JustPaste.it

Moralność homerycka...

Jak Państwo doskonale wiecie, daleko mi do (naiwnie) optymistycznej wiary w człowieka i jego świetlaną przyszłość. Nie nazwałbym się jednak mizantropem.

Jak Państwo doskonale wiecie, daleko mi do (naiwnie) optymistycznej wiary w człowieka i jego świetlaną przyszłość. Nie nazwałbym się jednak mizantropem.

 

Nie nazwałbym się mizantropem m.in. dlatego, że zdaję sobie sprawę jak względną miarą potrafi być „dobro“ i „zło“. Nikt na ogół nie postępuje źle dlatego, że pragnie zła – jeśli w ogóle bierze pod uwagę zło swojego uczynku (co też nie jest takie oczywiste, można wszak i często robi się źle bezmyślnie…) – to godzi się nań w imię wyższego dobra.

Przy czym ta akurat cecha naszego bytu na tym łez padole jest całkowicie niezależna od konkretnego układu odniesienia, czyli od jakiegoś systemu moralnego (uświadomionego, czy tylko intuicyjnie przyjmowanego, to wszystko jedno…): ponieważ wedle ŻADNEJ dającej się pomyśleć moralności nie da się postępować TYLKO i WYŁĄCZNIE dobrze, nigdy, ale to nigdy najmniejszego zła nie czyniąc. Życie zawsze stawia nas przed koniecznością wyboru któregoś z  niewspółwykonalnych dóbr – i każdy wybór daje w efekcie jakieś dobro i jakieś zło. 

Tyczy się to nawet świętych! Jest w tym barwnym zastępie wielu oryginałów, którzy w imię „wyższego dobra“ natury religijnej zbuntowali się przeciw obowiązkom wobec rodziny, państwa i stanu. Chociażby święta Kinga, która w imię ascezy odmówiła współżycia z mężem, doprowadzając w ten sposób jedną z gałęzi Piastów do wymarcia. Inna sprawa, że przekazy z tak odległych czasów rzadko pozwalają na wielostronną ocenę sytuacji. Może mu z ust nieprzyjemnie woniało? Opieka dentystyczna kulała wtedy gorzej niż teraz… W każdym razie, na patronkę feministek nadaje się święta Kinga jak znalazł – cokolwiek bowiem było tym dobrem, w imię którego zrobiła swojemu mężowi i poddanym źle: zrobiła to skutecznie, więc umiała się chłopu postawić! A że potem jakieś wojny o spadek wybuchły, iluś tam chłopów zawisło na gałęziach a ileś bab musiało przyjąć obcych żołdaków czy chciały czy nie chciały? Trudno, takie życie… 

To oczywiście nader ekstremalny przykład. Czyż jednak w podobnej sytuacji nie znajduje się każdy rodzic (już chciałem z rozpędu napisać „mąż“, ale te feministki…), który musi wybrać: czy wziąć nadgodziny lub drugi etat – czy jednak spędzić więcej czasu z dziećmi? Każda decyzja w przyszłości zaboli. Brak gotówki w tak niepewnych czasach może stanowić o być albo nie być. Ale brak czasu dla dzieci też może – po latach – przynieść nader niefajne skutki… 

Tak się dzieje zupełnie niezależnie od tego, jaką moralnością się kierujemy. Moralność w ogóle jest potrzebna właśnie po to, żeby jakoś te trudne decyzje ułatwiać: porządkuje bowiem różne „dobra“ wedle pewnej, na ogół całkowicie arbitralnej zresztą, skali  - tym samym podpowiadając, co czynić, a czego nie czynić. Takich skal, takich hierarchii „dóbr“ da się pomyśleć bardzo wiele różnych i nieraz sprzecznych – i rzeczywiście, w historii tysiące różnych moralności powstało i tysiące innych pewnie jeszcze powstanie. 

Mistrz Lem twierdzi, że od rozeznania tej mnogości przychodzi na gatunek ludzki kryzys – bo, skoro żadna moralność nie jest bezwzględnie obowiązująca (a wielka ich mnogość jest tego dostatecznym dowodem…), to w imię czego właściwie mamy się którejkolwiek z nich poddawać? Z czego bierze się relatywizm, ogólne rozmamłanie i upadek ducha, a w dalszej konsekwencji – rozpad kultury, która przestaje ludziom wystarczać jako sposób przeżywania i tłumaczenia świata. Komentator „MarkOwy“ zawsze w takiej sytuacji twierdzi, że całkowite odczarowanie świata jest początkiem jego zaczarowywania na nowo – i coś w tym jest! Coś w tym jest, bo skoro ludzie tak czy inaczej, czy chcą czy nie chcą, zawsze muszą wybierać i zawsze jest to taki wybór, którego skutki po części będą napawać zadowoleniem, a po części sprawią w przyszłości ból – to czy można w ogóle żyć, żadnej zgoła moralności nie wyznając? 

Owszem: zasady tej moralności mogą się wydawać innym zmienne, niestałe, kapryśne lub zgoła – perwersyjne! I tu jednak, w sukurs obrońcom ładu przychodzi przyrodzona słabość natury ludzkiej. Jeśli nawet ktoś z góry i programowo wszelką moralność odrzuca, postanawiając kierować się tylko i wyłącznie doraźną korzyścią i przyjemnością chwili – to nikt z nas (a już osobliwie: nikt taki!) nie jest wszechwiedzącym superkomputerem, żeby był w stanie na bieżąco optymalizować bilans przyjemnych i przykrych doznań i na tej podstawie nieomylnie wybierać tylko takie alternatywy, który czynią w konsekwencji ów bilans dodatnim. Postępowanie wedle pewnych zasad, nad którymi nie trzeba za każdym razem od nowa rozmyślać – jest po prostu dużo prostsze! O czym skądinąd pisał ongiś JKM, podając jako przykład studenta korzystającego z komunikacji miejskiej. 

Student wobec problemu korzystania z komunikacji miejskiej może przyjąć trzy postawy: może wykupić bilet i wówczas ma pewność, że nie zapłaci mandatu – może tego biletu nie kupować, z góry zgadzając się z konsekwencją w postaci mandatu, jeśli zostanie złapany, albo też – może za każdym razem, gdy wsiada do autobusu, decydować, czy kupuje bilet czy nie. Dwie pierwsze postawy dają studentowi komfort – może nie myśląc wiele skupić się na innych rzeczach, jakie zwykle czyni się podróżując autobusem: na konwersacji z koleżanką, zapuszczaniu żurawia za dekolty siedzących pasażerek (jeśli młode i ładne), czy w ostateczności – na czytaniu książki. Trzeci wybór jest obiektywnie gorszy o tyle, że zmusza do każdorazowego podejmowania decyzji i sprawia, że o wiele mniej czasu pozostaje na konwersacje, wyszukiwanie wzrokiem zarysu sutka czy w ostateczności – czytanie książek. 

To jest oczywiście dość trywialny (tym razem) przykład – ale mimo wszystko: nie sądzę, aby wielu ludzi postępowało nawet w dzisiejszych czasach z rozmysłem i celowo – niemoralnie! To się po prostu nie opłaca. Moralność może być silniejsza lub słabsza, jej zasady mogą być trudniejsze lub łatwiejsze do nagięcia czy zgoła zmiany – ale tak całkiem, konsekwentnie niemoralnie – żyć byłoby nader niewygodnie… 

Ćwiczeniem praktycznym tego rodzaju była przygoda która spotkała nas onegdaj (tj. w styczniu 2011 roku, gdy pisałem ten tekst) w środę. Wyjeżdżam ci ja rano do pracy -  i co widzę? W ogrodzeniu Wielkiego Padoku brakuje dwóch słupków:

  

Co się stało? Ano – przyjechał ktoś i zabrał sobie te dwa słupki (słupki metalowe w ogrodzeniu Wielkiego Padoku są tylko wkopane – nie mieliśmy do tej pory ani czasu ani pieniędzy na to, żeby je zabetonować, choć oczywiście – zamierzamy to docelowo zrobić…). 

Po co były mu nasze słupki – 210 cm długości, 2,5 cala średnicy? No cóż: jak na zbieracza złomu łup był zbyt skromny – niechybnie zatem: ktoś w okolicy stawiał sobie furtkę i były mu dwa słupki potrzebne. 

Dlaczego sądzę, że to ktoś z bliskiej okolicy? A sądzicie Państwo, że chciałoby się komuś z daleka jechać po dwa słupki, które za mniej niż 10 zł mógłby sobie kupić na każdym składowisku złomu, gdyby miał bliżej do takiego składowiska niż do naszego Wielkiego Padoku? No, może – ale bez przesady! Nikt z daleka to nie był… 

Jak można ten czyn ocenić? No cóż – to zależy: wedle jakiej moralności? Wedle moralności – powiedzmy – deklarowanej oficjalnie (już nie będę pisał że chrześcijańskiej – no bo te feministki…): była to kradzież i to wyjątkowo złośliwa i niewspółmiernie do wartości przedmiotu szkodliwa. Gdybym bowiem wypuścił konie na Wielki Padok tego ranka (a przecież nie jestem w stanie przed każdym wypuszczeniem tamże koni obejść całego ogrodzenia, które ma 2 km długości!) – to bym ich sobie mógł potem dłuuugo szukać. 

Ale wedle moralności homeryckiej? 

Cóż to takiego jest – ta „moralność homerycka“? 

Moralność homerycką, inaczej bohaterską albo przedsokratejską doskonale scharakteryzował Henryk Sienkiewicz obiegowym już powiedzonkiem „Jak Kali ukraść krowy to dobrze, jak Kalemu ukraść krowy – to źle“. 

Wedle owej „moralności homeryckiej“, nasz anonimowy (na razie, na razie..!) złodziej postąpił sprytnie, rozważnie i chwalebnie. Sprytnie – bo kradnąc nasze słupki (być może kradnąc też jakiś cement z budowy – niedaleko buduje się nowa, wielka piekarnia, może im tam taczka czy dwie cementu ubyły w tym samym czasie? Być może – kradnąc też farbę – bo nasze słupki dobrze zardzewiałe, pomalować koniecznie trzeba? Być może – adaptując na resztę ogrodzenia jakąś starą bronę czy inny „znaleziony“ gdzieś kawał żelastwa?) zrobił „coś z niczego“ – bez żadnych pieniężnych kosztów, zbudował sobie i swojej rodzinie, którą przecież na pewno kocha (gdyby nie kochał swojej rodziny – to po co i dla kogo miałby cokolwiek w ogóle budować..?) furtkę. 

Rozważnie – bo (na razie, na razie..!) nie dał się przecież złapać. Mało tego – tak ukradł te słupki (w miejscu odległym circa about jakieś 200 metrów od naszej chatki), że nawet nie zauważyliśmy kiedy i jak to zrobił. 

Chwalebnie – bo okradł nie „swojego“, tylko „obcego“ i to w dodatku takiego obcego, który zajmuje się na codzień rzeczą kompletnie nielogiczną i niezrozumiałą: zamiast walczyć o byt zębami i pazurami i garnąć „do się“ (jak to się popularnie mówi na Kociewiu) co się da – pieści jakieś totalnie bezużyteczne konie, których nawet nie sprzedaje do rzeźni? Taki „obcy“ – to gorzej nawet nie wróg! Wroga można jeszcze w ostateczności zrozumieć, wróg chce nas zniszczyć, więc zauważa nasze istnienie i może nawet pragnie czegoś, co posiadamy, a więc – w jakiejś mierze przynajmniej, podziela naszą hierarchię wartości. Ale „obcy“ tak dziwny, „obcy“ z Warszawy, „obcy“ który albo sam coś ma (skoro tyle ziemi kupił – to przecież musiał wcześniej ukraść, nie ma siły, żeby inaczej na to zarobił! A teraz się w dodatku z tymi pieniędzmi maskuje, od trzech lat pomieszkując w tymczasowej chatce… Może się przyczaił i przed kimś ukrywa???), albo nawet jeśli nic nie ma – to jest przedstawicielem jakiejś groźnej, tajemniczej siły (bo np., jak to kiedyś słyszałem – stróżuje tylko „u Niemca“, który tak naprawdę jest właścicielem tego wszystkiego…)? Taki „obcy“ – to gorzej niż kosmita! Okraść takiego „obcego“ – to czyn godny najwyższej chwały. To jak Odysa postępek podstępny z Polifemem. To jak Jazona wyprawa po Złote Runo. O takiej kradzieży – nic tylko układać epopeję… 

Rozumiem naszego anonimowego (na razie, na razie..!) złodzieja doskonale. Nie sądzę, aby wstydził się swojego czynu. Wręcz przeciwnie: jest ze swojego sprytu i rozwagi dumny i zadowolony, a jego kochająca rodzina wielbi go za wybudowanie furtki, oddając mu w ten sposób słusznie należną chwałę. Jeśli nawet nie używają do opisu swoich stanów emocjonalnych tak trudnych słów jak te powyżej – to tak właśnie się czują. Jestem tego pewien! 

Mało tego! Nie sądzę bynajmniej, aby ktokolwiek z nich czuł się obowiązany wyspowiadać się przed Wielkanocą z tego czynu. O ile oczywiście w ogóle mają zwyczaj przystępowania do spowiedzi – to wcale nie jest takie pewne akurat, wieś nie jest ani trochę bardziej religijna od miasta, przynajmniej nie widzę niczego takiego w najbliższej okolicy. Mógł to zresztą być równie dobrze i jakiś wcale dziany – a jeszcze bardziej – sprytny – przybysz z wielkiego miasta, który właśnie grodzi sobie świeżo zakupioną działkę i tych dwóch słupków na furtkę mu zabrakło, to też jest całkiem możliwe… Jeśli jednak nawet mają zwyczaj przystępowania do spowiedzi, to nie wierzę, że dostrzegą w tym czynie jakąkolwiek możliwość moralnej nagany. Przecież zrobili dobrze swojej rodzinie, czyli sobie – czyż nie? A cóż jest najwyższą, najbardziej absolutnie absolutną wartością wedle pospolitego, najczęciej spotykanego w polskich kościołach nauczynia? Rodzina! To dla rodziny należy się poświęcać, to rodzinie dawać pierwsze miejsce, jej służyć, dla niej pracować… 

Może nie mam racji? Ależ proszę, proszę mi to udowodnić – tylko nie na przykładach z dużych ośrodków akademickich, gdzie czasem jeszcze trafi się jakiś ksiądz który naprawdę boi się Boga i coś wie o doktrynie katolickiej…

Na ogół bowiem, Kościół polski został opanowany przez dziwną, pogańską sektę czcicieli Bogini Matki – taka zemsta prostego ludu, z którego 90% księży obecnie się wywodzi – za obalenie „dawnych bogów“ 1000 lat temu… 

Skoro zatem czyn naszego anonimowego (na razie, na razie..!) złodzieja jest ewidentnie prorodzinny – to czy może on go w tej sytuacji uważać za moralnie naganny? No przecież, że nie może! 

Wszystko się zatem ze wszystkim wiąże i w jedną, logiczną całość się składa. Co było do udowodnienia… 

Cóż mogę zrobić w tej sytuacji? Oczywiście, w miarę wolnego czasu (którego ostatnio prawie nie mam, niestety…) postaram się budowniczego furtki odszukać. A jak go znajdę… Nie, Policji do tego mieszać nie zamierzam! Dołów u nas dostatek, legion mógłbym pochować tutaj i nawet kawałek hełmu by nie wystawał… 

Na razie zaś: złożę naszemu anonimowemu (na razie, na razie..!) złodziejowi – budowniczemu serdeczne życzenia. Takie biblijne. Jak na dyskusję o moralności przystało. Obyś – złamasie – patrzył na powolną śmierć własnych dzieci! Żeby ci żona rogi z Murzynem przyprawiła! Żeby ci zboże zgniło, żeby ci się szczury zalęgły, żeby ci chuj nigdy więcej nie stanął, żebyś ogłuchł, oniemiał, zaniemógł i na koniec – zdechł tarzając się we własnych szczynach! Co, daj Boże – się stanie, amen! 

Jak już wspomniałem, tekst jest ze stycznia 2011 roku. Na tym się jednak historia nie skończyła. Kilka miesięcy później nasz (wciąż jeszcze...) anonimowy złodziei wrócił - i zabrał jeszcze dwadzieścia kilka słupków...

 

Źródło: http://boskawola.blogspot.com/2012/01/moralnosc-homerycka.html