JustPaste.it

Dlaczego nie hoduje się ludzi?

Wbrew regułom sztuki nie będę Państwa trzymał w napięciu i odpowiem na tytułowe pytanie od razu: bo to się nie opłaca!

Wbrew regułom sztuki nie będę Państwa trzymał w napięciu i odpowiem na tytułowe pytanie od razu: bo to się nie opłaca!

 

Bo chyba nie sądzicie – że to z powodu wrażliwego sumienia generałów, biurokratów i polityków, którzy aż palą się do skorzystania z jakże kuszących możliwości wyhodowania sobie lepszych żołnierzy, posłuszniejszych poddanych czy też – genialniejszych niż ma „druga strona“ fizyków atomowych albo lekkoatletów..?

Podstawowym problemem przeszkadzającym w racjonalnej hodowli ludzi jest ich bardzo długie dzieciństwo. Sprawia to, że odstęp czasowy między pokoleniami, a stąd też – i czas konieczny na przeprowadzenie eksperymentu – staje się nieracjonalnie długi. Nawet najbardziej długowieczny eksperymentator – nie miałby szans na prowadzenie swojego eksperymentu przez dłużej niż trzy – cztery pasaże międzypokoleniowe (licząc się z tym, że sam przez znaczną część swojego osobniczego życia będzie zdobywał wiedzę konieczną do prowadzenia tak skomplikowanego przedsięwzięcia). A co to są trzy – cztery pasaże w hodowli? Trzy – cztery pasaże to jest nic!


W ten sposób dałoby się co najwyżej przeselekcjonować populację na jakieś proste, kodowane monogenetycznie cechy, których rozkład jest mendlowski. Jeśli pokryć niebieskooką blondynkę niebieskookim blondynem, to wszystkie ich dzieci też będą niebieskookimi blondynami – bo obie te cechy są recesywne, więc oboje z pary muszą być pod tym względem homozygotyczni, inaczej gen nie ujawniłby się w fenotypie. Przez trzy – cztery pasaże można też odsiać z reszty populacji część heterozygotycznych nosicieli tych samych genów – które będą się w poddanej eksperymentowi populacji ujawniać ze znaną z góry częstotliwością. Na przykład połowa dzieci kobiet, które przenoszą recesywny gen błękitnych oczu, krzyżowanych z niebieskookim samcem – będzie niebieskooka. Jeśli oboje rodzice posiadają ten gen, ale nie podlega on ekspresji przez towarzystwo dominujących genów kodujących – w tej samej alleli – oczy piwne: to jedna czwarta ich potomstwa ma szansę odziedziczyć (po którymś z dziadków – nie może być inaczej…) niebieskie oczy.

Tylko jaki jest z tego pożytek? To tylko zabawa! Bo wszyscy ci niebieskoocy blondyni mogą być przy tym równie dobrze atletycznymi okazami zdrowia z genialną intuicją matematyczną – jak pokrycznymi karłami dotkniętymi mongolizmem i wrodzonym idiotyzmem (jak również: debilnymi atletami lub – genialnymi karłami…). Tak prosty i tak krótko trwający eksperyment ani nie wyeliminuje cech, które z jakiegoś powodu uważamy za „niekorzystne“, ani nawet – nie rozpropaguje w populacji cech „pożądanych“.

Tak się bowiem składa, że znakomita większość jednych i drugich – kodowana jest poligenetycznie. W tym przypadku geometryczna prostota rozkładu mendlowskiego jest na nic – trzeba uruchomić nieco bardziej skomplikowaną matematykę. Wątpliwym jest, aby trzy – cztery pasaże międzypokoleniowe wystarczyły do samego tylko obliczenia tzw. „współczynnika odziedziczalności“: a to dlatego, że pomiar cech „pożądanych“ i „niepożądanych“ jest u ludzi dużo bardziej skomplikowany niż u koni.

Jeśli konie chcemy selekcjonować na szybkość w galopie, to krzyżujemy ze sobą klacze i ogiery które legitymują się najpomyślniejszą karierą wyścigową. Oczywiście – wyścigi mogły być ustawione – i w ten sposób nie będziemy wcale promować w populacji genów zapewniających największą szybkość w galopie, tylko… najcwańszego trenera! Doświadczenie uczy jednak, że w dłuższym okresie czasu – kwestia ewentualnego „ustawiania“ gonitw – może być pominięta. Jeszcze się taki nie urodził, który by mógł wszystkie gonitwy na całym świecie „ustawić“. Wcześniej czy później zatem, oszustwo się wyda, a linia zapoczątkowana w jego wyniku – zaniknie jako nieprzydatna (tak zupełnie na marginesie: TO JEST WŁAŚNIE POWÓD, dla którego za każdym razem tak płaczę, wrzeszczę i przeklinam, gdy Państwo P.T. „obrońcy praw zwierząt“ wzruszają z obojętnością ramionami na nieuchronny, po ich przekwalifikowaniu ze „zwierząt gospodarskich“ na „zwierzęta towarzyszące“ spadek liczby hodowanych koni – zanim jeszcze liczba koni spadnie poniżej poziomu który, zgodnie z wyliczeniami profesora Boboli, skaże ten gatunek, mnie miły, na wymarcie – przebity zostanie próg, poniżej którego o wynikach przeglądów hodowlanych decydować będą już tylko „wejścia“ w PZHK – a nie rzeczywista jakość prezentowanych koni…).

Jak jednak zmierzyć „przydatność hodowlaną“ fizyka? Liczbą publikacji naukowych lub punktacją używaną przy przyznawaniu grantów? No dobrze – ale to będzie premiować fizyków nie tylko genialnych, ale też, przede wszystkim – długowiecznych (trudno publikować gdy się już zejdzie z tego świata…) i obrotnych towarzysko: kumoterstwo w nauce wcale nie jest mniejsze niż w polskich związkach hodowlanych!

Poza tym, czekanie aż kolejne pokolenia poddane eksperymentowi osiągną dojrzałość płciową – a czekanie, aż zdoła się zweryfikować oczekiwane po nich przymioty – to są dwie zupełnie inne sprawy. W pierwszym przypadku „pasażować“ możemy genotypy co kilkanaście lat – w drugim: a któż to wie? Co kilkadziesiąt – w każdym razie…

OK – przyjmijmy jednak, że po pierwsze – uda się zdefiniować (na potrzeby eksperymentu), co to jest „cecha pożądana“ i jak ją obiektywnie mierzyć. Przyjmijmy też, że jakaś instytucja (mowy nie ma, aby wykonał to za swojego życia pojedynczy badacz…) w ciągu minimum kilkunastu pokoleń ustali dla owej cechy „współczynnik odziedziczalności“ – badając narzędziami statystycznymi objawy wybitności kolejnych pokoleń pod wybranym przez eksperymentatora kątem… Stop!

Nie minęło jeszcze od publikacji pracy Mendla o groszku (a wiemy już, że genetyka mendlowska nie jest wystarczająca dla powodzenia takiego eksperymentu: dopiero dzisiejsza wiedza daje jakieś podstawy, aby go w ogóle zacząć…) tyle lat, aby taki eksperyment był możliwy…

No to wiemy już, dlaczego rozmawiamy o rzeczywistości wybitnie hipotetycznej!

Zaraz, zaraz – słyszę już „głos z sali“ – ale przecież konie, świnie, krowy hodowano nie tylko przed osiągnięciem „dzisiejszego stanu wiedzy“, ale i – na długo przed Mendlem – i przecież nie tylko udawało się je szczęśliwie rozmnażać, ale też – dopracowano się w tych „przednaukowych“ czasach bardzo wielu odmian wysoko produktywnych, w których powstaniu widać ogromny postęp hodowlany.

To prawda – odpowiadam – ale taka „bezteoretyczna“, „intuicyjna“ hodowla możliwa była tylko dzięki temu, że zwierzęta selekcjonowano z zasady na bardzo ograniczony zestaw cech. Pokryć jałówkę od najbardziej mlecznej krowy buhajem, którego matka też była najbardziej (z całego stada) mleczna – może i niepiśmienny chłopek. A jeśli tysiące niepiśmiennych chłopków przez setki lat, z większą lub mniejszą konsekwencją powtarza ten sam sposób doboru buhaja do jałówki – to nie ma siły, w końcu dochowają się „holenderki“: jak to się i w rzeczywistości stało…

Akurat w przypadku koni, które są mi zawodowo najbliższe – widać jak na dłoni „opłacalność“ prostoty kryteriów selekcyjnych. Konie, historycznie, poddawano selekcji na dwa sposoby. Sposób najstarszy i (geograficznie i historycznie) najpowszechniejszy, to ocena „na oko“. Nie ma się tu z czego śmiać! Doświadczony hodowca, a właściwie – każdy doświadczony jeździec (w przeszłości zaś, nabycie niejakiego w tej mierze doświadczenia bywało warunkiem przeżycia…) – ma jakąś intuicyjną wizję cnót końskich, które ceni i które chciałby widzieć w kolejnym pokoleniu hodowanych zwierząt. Zestawy owych cnót bywają różne – bo niektórzy lubią konie o bujnych kształtach i falistym włosiu, a inni – suche i smukłe. Generalnie, tego rodzaju „mody“ mają tendencję do instytucjonalizowania się w izolowanych społecznościach: u mieszkańców Fryzji miłość do karych, dobrze zaokrąglonych i wysokich koni staje się częścią tradycji, „właściwego porządku rzeczy“ i oczywistą oczywistością – tak samo jak u mieszkańców Wyżyny Irańskiej i okolic: miłość do suchych, szybkich, wytrzymałych a chętnych do współpracy „przecinków“. Wystarczy tylko kilka tysięcy lat izolacji jednych od drugich – a oba te ludy dochowają się akurat takich koni, jakich dochować się chciały (i jakie najlepiej odpowiadają ich specyficznym potrzebom)…

Drugi, wciąż jeszcze „przednaukowy“ (choć od tego właśnie odkrycia cała rewolucja w naszym pojmowaniu świata jak chodzi o hodowlę, a potem i genetykę – właśnie się rozpoczęła…) sposób doboru par do rozpłodu, określić można dwoma słowami: „maniakalna konsekwencja“! Lubimy hazard, zakłady i wyścigi? No to kojarzymy ze sobą tylko i wyłącznie konie o najlepszych osiągnięciach wyścigowych. Tutaj wystarczyło raptem 200 lat czyli – w porównaniu ze sposobem „na oko“: chwilka zaledwie, momencik, minutka – i bach! Mamy konie pełnej krwi angielskiej.

Oczywiście, są też przykłady szybszego nawet wytworzenia nowej rasy – hrabia Orłow aż dwie stworzył za swojego życia – ale to się robi tak szybko tylko wtedy, gdy jest co krzyżować – gdy już mamy do dyspozycji ileś, potencjalnie homozygotycznych, czyli dobrze przekazujących pożądane cechy typów rasowych – trzeba też mieć od cholery szczęścia!

 

d82d5caf8ef780cb3475671cb8907b90.jpg
Aleksy hrabia Orłow - Czesmeński: genialny hodowca koni i największy znany farciarz w tej branży, któremu udało się w ciągu kilkudziesięciu lat stworzyć aż dwie rasy koni - z czego rasa kłusacza istnieje do dziś - a w dodatku do tego, był jeszcze kochankiem Katarzyny II, jednym z morderców jej syna, Pawła, rozgromił turecką flotę w bitwie pod Czesmą i tysiącom innych oddawał się rozrywek. Na starość popadł od tego wszystkiego w mizantropię i posiłki spożywał w towarzystwie swoich wybranych ogierów twierdząc, że wśród ludzi nie znalazł równie godnego towarzystwa...

W przypadku ludzi sukcesu na miarę hrabiego Orłowa nie ma co oczekiwać: jeśli bowiem pominąć nieistotne użytkowo cechy, takie jak kolor skóry, włosów czy oczu – to populacja ludzka jest za mało „skonsolidowana“ (tj.: zawiera zbyt mało osobników homozygotycznych), aby samym tylko krzyżowaniem osiągnąć jakiś dostrzegalny „postęp hodowlany“. Co prawda – populacja ludzka jest też najmniej chyba ze wszystkich zwierząt przebadana pod tym względem – bo też i badanie tego rodzaju łatwo prowadzi albo na manowce (jeśli jest nierzetelne) – albo pod gilotynę politycznej poprawności (gdy np. ktoś próbuje dociec przyczyn nadreprezentacji tej lub owej nacji – dajmy na to: wśród laureatów nagrody Nobla…).

W rzeczy samej, podejmowane były w przeszłości pewne, na intuicji oparte – próby „hodowli ludzi“. Próby te można od metra podzielić na dwie kategorie (one są czasem stosowane równocześnie – a czasem: rozbieżne…). Jedną jest „kultura skały tarpejskiej“ – wedle której usuwa się z grona żyjących osobniki fizycznie lub mentalnie „niesprawne“ (jakkolwiek by się ową „niesprawność“ definiowało – bo to wcale nie jest oczywiste!). Drugą zaś – „kultura samolubnego genu“ – wedle której grupa rządząca monopolizuje wyższe szczeble drabiny społecznej – a krzyżuje się tylko we własnym gronie, efekty „mezaliansów“ wykluczając od udziału w dziedziczonej władzy i pozycji społecznej.

Oba te eksperymenty żadnych widocznych przewag hołdującym im kulturom nie dały: Spartanie, choć ich państwo trwało przez 800 lat, dali się w końcu spacyfikować i nic im w tym ich fizyczna doskonałość nie pomogła – a i po dawnej arystokracji próżno dziś szukać śladów wśród elit władzy (czego nie można powiedzieć o potomkach stangretów, psiarczyków i chłopów pańszczyźnianych…).

W rzeczy samej, współczesna wiedza o genetyce pozwala znacznie te dawne „kultury hodowlane“ udoskonalić. Po pierwsze i najważniejsze – dzięki bardzo prostym i tanim testom można już mieć obecnie 100% (niemal…) pewność co do pochodzenia dziecka. Jest to rewolucja jak chodzi o rozmnażanie ludzi – wedle różnych badań, które kiedyś tam przelotnie czytałem, do tej pory od kilku, aż do nawet kilkudziesięciu procent dzieci miało innego ojca biologicznego, niż wpisany w metryce urodzenia. W przypadku zwierząt gospodarskich, takie skandale – choć kilka odnotowała historia, gdy przypadkiem dały godne zauważenia rezultaty – zdarzają się jednak zdecydowanie rzadziej. 

Rozpowszechnienie się tego rodzaju testów (co widzimy obecnie przecież na każdym kroku…) musi wywołać rewolucję obyczajową. Albo kobiety przestaną zdradzać (co wydaje się nieprawdopodobne…) – albo mężczyznom przyjdzie pogodzić się z faktem, że nigdy nie panowali i dalej nie panują nad propagacją swoich genów… Jak można znieść ten smutny fakt, gdy staje się częścią wiedzy, a nie wiary..? No cóż: można na ten przykład – zrezygnować z posiadania potomstwa w ogóle…

Po drugie – można też skutecznie (i coraz taniej!) eliminować płody obciążone wadami genetycznymi. Fakt ten można oceniać moralnie na różne sposoby. Jednak – obawiam się – jest to obszar na którym moralność nieuchronnie przegra z techniką. Dopóki jeszcze takie wady, wykryte w stadium życia płodowego, wymagają aborcji – szale u wagi mogą się przechylać to w jedną, to w drugą stronę – nie na ostatnim miejscu także i dlatego, że sama ciążą, mniejsza już o jej efekty – wywołuje hormonalne zamieszanie w ciele kobiety. Co jednak poradzić, gdy prosty test, wymagający poślinienia szkiełka podstawkowego – może powiedzeć starającej się o potomstwo parze, z jakim ryzykiem takich lub innych obciążeń powinni się liczyć, zanim jeszcze w ogóle pójdą do łóżka..? Co jest moralnie nagannego w poślinieniu szkiełka podstawkowego? Obawiam się, że tak aseptyczna i aseksualna czynność – nie jest zdolna do wywołania moralnej refleksji na taką skalę, by rozpowszechnianie się tej techniki – w jakikolwiek widoczny sposób zahamować.

 



Kolejnym krokiem będzie manipulacja genami. I to jest właśnie – dopiero ta szansa, na którą rzeczywiście czekają generałowie, biurokraci i politycy! „Tradycyjna“ hodowla ludzi – nie ma sensu. Nikt z żyjących nie doczekałby nawet jej rozpoczęcia, nie mówiąc już o – dostrzegalnych rezultatach. Jeśli jednak generał będzie mógł sobie zaprojektować takiego żołnierza, jaki mu się wymarzył? Jeśli rząd lub powiązana z nim korporacja postanowi zbudować sobie robotników nie wymagających np. światła słonecznego, czystej wody, odpornych na wysoką zawartość szkodliwych gazów w powietrzu, a przy tym – silnych, precyzyjnych, a posłusznych – i przez to idealnych do pracy w kopalni? Kto niby – miałby generałów, biurokratów i polityków przed skorzystaniem z takiej możliwości – powstrzymać? Przecież – nie można odstać w wyścigu! Kto pierwszy możliwość tworzenia „nowych gatunków człowieka“ dopuści – zyska niewątpliwie przewagę militarną, technologiczną i ekonomiczną. A jeśli tak – to krok ten jest nieuchronny i nastąpi na pewno.

No, chyba że wszystko szlag trafi zanim uda się pokonać wciąż jeszcze ogromne trudności techniczne, stojące na drodze do ziszczenia tej możliwości…

 

Tekst powyższy opublikowałem w październiku 2012 roku. Toczyła się pod nim zażarta, choć momentami nieco odległa od tematu dyskusja, którą można sobie przeczytać tutaj.

 

Tak zupełnie na wszelki wypadek - wiem, większości z Państwa psuję zabawę, dlatego informacja ta jest na końcu, ale wolałbym uniknąć nieporozumień, zapodając ten tekst w miejscach, gdzie mnie jeszcze dobrze nie znają: TO JEST, TAK GOÓLNIE - SATYRA. Może smutna, może przerażająca nawet - ale jednak...

 

Źródło: http://boskawola.blogspot.com/2012/10/dlaczego-nie-hoduje-sie-ludzi.html