej wody. – Metaliczna jakaś taka… chyba muszę odkamienić rury… - Do rzeczy. W każdym bądź razie, gdy już trochę oprzytomniałam, zabrałam się za przygotowywanie napitków dla gości. – Może to jakaś próba, czy coś podobnego? Jezus w ciele biednego, spragnionego wędrowca, czy coś? Jak w przypowieści o samarytance ! O Panie! – Przeżegnałam się odruchowo. – Albo jak w noc wigilijną! Przygarnij nieoczekiwanego gościa to dostaniesz większy prezent, czy jak to było… O Panie! – Przeżegnałam się raz jeszcze. – No, ale przyszli to przyszli, co zrobić… Nie wyrzucę przecież starowinki i dziecka. To by było absolutnie niemoralne! Niepodważalnie! Co do faceta bez twarzy… mogłabym się zastanowić. Jest dość podejrzany, nie ukrywam. Ten kapelusz i kowbojki… jakby się zerwał z planu filmowego westernu klasy B! Jak wrócę do salonu to pewnie zamacha mi przed nosem Coltem kaliber 45. O ile nie będzie to atrapa zwędzona z filmowych akcesoriów. A może i u mnie połowa sprzętu zniknie w niewyjaśnionych okolicznościach?! Wyniesie telewizor, czy coś… O Boże! A jeśli to jakiś gang? Może wykorzystują dziecko, żeby człowieka wzruszyć i cap! Za RTV! O cholera, o cholera! – Zaczęłam kręcić się w koło własnej osi. Na palcach podeszłam do drzwi i łypnęłam w pośpiechu jednym okiem. Stali tak, jak ich zostawiłam. Czajnik gwizdnął, aż podskoczyłam.

          Przygotowawszy mały poczęstunek wsunęłam się powoli do salonu.

         - Już zaczynaliśmy myśleć, że tam przysnęłaś, dziecinko. – Wydusiła stara. – Usiądź no tu, koło mnie. Powiedz… jesteś szczęśliwa?

         - Yym… - Przełknęłam ślinę. Szczerze powiedziawszy nie wiedziałam, jak zareagować. – Szczęśliwa? Że w sensie… co?

          - O co Ty w ogóle pytasz, kobieto? Szczęśliwa? Cóż to za frazes, na Boga! Co to według Ciebie znaczy, hm? Czyż w dzisiejszych czasach nie jest to tylko wytarty slogan w reklamach proszków do prania? Jesteś szczęśliwa- czy to skłania do głębszych refleksji nad swoim żywotem? Szczerze wątpię. Mnie skłania tylko do puszczenia pawia na bruk. – Dopiero teraz mogłam usłyszeć w pełni głos mężczyzny, który głęboko osadzał się na małżowinach. Unikając mojego wzroku odwrócił twarz do okna i obserwował poranny gwar na chodniku.

          - Nic… nic się nie stało. Ja… ja tylko dawno się nad tym nie zastanawiałam… Może… może nawet nigdy o tym nie myślałam? – Odparłam.

         2742396748c06bef153b7f651b65bc43.jpg- Ależ to proste! Zupełnie proste! Albo jesteś szczęśliwa, albo nie, Aleksandro! To się czuje! Czuje się, wiesz? O tu! – Dziewczynka położyła swą malutką dłoń na moim dekolcie, po czym znowu zaczęła skakać po pokoju, tak jakby jej wypowiedzi i ruchowa aktywność były ze sobą jakoś w przedziwny, niewytłumaczalny sposób sprzężone. Moją uwagę przykuł jednak jeden drobny szczegół… skąd znała moje imię? Może ktoś ich nasłał? Skarbówka? Ktoś z pracy? Może ktoś z rodziny? Tak mnie to zaabsorbowało, iż zapomniałam o treści pytania. – Dlaczego tak na mnie patrzysz? Czujesz? Nie czujesz? Czujesz? Czujesz? – Mała wzięła mnie za ręce i zaczęła się kręcić. Chcąc, nie chcąc podskakiwałam i kręciłam się razem z nią w rytm wyimaginowanej muzyki. Od tego powtarzania, tańczenia, powtarzania, tańczenia, aż zakręciło mi się w głowie. Byłam absolutnie skołowana, kompletnie wybita, gdzieś poza czasoprzestrzenią. Krążyłam po orbicie wyznaczonej przez dziecięce, krótkie ramiona. – Tak? Nie? Tak? Nie? – Jej głos świdrował tuż nad głową, powoli i boleśnie wwiercał się w skroń.

         - Och, zamknij się wreszcie! – Wrzasnął głębokim basem kowboj. Dziewczynka momentalnie stanęła i ze łzami w oczach spoczęła obok starej. Na chwilę zrobiło się zupełnie cicho, była ona balsamem dla moich skołatanych, drgających ciągle nerwów.

          Przerwał ją głos starszej Pani: - Jak to z Tobą jest, kochana? – Zdawał się być przesuszony na wiór pomimo popijania mineralnej wody.

          - Cóż… nie wiem… Jakoś… nie potrafię zdefiniować szczęścia. Skoro je po prostu się czuje, to odczuwając wiedziałabym o tym i zapewne potrafiłabym je bez dwóch zdań określić, czyż nie? – Zakręciłam się w swoich rozmyślaniach. Cały czas mentalnie krążyłam gdzieś obok. – Patrząc obiektywnie, na ogólno przyjętą, szeroko pojętą definicję szczęścia to mam męża, pracę, materialnie też nie narzekam, cieszę się dobrym zdrowiem… Więc chyba… powinnam być szczęśliwa, tak?

          - To Ty nam powiedz. Jesteś? – Mężczyzna dosłownie na kilka sekund spojrzał prosto w moje oczy unosząc delikatnie kapelusz na krawędź czoła, po czym ponownie go zsunął. Jego wzrok był absolutnie fascynujący i intrygujący. Po plecach przebiegło mi istne stado ciarek, co wcale nie pomagało w zbieraniu myśli do kupy.

          - Yym… no… chyba… jestem. Jestem chyba.

          - Chyba?

          - Jestem.

          - Nie jesteś. – Wtrąciła stara. – I widzę to doskonale w Twoich oczach. Są płaskie, mętne, matowe, bez wyrazu. Są taflą jeziora już dawno nie muśniętą wiatrem, chwytającą tylko ochłapy martwych liści opadających z drzew. Widzę, jak co rano otwierając oczy modlisz się, aby ten dzień dobiegł końca. Widzę, jak przed snem wyobrażasz sobie swoje życie zupełnie inaczej.

          - Skąd… - Zacięłam. Chciałam krzyknąć: nie prawda! nie prawda!, ale zaprzeczyłabym samej sobie, dlatego też w pewnym momencie zassałam głębiej powietrze i przytrzymałam, aż zakręciło mi w głowie. Fakt, często myślami wracam do przeszłości, dokonuję innych wyborów, rozgrywam swoje życie na nowo, inaczej. Co z tego? Każdy to robi, każdy wyobraża sobie miliony razy swoje życie, tysiąckrotnie je zmienia i analizuje. Czy od razu można nadać tym ludziom etykietę nieszczęśliwego? Czy w tym zmarniałym kraju większość ludzi jest nieszczęśliwych? Kto w takim razie zasługuje na miano szczęściarza? Jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem. Bardzo! Absolutnie!

Koniec końców byłam w stanie wykrztusić z siebie tylko przeciągnięte i jakże znaczące: yhmm… Och tak, to z pewnością dało tej starej do myślenia.

          - Daj jej spokój! Zobacz! Zobacz, jaka jest smutna! Nie smuć się, Aleksandro! Mogę… - Mała teatralnie zapukała się palcem w czoło w głębokim zamyśleniu. – Mogę zatańczyć dla Ciebie, jeśli chcesz! Chcesz? Chcesz? – Proces niekończących się skoków i pokrzykiwań ponownie się rozpoczął męcząc moje niczemu nie zawonione bębenki.  Starsza kobieta wyciągnęła tylko rękę, a dziewczynka posłusznie usadowiła się tuż obok niej.

          - Nie bój się. Nas nie musisz się obawiać, jesteśmy przyjaciółmi. Któż, jak nie my, opowie Ci lepiej o jałowym smaku egzystencji? Któż zna tak dobrze cierpki smak żywota? My wiemy najlepiej, jak uporczywe potrafi być ludzkie życie. Jakim ciężarem i wszechogarniającą zmazą. Kochana… Jestem już starą kobietą. Starszą, niż mogłoby się zdawać. Przeżyłam już nie jedno i nie jedno też widziałam. A teraz… teraz umieram. Leżę na łożu śmierci, w nozdrzach czuję zapach starych marmurów i cmentarnych pomników, czekam na ostatnie tchnienie. W tej chwili czeka mnie tylko skrupulatny rachunek sumienia, chirurgiczne wręcz rozgrzebywanie szczątków mego parszywego jestestwa,  rozpracowywanie kawałek po kawałku, niczym swoista wiwisekcja tak błahego, nic nieznaczącego, ulotnego, jak babie lato życia… I Ty umierasz, kochana. Doskonale o tym wiesz. Z dnia na dzień, z minuty na minutę. Umierasz. Życie jest powolnym procesem umierania. Z resztą… Ty mentalnie już dawno popełniłaś samobójstwo rezygnując z historii, jaką zawsze chciałaś stworzyć. – Przysłuchiwałam się jej a źrenice stawały się coraz szersze połykając iskrzące się tęczówki. Do tej pory prawie się nie odzywała i nagle, nieoczekiwanie wylewa z siebie niekończące się potoki cuchnącej mazi rozczarowań i żali.

          - Skoro uważasz, że swoimi narodzinami rozpoczynamy tylko nic nieznaczący, uciążliwy i bolesny proces agonii to czymże, na Boga, jest życie?! – Moje wnętrzności powoli zaciskały się pod wpływem złośliwych macek frustracji.

         - W istocie taki twór nie istnieje.

         - Jak w takim razie wytłumaczysz to, że stoję i rozmawiam tu z Tobą. Temu nie da się zaprzeczyć.

         - Zaprzeczyć? Skądże. Istotnie: stoisz, oddychasz przez co pompujesz do tkanek krew. Czy wyznacznikiem tak zwanego „życia” jest puls w Twoich tętnicach, czy jednak coś więcej? Może jednak coś bardziej osobliwego i intymnego czającego się w umyśle, świadomości? Jeśli spojrzeć na „życie” czysto anatomicznie to z każdą czynnością, o której wspomniałam zbliżasz się do śmierci. Zużywasz komórki, zanieczyszczasz tkanki, obciążasz organizm samym jego funkcjonowaniem. Robisz to absolutnie bezwolnie, bezwiednie. Nie możesz tego zatrzymać, nawet jeśli usilnie być chciała, gdyż Twój organizm, jako największy przeciwnik owego „życia”, unicestwia sam siebie. – Zamilkła i podnosząc na mnie swój przerażający wzrok szepnęła: - Rozkładasz się. W środku. Jeszcze gorzej niż ja. – Zadrżałam. Wyprostowałam się i nerwowo zacisnęłam dłonie na udach tak mocno, że stały się białe aż po przeguby. Wziąwszy kilka głębszych oddechów podeszłam do okna, a stojąc tak blisko mężczyzny w kapeluszu wyczułam tylko swąd tytoniowego dymu. Zaczęłam się zastanawiać, czy tak właśnie cuchnę od środka.

          - Chcesz? – Wysunął paczkę z małej kieszonki na piersi. Nie myśląc długo kiwnęłam znacząco głową, po czym uchyliłam nieco okno. W twarz uderzyło mnie niesamowicie odświeżające powietrze. To było prawie odurzające odczucie, gdyż o tej porze z zatłoczonej ulicy unoszą się tylko kłęby spalin i gęstniejący smog. Odpaliłam, a gdzieś z boku głowy krążyły słowa o unicestwianiu samego siebie. Tak, w istocie to właśnie działo się ze mną.

       

fc4a620ce510ec1c60045d7ae39f77e0.jpg

   - Nieprzyjemne, prawda? – Zerknęłam pytająco, ale nie mogłam dojrzeć nic przez cień ronda kapelusza. – Uczucie, gdy zmierzasz się z prawdą tłumioną przez tyle lat. – Dokończył ciągle na mnie nie patrząc.

          - Ano… - Wydusiłam tylko przełykając nerwowo ślinę.

          - W istocie nasze jestestwo może opierać się na wielu przyjemnych aspektach, które, z trwogą przyznam, zdają się być substytutami owego mistycznego szczęścia. – Znów posłałam mu pytające spojrzenie, zaciekawił mnie. Jego głos był tak szalenie intrygujący, głęboki, pochłaniał wszystko w koło siebie. Zdecydowanie mogłabym go słuchać godzinami. – Alkohol. Czyż nie jest on swoistym kluczem do naszego, zatrzaśniętego zazwyczaj na cztery spusty, umysłu? Czyż nie jest magiczną różdżką do esencji naszej świadomości? Otwiera, niczym czakry, każdą z części kory, pozwala oderwać się od teraźniejszości, stać się elementem wszechświata, nieskończonością. Pozwala nagle poczuć się poetą, artystą wszelkiej maści, twórcą wielkiej idei, osiągać nirwanę patrząc tylko na sklepienie nad głową. Jak narkotyki. Tytoń. Czy paląc nie czujesz, że wraz z dymem wydychanym z płuc ulatuje z Ciebie życie? Jakbyś popełniała właśnie rozciągnięte w czasie samobójstwo. Po stokroć nie. Teraz czujesz się wolna. Ulatują z Ciebie troski, zmartwienia, wszelkie niedopowiedzenia krążące kiedykolwiek po głowie, a Ty unosisz się wraz z wyziewem gdzieś w przestrzeni. Zupełnie obok, zupełnie poza sobą. Jakby cały świat w ogóle nie dotyczył Ciebie, jakbyś była jedyną odizolowaną, samodzielną jednostką lawirującą w stratosferze. – Patrzyłam na niego i spijałam każde słowo. Wprost zachłysnęłam się tą porywającą wypowiedzią, nie spodziewałam się takowej właśnie od niego.

          - Szkocka, szkocka… Gdzieś tu była, prawda? – Uśmiechnęła się mała i zaczęła grzebać w szafkach. Rzeczywiście, w rogu barku schowana była kilkuletnia, średniej klasy whisky. Z tą butelką dziewczynka wcale nie wyglądała już jak dziecko, sprawiała dziwne, ujmujące wrażenie dorosłej kobiety. Wyciągnęła także cztery kwadratowe szklanki do alkoholu i nalała równo na dwa palce. Niczym dojrzały dżentelmen, znawca tego typu trunków, chwyciła szkło w dłoń, zamieszała, powąchała i pociągnęła zdecydowany łyk.

          - Czy… ona…

          - Nie martw się. Jest dużo starsza, niż Ci się wydaje. W życiu próbowała chyba większej ilości alkoholu, niż my wszyscy razem wzięci. – Uspokajała mnie starsza pani z lekkim, ironicznym uśmiechem. Była to sytuacja zdecydowanie niecodzienna, nie wiedziałam do końca, jak zareagować, jednak idąc za przykładem młodej koneserki także uraczyłam swoje gardło aromatycznym rarytasem.

          - Ile masz lat? – Wycedziłam po chwili nie mogąc opanować ciekawości. Przymknęłam na moment oczy rozkoszując się drinkiem, który wciąż jeszcze rozpływał się w przełyku, a ja miałam wrażenie, że każda z moich komórek pochłania go osobno, z całą jego mocą i esencjonalnością.

          - Ach, nie zgadłabyś. – Odchrząknęła. – Tylko z pozoru jestem dzieckiem, a jak wiesz pozory mylą i to częściej niż nam się zdaje.

          - Jak to?

          - Umysł często płata figle. Czyżbyś nigdy nie czuła wszechogarniającego pragnienia powrotu do czasów dziecięcej beztroski, delikatnej, kruchej naiwności? Poczynić swoistą regresję do okresu, kiedy to świat zdawał się mienić każdym z kolorów, kiedy nie istniały żadne granice, a ludzie byli wyłącznie uczciwi i kochający? Czyż nie chciałaś wierzyć, że każdego prowadzą tylko prawe intencje? Czyż nigdy nie marzyłaś o bezkresnych podróżach? Bezdrożami, nieznanymi szlakami aż po horyzont, z duszą na ramieniu, z plecakiem pomysłów i potarganymi przez wiatr włosami. – Patrzyłam na nią, jak zaklęta, absolutnie oczarowana tą magią, którą rozsiała w pomieszczeniu. W tej wyjątkowej chwili wydawała się szczególnie piękną, inteligentną, młodą kobietą z jakimś dziwnym, nieokreślonym smutkiem w przejrzystych źrenicach. – Widzisz… - Ciągnęła dalej. – Mnie to się zdarzyło. Zdarzało mnóstwo razy, może zbyt często. W zasadzie był to mój permanentny stan. Więc porzuciłam dotychczasowe, nudne, jałowe, przeraźliwie niesatysfakcjonujące i uwierające mnie życie na rzecz dziecięcej rzeczywistości. Zostawiłam za sobą okruchy dawnej egzystencji, postanowiłam dopiero teraz chwycić w garść prawdziwe życie. I dobrze mi z tym.

          - I tak po prostu stałaś się znowu dzieckiem?

          - Tak. Tak to już jest w życiu. To Ty decydujesz jakie będzie i kim się w nim staniesz. To jest ciągła gra, ciągłe kreowanie różnorodnych postaci. Budzisz je, sprawiasz, że funkcjonują, nadajesz kolorytu, kształtu, smaku, charakteru, prowadzisz taką ścieżką, jaką sobie obierzesz. Życie jest ciągłym procesem tworzenia, musisz tylko zdać sobie sprawę z tego, że to Ty jesteś kreatorem, nie rzeczywistość. Aurelia na przykład, w tym akcie sztuki jest postacią nihilistyczną, dekadencką. – Rzeczywiście, było to wręcz zabawne. Prawdziwa karykatura człowieka na skraju śmierci. Wizualnie i mentalnie. - Zapewne nie uwierzysz, ale poprzednio była opiewającą życie, piękną  damą w pełni sił! Jakże to przewrotne! Jesteśmy tym, kim chcemy być.

          - To prawda? – Zwróciłam się z zaciekawieniem do ledwo dyszącej Aurelii. Rzeczywiście wyglądała, jakby za chwilę miała oddać zużyte, dzierżone od lat, ostatnie już tchnienie. Zmęczona egzystencją, dosłownie wysychająca przy moim stole. Nie mogłam sobie wyobrazić jej, jako młodej i radosnej kobiety. Było to jedno z tych zadań, które przerastało moje wytwórcze możliwości, tak daleko idąca abstrakcja, której nie mogłam pojąć.

          - Cóż… - Swą poszarzałą, miejscami nakrapianą starczymi plamkami dłonią chwyciła szklankę z alkoholem i powoli, jakby w zwolnionym tempie, obracała nią między kościstymi palcami. – Można powiedzieć, iż kiedyś byłam idealnym przykładem hippisowskiego hedonizmu. Już prawie nie pamiętam tych czasów… - Zamknęła na chwilę oczy. Wszyscy wstrzymali oddech. Nie wiedziałam, czy kobieta próbuje sobie przypomnieć owe czasy, czy po prostu odpłynęła już w zaświaty. – Ach… - Westchnęła po chwili. – Tak było… Piłam półsłodkie wina, paliłam waniliowe cygaretki, śmiałam się do łez, kochałam do szaleństwa, tańczyłam na plaży, śpiewałam nocą w środku miasta… To było jakby w innym życiu. Zupełnie poza mną, tak odległe, że ledwo mogę nakreślić, co wtedy czułam… - Znów zamknęła powieki.

          - Co czułaś?        

2355799d3999cb9c90f7e1cfaa26aa5f.jpg

          - Szczęście. To właśnie było szczęście. W istocie, namacalne, jak na granicy absolutu. Przepełniało mnie w całości, każdą tkankę ciała. Jakbym cała była utkana z tego szczęścia. Oddychałam nim i to nim się żywiłam. Pulsowało we mnie i drgało w klatce piersiowej. Dawało o sobie znać w każdej minucie jestestwa. Moje włosy, skóra były nim przesiąknięte. Pachniałam nim. – To brzmiało tak nierealnie cudownie, że przez moment oczy zaszły mi łzami. Miałam tendencję to takowego rozczulania się nad rzeczami pięknie prawdziwymi, że po prostu czuło się je w każdej cząsteczce powietrza, w każdej z komórek. Wewnętrznie, dogłębnie wiedziałam, że coś tak idealnego może być tylko czystą esencją życia, energią. Krążącą wszędzie energią. Tą, którą czujemy na twarzy w słoneczny dzień, która rozchodzi się po ciele wraz z orgazmem zmysłów. To jest właśnie życie.

Zupełnie niechcący doszłam do jakże przygnębiającego wniosku, który nasunął się sam z siebie, nieproszony, absolutnie niechciany… nie jestem szczęśliwa. I nigdy nie byłam. Bo taki mistyczny, wręcz astralny stan należy odczuwać każdą cząstką siebie, każdym tchnieniem. Osiada głęboko w jaźni, jak niczym niezakłócona nirwana, coś jak muskanie nieba. Nie, nie jestem szczęśliwa i oni to widzieli już od początku. Już wtedy, gdy rano otworzyłam im drzwi. Pewnie czuli mój swąd wchodząc na klatkę kamienicy. Cuchnę tym. Cuchnę odorem rozkładających się wnętrzności, gnijących bebechów, frustracji, pustki emocjonalnej, egzystencjonalnego bezsensu, bezmiaru wszechogarniającej pożogi mojego jestestwa. Powolnego umierania skomlącego człowieka przecinającego wzdłuż naczynia krwionośne od samych łokci, rozcinającego płaty skóry, by tylko dotrzeć go zagrzebanego, tłuczonego szkła, które całe życie raniło go od środka.

Śmierdzę. Śmierdzę! Cuchnę! Nagle poczułam ogromną, niepohamowaną potrzebę obmycia się. Spłukania z siebie wszystkich dotychczasowych złudzeń, kłamstw i fałszu. Obmycia swojego skurwiałego ciała, zdrapania wszystkich usilnie zaklejanych ran przepełnionych ropą, żółcią.

Widzieli to. Od samego początku. I wiedzieli dokładnie kim jestem. Kupą bezużytecznych neuronów, kupą tkanek bezcelowo pompowanych krwią. Nic niewartym pasożytem, marnotrawcą tlenu. Czułam, jak powoli trawi mnie nostalgia. Bezsens, niechęć, bezsilność nad swym losem. Czułam, jak stłumione niegdyś emocje, jątrzą się w moim żołądku, by na raz wyskoczyć gardłem na podłogę tego salonu. Czułam, jak z wolna przepełnia mnie ochota, by owy proces zakończyć, raz na zawsze.

                - Chcesz? – Odchylił małą kieszonkę na piersi. Chciałam, zapaliłam i bezmiar niechcianych myśli wyleciał przez otwarte okno razem z papierosowym dymem.

                Rzeczywiście. Dziewczynka miała niezwykłą wprawę w rozlewaniu coraz to nowych butelek alkoholu. Przychodziło jej to z niewymuszoną łatwością. Przy trzeciej z kolei zaczęłam uważać, iż moi kompani w rozmowie są najlepszymi przyjaciółmi, na tamten moment nie mogłam wyobrazić sobie lepszych. Absolutnie przestał przeszkadzać mi fakt, że w ogóle ich nie znałam. Teraz byli dla mnie, jak rodzina.

                Siedziałam na parapecie otwartego na oścież okna w jednej dłoni trzymając szklankę z trunkiem, w drugiej zaś wypalającego się powoli papierosa. Włosy  miałam rozczochrane przez wślizgujący się ukratkiem wiatr, a ramiączko koszulki zsunęło się aż do pachy.

                - Jakaż ja jestem nuda! Ach, uwierzcie! Moje życie jest tak przewidywalne, mdłe, pozbawione jakichkolwiek ożywczych emocji! – Wrzeszczałam w alkoholowym amoku śmiejąc się na przemian.

           – Nuda! Nuda! – Powtórzyła po mnie dziewczynka. Dziwnie było patrzeć na nią znów, jak na dziecko skaczące po kanapie.    

          - Aż nie chce się wierzyć… Aleksandro, pamiętasz, jak zarzekałaś się rano? – Stara kobieta miała rację. Wraz z mijającym dniem, z ciemniejącym sklepieniem między szarymi budynkami, zmieniał się także mój pogląd na życie. Nie, nie byłam już przygnębiona. Jakoś nienaturalnie szybko rozwijały się i umierały we mnie wszystkie emocjonalne stany. Jakbym przez jeden dzień miała przepracować każdy z nich, tak usilnie tłumionych przez wcześniejsze lata. Powoli zsuwałam kotarę obłudy mojej rzeczywistości. Było to swoiste odrodzenie w prawdzie. Przynajmniej tak to wtedy wyglądało w otoczce upojonej alkoholem.

Trójka nieznajomych, którzy byli już dla mnie bliżsi niż genetyczna rodzina, wpatrywała się we mnie z pewną żałością w oczach.

                - Nie musicie mi współczuć. Przecież po to przyszliście, tak? Miałam się zastanowić nas swoją nędzną egzystencją, czyż nie? – Z uśmiechem omiotłam ich spojrzeniem. Twarze były skamieniałe, zatwardziałe. Zastygł na nich wyraz niezrozumienia. – No błagam Was… - Odchrząknęłam alkoholowe bąbelki. - …macie gorsze problemy! I to ja jestem nieszczęśliwa? Ha, ha! – Rozpoczynając słowną i fizyczną ekwilibrystykę wygięłam się na parapecie głową w dół, tak, że mężczyzna musiał ująć mnie w pasie, bym nie rozpłaszczyła się z impetem na chodniku przed kamienicą. Odpłaciłam mu szerokim uśmiechem. – A więc… dziewczynka. Och, wybaczcie! Kobieta tak panicznie zlękniona życia, iż przyjęła maskę dziecka, by bez konsekwencji babrać się w swoich niewyjaśnionych konfliktach.  Kobieta, która niesłychanie obawia się problemów i ekscytacji, które życie z sobą niesie, więc uwięziła się w dziecięcym ciele. By uciec. Ze strachu, czystego strachu przed tym, co prawdziwe! Nie wmówicie mi, że jej życie jest realne! O nie! To jedno wielkie złudzenie, mara, która pozwala jej zachłystywać się okruchami istnienia. Ja żyję na niby? Ha, ha! Przepraszam bardzo, ja przynajmniej zmagam się z rzeczywistością! – Wstałam i zygzakowatym krokiem, marszcząc czoło podeszłam do starej. – Ty z kolei… - Przebiłam ją nieco rozmytym spojrzeniem. - …przeżyłaś wszystko, co tylko w życiu piękne i wartościowe! W pełni przeżyłaś wszystko, czego tylko chciałaś i nie potrafisz pogodzić się z tego utratą. Nie możesz przyjąć z godnością przemijania, zapierasz się, jak możesz przed śmiercią. Tak łapczywie wrosłaś w dotychczasowe funkcjonowanie, że nie dajesz sobie nawet możliwości na zmianę! Każdy chciałby zostać wiecznie młody, w pełni sił, ale nie w tym rzecz! Tyle mówisz o umieraniu, a nie potrafisz zaakceptować własnego. – Kobieta upiła znaczny łyk alkoholu. – No tak… Został tajemniczy Pan w kapeluszu… Małomówny, jednak bardzo konkretny w swym przekazie. Nie patrzy w oczy, jednak wszystko bacznie obserwuje. Dlaczego? Dlaczego odcina się od świata tym wielkim rondem kapelusza? – Zatrzymałam się na wprost jego twarzy okrytej półcieniem, tak blisko, że czułam tytoniowy wydech z jego nozdrzy. – Bo się boi. Boi. – Szepnęłam będąc już tylko na odległość milimetrów od jego warg. Zaczęłam krążyć dalej. – Boi się, że ktoś odkryje kim jest naprawdę, pozna jego skrzętnie skrywaną tajemnicę… że w rzeczywistości, tej poza kowbojskim kapeluszem, jest tylko małym chłopcem. Małym, zalęknionym, uczuciowym chłopcem. – Znów spojrzałam w jego stronę. Ani drgnął. – Emocje to rzecz ludzka i całkowicie naturalna. To nie jest nic złego, nawet dla tak dużych i silnych facetów, uwierz. Ach… ale co ja mogę wiedzieć! Moje życie to sieczka zmielonych nadziei, niespełnionych marzeń i emocjonalnego burdelu. A co mi tam. I tak ostała się tylko pożoga, marazm i zgryzota. – Z fałszywym uśmiechem przykucnęłam pod uchylonym barkiem. Niespodziewanie podeszła do mnie dziewczynka i ścisnęła za rękę.

                - Wiesz, jak to zmienić. – Usłyszałam głos tak głęboki i ciepły, jakby wydobywał się gdzieś z oddali. Nie, nie uraziłam ich swoim pseudointelektualnym wywodem, o nie. Wyciągnęli do mnie rękę i to zaskoczyło najbardziej.

               

c555828c723361f037e18130385c6b33.jpg          - Tak? – Niezwykle poruszona, pewnym krokiem ruszyłam w stronę owego głosu. – A jak spróbuję wyskoczyć? O, tu. Złapiesz mnie? – Z ironicznym grymasem rzuciłam się w otwarte szeroko okno. Mężczyzna złapał mnie w pół i przyciągnął. Targały mną zupełnie sprzeczne, rozbieżne emocje. Jak już mówiłam, labilność to moja sztampowa cecha, wręcz swoistego rodzaju znak rozpoznawczy. Drżały mi policzki, powieki i żebra. Uniosłam nieco nakrycie głowy mężczyzny, przysunęłam twarz i delikatnie musnęłam jego wargi. – Od początku chciałeś to zrobić, prawda? – Zaśmiałam się znowu. Dziewczynka wstała i zaczęła energicznie klaskać w dłonie.

                - Ależ jestem głodna! Zrobię naleśniki, hm?

                - Tak, tak! – Mała aż skakała z radości. Pomknęłam więc, jak najszybciej do kuchni i nieco niezdarnie, targana alkoholowym kołowaniem, miksowałam w wielkiej misie wszystkie składniki.

                Umorusana mąką, kwadrans później wniosłam do salonu paterę ze stosem francuskich naleśników.

                - Wiesz, że od tej ekspansji emocji nie uciekniesz, prawda? Nikt z nas nie zdołał… - Stara kobieta przerwała pałaszowanie. I ja przerwałam. Spojrzałam na nią. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego całego ogromu ambiwalencji, które we mnie drzemały. Z roku na rok dojrzewały i niepostrzeżenie złośliwym pazurem rozdrapywały wnętrzności tworząc ledwo widoczne, na pierwszy rzut oka, bruzdy.

                - To… to co mam zrobić? – Poczułam, jak opadają mi policzki, kąciki ust. Pomyślałam, że musze teraz wyglądać dokładnie jak Aurelia. Powłóczając nogami podeszłam do okna i już bez zaproszenia wyciągnęłam kolejnego papierosa z kieszonki kowboja. Jakimś dziwnym, magicznym sposobem, wcale ich nie ubywało. Mężczyzna nadstawił płomień.

                - A gdyby był sposób… - Po raz kolejny spojrzałam w dół, na bruk i przechodzących po nim ludzi. Miasto zachodziło już czerwonawą łuną.

                - Nawet o tym nie myśl! – Mała ponownie chwyciła mnie za rękę. – Może to wcale nie Ty musisz zniknąć? Może nie Ty stanowisz problem?

                - Ale… - W oczy rzuciło mi się stojące na półce zdjęcie z Krzysztofem sprzed pięciu lat. Zrobiliśmy je jeszcze na początku związku. Zza pleców usłyszałam głośny śmiech starej. Nie, to nie był śmiech. To był swoisty rechot, tak przerażający, że w jednym momencie poczułam całą masę szczypiących ciarek na skórze.

                - Chcesz go zabić?! – Ryczała. Mężczyzna stojący obok mnie także zawył. Byłam zupełnie zdezorientowana i zagubiona we własnym domu. Ba, własnym umyśle.

                - A dlaczego nie? – Broniła mała i zwróciła się do mnie. – Przecież dobrze wiesz, że czujesz się uwiązana, ograniczona, zamknięta w tym światku! Dobrze wiesz, że tu umierasz! Każdego dnia dajesz się zabijać, na własne życzenie! Więc Ty to zrób! Niech role się odwrócą! Życie to fatalna rozgrywka, pamiętasz? – Przez moment znów widziałam w niej dorosłą kobietę, ale gdy w złości zaczęła tupać nogą złudzenie prysło.

                - Słucham? Niby dlaczego moje życie ma być warte więcej niż jego? O czym Ty w ogóle mówisz?! Jak możesz podsuwać takie pomysły? Oszalałaś? – Oburzyłam się. Skryłam zaczerwienioną twarz w dłoniach.

                - Nigdy nie miałaś ochoty po prostu strzelić komuś w skroń? Od tak, po prostu. Bo przepchnął się w kolejce, bo jeździ, jak stereotypowa „baba” pięćdziesiątką lewym pasem. Nigdy? Nigdy nie miałaś ochoty po prostu kogoś dźgnąć pod żebra? Docisnąć gazu, by rozmazał się na przednim zderzaku? – Te słowa dość groteskowo wyglądały w ustach małej dziewczynki.

                - Dla siebie samych zawsze będziemy najważniejsi. Przynajmniej powinniśmy być. Gdyż jak inaczej funkcjonować w tym wyniszczającym środowisku? By w odpowiedni sposób dostrzegać świat, przebywać z ludźmi  nie poświęcając przy tym swojego „ja” trzeba je po stokroć kochać! Zdrowy egoizm jest w cenie. To właśnie siebie powinnaś stawiać na pierwszym miejscu i na sobie się skupiać! – Stara pierwszy raz wstała i pociągnąwszy ostatni łyk poszła po kolejną butelkę.

               

08e98e3d6e053ae5182ae749f5ba3da0.jpg

          Przed oczami stanął mi mąż, w tej swojej idealnie wyprasowanej kraciastej koszuli, w perfekcyjnie zawiązanym krawacie, z gładko zaczesaną grzywką. Stałam naprzeciwko niego, wpatrywał się we mnie nieruchomym wzrokiem. Jakby doskonale wiedział, jaka myśl krąży po moich zwojach, jakby widział każdy impuls przeskakujący z synaps. Wiedział, co zamierzam zrobić i co za moment przemienię w czyn.

W obu dłoniach trzymałam kuchenny nóż do mięsa. Ha, mięsa. Cóż za ironia losu. Zupełnie przypadkowy nóż przyklejony do moich palców w konkretną kupę tkanek, by pozbawić ją pulsu rozdzierając przeponę. W końcu jesteśmy tylko skupiskiem komórek, zlepkiem neuronów i płynów ustrojowych. Jesteśmy pozornie szczelnie zespolonym opakowaniem, które tak łatwo można rozedrzeć na strzępy. Tak, by nie zostało po nim nic, nawet pyłek. Czy w ogóle coś zostanie? Po nas? Bo czym jest życie? Krążącą w naczyniach krwią, czy czymś więcej? ? Może jednak coś bardziej osobliwego i intymnego czającego się w umyśle, świadomości?

Zgiąwszy ręce w łokciach zbliżyłam się do niego na odległość oddechu. Całując w miękkie, wilgotne jeszcze usta wepchnęłam nóż aż po rękojeść tuż przy zakończeniu mostka, by zobaczyć, jak te właśnie usta powoli wysychają oddając rozdzierający, stłumiony dźwięk. Widziałam, jak momentalnie zwęziły mu się źrenice, iskra z tęczówek jakby wypłynęła w eter. Powoli uciekało z niego życie. Rozchyliwszy sine już wargi wydał z siebie ostatnie tchnienie. Dostrzegałam, jak każdym porem ciała wypływa z niego energia, jak mięśnie stają się wiotkie.  Po podłodze rozlała się kałuża krwi a wraz z nią w pokoju uniósł się metaliczny zapach. Zamknęłam oczy i nasycałam się nim, gdy przyklejał się do nozdrzy.

 

                - Wszystko w porządku? – W drzwiach ujrzałam Krzysztofa. W tej swojej idealnie wyprasowanej kraciastej koszuli, w perfekcyjnie zawiązanym krawacie, z gładko zaczesaną grzywką. Stał w przejściu i uśmiechał się. – Zamknij okno. Dochodzi północ, już chłodno. – Dodał. – Co robisz?

                - Nic, tylko… Tylko myślę.