JustPaste.it

Postęp w chowie i w hodowli

Czy postęp w zakresie warunków utrzymania zwierząt (czyli w ich „chowie“) rzeczywiście zawdzięczamy idiotom, którym wydaje się, że walczą o „prawa zwierząt“?

Czy postęp w zakresie warunków utrzymania zwierząt (czyli w ich „chowie“) rzeczywiście zawdzięczamy idiotom, którym wydaje się, że walczą o „prawa zwierząt“?

 

Czy widoczną poprawę jakości zwierząt hodowlanych (a więc „postęp hodowlany“) zawdzięczamy ustawodawstwu w coraz to większym stopniu ingerującemu w to, co nominalny właściciel robi ze swoją własnością?

Oczywiście, że odpowiedź w obu przypadkach jest negatywna. Postęp w chowie koni jest skutkiem uwłaszczenia chłopów w połowie XIX wieku i drapieżnego kapitalizmu, który zapanował w następstwie tego zdarzenia na polskiej wsi. Ów krwiożerczy kapitalizm sprawił w czasie krótszym od stulecia tyle, że już „przed wojną“ najbiedniejszy wyrobnik z folwarcznych czworaków żył dłużej, zdrowiej i zamożniej niż najbogatszy kmieć w czasach pańszczyźnianych – i analogicznie, o tyle lepiej żyły też trzymane na wsi zwierzęta.

 

Tylko dzięki temu, że nie udało się na polskiej wsi zaprowadzić socjalizmu, postęp w tym zakresie (inaczej niż np. w Rosji, gdzie po roku 1928 nastąpiło dramatyczne załamanie tak stanu zdrowia i dobrobytu ludności, jak i zwierząt – poziom, który w obu tych kategoriach oferowały kołchozy, okazał się w praktyce daleko poniżej standardu, do którego przywykł był za cara najciemniejszy pańszczyźniany „mużyk“ i jego zabiedzona chabeta…) nie ustał, choć zwolnił bardzo wyraźnie i przyspieszył ponownie dopiero w ostatnim ćwierćwieczu.

Na czym polega ów „postęp“ jak chodzi o chów koni? Ano – w roku pańskim 1860 jakieś 90% z nieco ponad milionowej populacji koni na obecnym terenie Polski (ziem pruskich bynajmniej JESZCZE nie wyłączając) to były słaniające się z głodu na krzywych nogach, brzydkie jak nieszczęście mierzynki w kałmuckim typie, w większości importowane zresztą bezpośrednio znad Wołgi, bo żywienie koni w ówczesnej Polsce było tak skąpe, a praca tak ciężka, że niewiele klaczy wykazywało ruję, a jeszcze mniej – było zdolnych do donoszenia ciąży. Konieczny był zatem nieustanny import koni, które też co roku dziesiątkami tysięcy pędzili Tatarzy i Kałmucy z nadwołżańskich stepów na targi od Bałty na Ukrainie, aż po Gniezno.

W roku 1913, kiedy populacja koni osiągnęła historyczny szczyt swego liczebnego rozwoju, żyło w Polsce, jak podaje prof. Pruski (dane akurat dla Wielkopolski – w Królestwie Polskim było tego więcej, w Galicji mniej, więc podejrzewam, że taka by akurat była „średnia ogólnopolska“) 10,4 konia na każdy kilometr kwadratowy powierzchni i 141 koni na każde 1000 mieszkańców. Były to już konie o wiele lepiej odżywione niż pół wieku wcześniej, czego najlepszym dowodem jest to, że cały praktycznie przyrost liczebny, jaki od 1860 roku nastąpił (mniej – więcej: czterokrotny) dokonał się „własnymi siłami“, przy stosunkowo nielicznych, choć cennych genetycznie importach. W państwie pruskim, więc na większości terytorium Polski dzisiejszej – były to już konie na wskroś „nowoczesne“, tj. albo zimnokrwiste („gryfy“ pomorskie, konie sztumskie), albo konie półkrwi, w typie nowoczesnegokonia pospiesznoroboczego (konie śląskie: moim zdaniem – najbardziej udana z wciąż istniejących ras „rodzimych“!) lub wierzchowego (konie wschodniopruskie i poznańskie).

 

W rosyjskiej i austriackiej części obecnej Polski do nowoczesności jeszcze wiele brakowało (w Galicji w momencie wybuchu I wojny światowej wciąż ok. 40% siły roboczej w rolnictwie stanowiły woły – używane tam zresztą aż do lat 70-tych XX wieku…): w okolicach Sokółki pojawiły się dopiero co pierwsze ardeny, których potomstwo w ciągu następnego półwiecza utworzy znane współcześnie konie sokólskie. Dalej jednak, powszechnie używa się na tym terenie głównie stosunkowo lekkich, więc „nienowoczesnych“ koni – potomstwa owych „kałmuków“, w jakimś stopniu uszlachetnione „odpadkami z pańskiego stołu“ – czyli arabami, angloarabami, bliżej niezidentyfikowanymi końmi orientalnymi i innymi końmi szlachetnymi, które przygodnie udało się chłopskiej kobyle uwieść gdzieś pode dworem… 

Skądinąd – ziemiaństwo ówczesne, a potem, już za II Niepodległej, także i władze hodowlane – zdecydowanie popierały ten właśnie kierunek hodowli. W myśl hasła:krew (orientalna) ojca, zastąpi źrebięciu owies. Początkowo wynikło to z (mylnego) przekonania, iż gospodarka „włościańska“ po wiek wieków będzie inna, gorsza od folwarcznej i że w związku z tym, cięższych koni ani nie potrzebuje, ani też – nie jest w stanie utrzymać. Za tow. „Wiesława“ Złotoustego – ta sama „metoda hodowlana“ doczekała się nowego uzasadnienia: oto bowiem, chłopskie konie zjadają ziarno, które w przeciwnym razie – socjalistyczna ojczyzna mogłaby wyeksportować, uzyskując w zamian jakże potrzebne dla naszego raczkującego przemysłu dewizy!Konie zjadają Polskę – apelował tow. „Wiesław“ Złotousty. W odpowiedzi, przodownicy pracy z ówczesnego PZHK (reaktywowanego dopiero co po stalinowskiej przerwie…) wymyślili „konia wszechstronnie użytkowego“, o maksymalnym wzroście w kłębie do 150 cm i możliwie jak najmniejszych wymaganiach żywieniowych, jako ideał, do którego socjalistyczna ojczyzna będzie dążyć. 

A prof. Koproń z Akademii Rolniczej w Lublinie, ten sam, który nie tak dawno, emerytem już będąc, o milionowej armii Kserksesa na łamach „Końskiego Targu“ pisał (i Moja Ukocha Redakcja mu to puściła…!), nawet wyprodukował antyimportowy hicior: kuca felińskiego. Zwierzę, które miało zastąpić importowane (bo nieosiągalne, ze względu na potrzebę minituryzacji, dla socjalistycznego przemysłu…) ciągniki sadownicze…



Kuc feliński

Chłopi swoje wiedzieli. I konsekwentnie olewali zarówno „światłe porady“ różnych „terenowych inspektorów“, jak i surowe przepisy dotyczące tzw. „rejonizacji hodowli“ – kryjąc swoje klacze zawsze najgrubszym ogierem, jakiego udało się w okolicy znaleźć. I sypiąc ziarna do żłobów. Ze szczerego serca.



 

Efekty? Efekty są takie, jakie każdy zobaczyć może. Koni mamy w Polse nieco ponad 300 tysięcy, z czego jakieś 80% to konie „pogrubiane“ lub „zimnokrwiste“. I są to konie naprawdę dobre – i naprawdę dobrze utrzymane. Nawet – za dobrze! Bo się tymczasem ów nawyk szczodrego sypania ziarna w tradycji zakorzenił i w konsekwencji – zdecydowana większość koni w Polsce ma poważną nadwagę. 

Najczęstsze i najgroźniejsze wykroczenie przeciw dobrostanowi koni w Polsce współczesnej to przekarmienie. Oraz przegrzanie – bo, kierując się atawistycznym odruchem nagiej małpy, zamykają na ogół swoje ofutrzone pupile na cztery spusty w ciasnych i źle wentylowanych (więc często – wilgotnych!) obórkach i komórkach, ledwo tylko chłodniejszy wiaterek powieje. 

Wcale nie żartuję! Ja wiem, że dla Państwa – w zdecydowanej większości laików – „strasznie“ to wygląda chuda, zabiedzona szkapa z zaniedbanymi kopytami i brudną sierścią. Jeszcze najlepiej, jak by miała jakieś otarcia czy rany – wtedy zaraz Wam ślozy lecą z żalu, a niektórzy z Was łapią za siekiery i biegną odbierać „nieszczęśliwe zwierzę“ – temu strasznemu „rolnikowi“. 

Tak naprawdę, to taka „bida“ – najczęściej jest zdrowsza, a bywa też, że i szczęśliwsza, od pękającego od tłuszczu, błyszczącego, zimnokrwistego ogiera, który poza dopuszczaniem klaczy – przez całe życie nieraz, tyle świata zobaczy, ile przez okienko boksu widać – o ile ów boks jest wystarczająco duży, by mógł się w nim obrócić i o ile nie jest przywiązany za mordę do bezokiennego zgoła żłobu… 

To, że nie mamy jeszcze wśród koni epidemii cukrzycy – to tylko dlatego, że – na szczęście – zdecydowana większość z murowanych kandydatów na końskich cukrzyków – trafia na rzeźnicki hak około roku życia, więc wcześniej, nim się ich insulinoodporność zdąży ujawnić! I tak jednak – są chłopskie konie dość chorowite – i nie z głodu, ani nie z przepracowania zapadają na kolki, czy na ochwat – tylko właśnie: z przekarmienia i z przegrzania. 

Taka jest więc skala porównawcza, taki nastąpił postęp. W roku 1860 mały, kościsty, krzywonogi, kwadratowogłowy chłopski mierzynek urodzony hen w stepie – słaniał się na nogach z głodu i przepracowania. W roku 2013 ogromny, okrągły, błyszczący od tłuszczu zimnokrwisty ogier – z trudem czasem podnosi swoje proste, doskonale złożone i harmonijnie, posuwiście i wydajnie pracujące nogi – bo ma nadwagę, jak za przeproszeniem, Amerykanin i bywa już – że i samego siebie nie zawsze jest w stanie dźwignąć… 

No i co, Drodzy Aktywiści, proponujecie na taki stan rzeczy? Kampanię społeczną – jak ongiś przeciw przegrzewaniu niemowląt..? Obawiam się, że jednak dobrostan chłopskich koni to zbyt mało ważna sprawa, aby jakakolwiek telewizja zechciała udzielić takiej akcji swych łamów – a „Ncz!“ przecież hodowcy, którzy coś takiego mają „za uszami“ – i tak nie czytają. 

To zresztą – nie jest moje zmartwienie, co wobec tego stanu rzeczy „zrobić“. Ja bowiem, nic zgoła robić nie zamierzam. Jeśli jakiś sąsiad mnie pyta – tłumaczę. W każdej chwili, każdemu mogę na żywym przykładzie zademonstrować, na czym prawidłowe utrzymanie koni polega. 

Ale zbawiać cały świat, krucjaty jakieś toczyć, nawracać, nauczać – może jeszcze uciec się do groźnej potęgi gosudarstwa i lotne kontrole weterynaryjne nasyłać..? Uchowaj Panie Boże! 

W takich sprawach obowiązują spiżowe prawa rozrostu biurokracji, sformułowane dawno temu przez Cyryla Parkinsona. Jeśli tylko powoła się nową strukturę biurokratyczną, lub da nowe kompetencje jakiejś wcześniej istniejącej – można być absolutnie pewnym, że będzie ona działała do skończenia świata i jeden dzień dłużej, ani na jotę nie odmieniając swojego modus operandi, a co najwyżej – puchnąc po drodze w personel, budynki i przywileje. 

Innymi słowy: gdyby w roku pańskim 1860 powołany został Urząd ds. Włościańskiego Inwentarza, który zająłby się (przymusowym) dokarmianiem owych zabiedzonych, krzywonogich mierzynków, które jak pochód Śmierci ze średniowiecznych fresków, snuły się wtedy po naszej Umęczonej Ojczyźnie – to by ów Urząd z całą pewnością dokarmiał (przymusowo) chłopskie konie po dziś dzień. 

Sądzicie może, że jeśli teraz powoła się Urząd ds. Dobrostanu Zwierząt Gospodarskich, żeby owies ze żłobów wysypywał i na świeże powietrze wypuszczał – to jakikolwiek zdrowy rozsądek, poczucie przyzwoitości i ludzki umiar kiedykolwiek powstrzyma tę akcję, gdy już nie będzie potrzebna..? Acha! Tak powstrzyma, jak nawadnianie Pinty w „Podróży trzynastej“ Iljona Tichego… 

Tekst ten oyginalnie opublikowałem w grudniu 2012 roku - zanim jeszcze rozpętała się sprawa tegorocznego Skaryszewa, która zajmowała mnie przez dużą część pierwszego kwartału 2013. Ukazał się też w "NCz!"

 

Źródło: http://boskawola.blogspot.com/2012/12/postep-w-chowie-i-w-hodowli.html