JustPaste.it

To był dom moich dziadków

„...Pamiętaj chłopcze, że dom to nie chałupa, która tutaj stoi. Dom to ludzie, ich rzeczy i sprawy, które buduje się latamiwokół pieca i stołu...”

„...Pamiętaj chłopcze, że dom to nie chałupa, która tutaj stoi. Dom to ludzie, ich rzeczy i sprawy, które buduje się latamiwokół pieca i stołu...”

 

 

MOTTO:

„...Pamiętaj chłopcze, że dom to nie chałupa, która tutaj stoi. Dom to ludzie, ich rzeczy i sprawy, które buduje się latami

wokół pieca i stołu...”

- tymi słowami mój dziadek Michał starał się przed laty wyjaśnić przyczyny szczęśliwości mojej rodziny

 

 

Budynek solidny, murowany z dobrze wypalonej cegły, powstał na przełomie wieków. Usytuowano go wzdłuż drogi, ale też nie za blisko niej - by płot i ogródek skuteczniej mogły mieszkańców domu chronić przed złem czyhającym na zewnątrz.

Ów płot - niewysoki, wykonany ze starannie struganych sztachet, sam w sobie stanowiąc dzieło sztuki, w zamyśle nigdy nie miał być przeszkodą dla ludzi. Działo się wręcz przeciwnie: urodą i kunsztem wykonania zachęcał do odwiedzin, wzbudzając zaufanie gości i dając świadectwo solidności i gospodarności domowników.

Każdej wiosny wiele pracy wkładano w to, by wygląd płotu był taki, jakim go widzieć należało. Zdaniem dziadka brak sztachety lub przewrócony słupek narażał całe domostwo na to, że "złe jakieś wedrze się na próg domu", a tego oczywiście nikt nie chciał.

 

Za płotem był niewielki

 

Ogródek

 

Mały skrawek ziemi przed domem cały rok tętnił życiem. Wiosnę witał przebiśniegami i krokusami. Dwa miesiące później olbrzymi krzak bzu, ocieniający płaty konwalii, wybuchał liliowym kwiatem. Letnie wieczory wypełniał duszny zapach maciejki. Nawet zimą liczne ślady na śniegu dowodziły, że nie wszystko tutaj jest pogrążone we śnie.

Ten zaczarowany ogródek był prawdziwym oczkiem w babcinej głowie i biada każdej żywej istocie: psu, kotu, dziecku, a nawet podchmielonemu sąsiadowi, skrótów do swej chałupy szukającemu, która odważyła się po grządkach, a nie po ścieżkach swój szlak wytyczyć. Babciny gniew bywał srogi, a za sprawą brzozowej miotły potrafił być również bolesny.

 

Do domu wchodziło się przez drewniany

 

Ganek

 

Jego konstrukcja oparta była na potężnych granitowych płytach. Dach ganku był nieco przekrzywiony od czasu, gdy dorodny buhaj, zerwawszy się z dziadkowej uwięzi, na granitowym fundamencie rozładował nadmiar rozpierającej go energii.

Ganek pełnił istotne funkcje użytkowe. Był pomocny przy oczyszczaniu roboczej odzieży. Ułatwiał też gospodarzom i gościom przygotowanie się do wejścia do domu. Nieraz widziałem, jak dziadek zrzucał z siebie istne zaspy śniegu, zanim przekroczył próg domu. Na ganku załatwiało się proste sprawy, jak przyjęcie korespondencji czy ustalenie sposobu odbioru płodów przez przewoźnika zatrudnionego w miejscowym punkcie skupu.

Ganek stanowił też symboliczny etap w codziennej podróży do czekających każdego domownika trudnych obowiązków. Jego znaczenie w mej dziecięcej głowie było nie do przecenienia. Już jako czteroletni brzdąc wiedziałem, że gdy tylko znajdę się na ganku, nic mi się stać nie może; nie dotknie mnie ani zły pies sąsiada, ani chuligani z drugiego końca wioski.

 

Dalej

 

Drzwi wejściowe

 

Ciężkie, dębowe, głęboko rzeźbione. Wyposażone w nikomu niepotrzebny, niezgrabny zamek, bowiem drzwi nigdy nim nie zamykano. Po pierwsze dlatego, że nikt nawet nie wyobrażał sobie, że może być taka potrzeba: "przecie tu sami swoi, to i co ma zginąć", a po drugie nie było takiej tradycji. Zresztą i tak nie było klucza, gdyż: "gdziesik się po wojnie zapodział".

Na górnej, zewnętrznej desce ościeży białą kredą, święconą w Wielkanoc razem z jajkami i wędzonką, a następnie przetrzymywaną w kredensie do Bożego Narodzenia, wypisano tajemnicze trzy litery:

K +M+B, dowodzące, że dom jest chrześcijański, i że każdy gość strudzony może tu liczyć na godne przyjęcie.

 

Za drzwiami domu rozciągała się obszerna

 

Sień

 

Jakież bogactwo wspomnień związane jest z tym pomieszczeniem!.. Sień to przede wszystkim ZAPACHY. Pachniała głównie za sprawą pieca chlebowego, którego masywne, żeliwne drzwiczki stanowiły najokazalszy element wyposażenia jej mrocznego wnętrza. Piec miał dwie komory i olbrzymią objętość równą połowie objętości małego pokoju! Cały był ustawiony w kuchni, a tylko otwór wejściowy znajdował się w sieni.

Na ścianie opodal pieca stał prosty wieszak na wierzchnie okrycia. Jego kształtu dokładnie nie sposób odtworzyć, bowiem był wiecznie ukryty za stertą płaszczy i kurtek.

 Pod wieszakiem pięknie malowana skrzynia, okuta zdobnymi zawiasami, mieszcząca jakieś przedziwne rodzinne skarby. Mimo rozlicznych pokus przez całe dzieciństwo nie udało mi się do niej zajrzeć i do dzisiaj nie wiem, co zawierała...

 

Takich tajemnic było w domu zresztą znacznie więcej. Dzisiaj rozumiem, że często były sztucznie tworzone, aby każdy wiedział, gdzie jest granica jego indywidualnej wolności. W ten sposób już od dziecka wpajano mnie i moim kuzynom świadomość tego, że nasze otoczenie ma swoje obszary prywatności i nikomu pod żadnym pozorem nie wolno ich naruszać.

 

Z boku, niedaleko skrzyni, stał stół przykryty ceratą, na którym babcia i ciotka po powrocie z obory ustawiały konwie z mlekiem. To mleko było źródłem następnej niezapomnianej porcji zapachów. Pachniało wcale nie tak, jak mleko z folii czy kartonika. Pachniało łąką, świeżo narodzonym cielaczkiem, a przede wszystkim pachniało czystością i świeżością. Zresztą wszystko, co było związane z mlekiem, musiało zawsze być sterylnie czyste! Nikt nie odważył się napełnić mlekiem brudnego naczynia - "toć to grzech najcięższy odebrać jedzenie cielęciu, a potem caluśkie je zmarnować" - mawiała babcia.

Gdy jesienią dobiegały końca prace polowe, dziadek wraz z dwójką swoich dorodnych śląskich ogierów zatrudniał się w pobliskim lesie przy "zrywce". Tym mianem określano czynność ściągania do drogi pni drzew powalonych przez drwali w głębi lasu.

Dziadka konie zawsze wzbudzały respekt, szacunek i zazdrość sąsiadów. Trudno się temu dziwić, ponieważ hodowla koni to było dziadka hobby, dziedzina na której naprawdę się znał; był jednym z członków-założycieli tutejszego oddziału Polskiego Związku Hodowców Koni

Przy okazji tych prac już w końcu listopada w sieni pojawiało się kolejne źródło niezapomnianych zapachów sieni. Dziadek przynosił do domu dorodną jodełkę, która, umiejętnie związana, w chłodnej sieni czekała Wigilii. To było prawdziwe allegro zapachowej symfonii...

 

A teraz o jednym z najważniejszych sprzętów domowych:

 

Piec chlebowy

 

Piec, a właściwie cały system pieców, bowiem jego część stanowił również piec kuchenny, o którym za chwilę, był jednym z najważniejszych elementów wyposażenia całego domu. Piec chlebowy rozpalano raz, czasem dwa razy w tygodniu.

Prawo rozpalania pieca chlebowego było wielkim przywilejem i tylko dziadek, jako głowa rodziny, nim dysponował. Od czasu do czasu jednak powierzano tę czynność innym, młodszym członkom rodziny, budując
w ten sposób umiejętności i doświadczenie następców dziadka i kultywując rodzinne tradycje.

Drewno do pieca podlegało rygorystycznemu doborowi i było do tego celu w specjalny sposób pozyskiwane… A odbywało się to tak: za budynkami gospodarskimi rozciągał się dwuhektarowy sad. Całe jego obrzeże obsadzone było dzikimi drzewami owocowymi, zwanymi przez dziadka "dziczkami". Drzewka te pełniły  wiele pożytecznych funkcji. Zimą chroniły wnętrze sadu przed gryzoniami. Jak? Otóż wszystkie szlachetne drzewa były jesienią bielone wapnem i okrywane słomianą otuliną, natomiast drzewa dzikie pozostawiono bez tych zabiegów. Stąd np. zające, podchodzące zimą pod zabudowania, nadgryzały tylko drzewka nieotulone i nikt się tym specjalnie nie martwił. Było wręcz odwrotnie - "zając stworzenie Boże i jeść potrzebuje, a grzechem byłoby go na głód skazywać" – mówił dziadek.

„Dziczki", które przetrwały te surowe warunki były bardzo silne. Rozsiewały zatem wokół siebie silne, podlegające naturalnej selekcji, nasiona. Wyrastające z nich młode rośliny były zdrowe i odporne na wiele chorób. Te „młódki” – jak je dziadek nazywał, po kilku latach przesadzano do wnętrza sadu i szczepiono szlachetnym gatunkiem drzewa owocowego. Tym sposobem pozyskiwano materiał do zastępowania starych, przestających owocować drzew, młodymi dorodnymi i zdrowymi roślinami. Stare drzewa owocowe oraz zniszczone przez gryzonie "dziczki" wycinano i suszono, a pozyskanym w ten sposób drewnem palono właśnie  w piecu chlebowym i w wędzarni.

Oczywiście należy wspomnieć, że owoce z sadu babcia i ciotki w całości przetwarzały na niewyobrażalną ilość konfitur, galaretek, przecierów, nalewek i innych pyszności. To genialne źródło witamin cała rodzina w całości pochłaniała w ciągu długich zimowych miesięcy.

 

Wróćmy jednak do pieca. Jego potężny blok wbudowany był we wnętrze kuchni. Na górnej powierzchni, zwanej "zapieckiem" - chociaż tak naprawdę nie był to zapiecek, a raczej "napiecek", zdun wymurował labirynt przewodów rozsiewających miłe ciepło. Ten labirynt stanowił ulubione miejsce wieczornych zabaw licznej zgrai dzieciaków. Nieraz bywało, że znużeni całodziennym harcowaniem zasypialiśmy tam, wtuleni w miękkie futra dorodnych kotów, cały dzień okupujących ciepły zapiecek.

 Dni kiedy rozpalano piec chlebowy były rodzinnym świętem. Oprócz kilku rodzajów chleba wypiekano zawsze jakieś ciasta, bułki, chały i, sporządzone z resztek ciasta, wyborne podpłomyki.

 Chleb pieczono z naturalnego zaczynu. Dzięki ściśle przestrzeganej procedurze i dobrej jakości składników zachowywał świeżość i aromat co najmniej przez dwa tygodnie. Sam w sobie był istnym dziełem sztuki piekarniczej i w niczym nie przypominał kwaśnych gnieciuchów, którymi dzisiaj raczą klientów zakłady piekarnicze. Dobra, nieprzerośnięta mąka żytnia, niewielki dodatek mąki pszennej, miód, orzechy, całe nasiona zbóż, zdrowy zakwas i jakieś babcine tajemnice decydowały o tym, że smaku tej świętej potrawy nie zapomina się do końca życia… Szczególnie, gdy podano taki chleb ze świeżutkim masłem, dopiero co ukleconym przez ciotkę w drewnianej wysłużonej maselnicy. Oczywiście tradycyjnie popijało się ten rarytas jeszcze ciepłym mlekiem "prosto od krowy" .

 Tylną część pieca chlebowego połączono z piecem kuchennym, na którym od rana do wieczora coś się gotowało. Płyta kuchenna była najgorętsza w samym centrum, a chłodniejsza na obrzeżu. Kunszt kucharski babci czynił z niej dzięki temu narzędzie, na którym można było piec, smażyć, gotować, dusić i suszyć wszystko to, co w tradycyjnej kuchni polskiej było znane.

Z boku płyty sprytnie wbudowano żeliwny kociołek na ciepłą wodę. Nad tym wszystkim zwisała złożona konstrukcja wieszaków wypełnionych suszonymi ziołami i przyprawami, które każda gospodyni lubi mieć zawsze pod ręką. Ich zapach był niezbędnym elementem niepowtarzalnej atmosfery, charakteryzującej kuchnię tego domu.

 

Tym oto sposobem znaleźliśmy się w najważniejszym pomieszczeniu

 

Kuchnia

 

Właśnie w kuchni, zaopatrzonej w dużą część jadalną, toczyło się codzienne życie całej rodziny. Tutaj załatwiało się większość bieżących spraw. Kuchnia była też miejscem przyjmowania sąsiadów, przyjaciół domu i zaprzyjaźnionych gości. Czyściutkie i pachnące świeżością pokoje zapełniały się dopiero późnym wieczorem, gdy domownicy pozostawiali sami, bądź tylko w towarzystwie przyjezdnych gości. W kuchni zaś życie wrzało od świtu do wieczora. Tu sąsiadka dzieliła się z babcią najnowszymi wieściami typu "...kto, z kim i dlaczego...". Tutaj przyjmowało się urzędnika z powiatu i zaprzyjaźnionego listonosza, tu negocjowało się drobne umowy
i podejmowało wszelkie decyzje.

W kuchennym kredensie stała ozdobna karafka, pełna aromatycznej nalewki. Widziałem niekiedy, jak babcia od święta, po kryjomu, częstowała kryształowymi kieliszkami wielkości naparstka swoje ulubione przyjaciółki. Obok, głęboko w kąt wciśnięta stała butelka "czegoś mocniejszego", czym dziadek pieczętował każdy "dobry interes". Tylko babcia wiedziała, że nie zawsze interesy, które dziadek robi, są dobre, ale z pobłażliwością właściwą dla jej życiowego doświadczenia i nieszkodliwości dziadkowych kupieckich zapędów udawała, że zupełnie nie wie, o co tutaj chodzi…

Te z rzadka widywane kieliszki wódek czy nalewek nie miały nic wspólnego z tradycyjnym już, niestety, polskim pijaństwem. Stanowiły tylko część rytuału podkreślającego ważność chwili, w której ich użyto. Specjalnie podkreślam tutaj inne, niż miejsce przygotowania potraw, funkcje pomieszczenia zwanego kuchnią, gdyż wydaje się, że współcześni projektanci - szczególnie młodego pokolenia -zdają się o tym zapominać. Nie do rzadkości należą projekty często stuosiemdziesięciometrowych domów, w których kuchnia ma sześć, siedem metrów kwadratowych powierzchni i na dodatek umieszczona jest w odrębnej - jakby wstydliwej części domu.

 Przez lata moi dziadkowie nauczyli mnie, że w polskiej tradycji i w tym, co chlubnie zwie się naszą narodową kulturą, DOM buduje się wokół pieca i stołu, a nie wokół telewizora...

 Pod masywnym sosnowym stołem dziadek chował swą namiętność: stary sfatygowany VEF - radziecki radioodbiornik z niezliczoną ilością fal krótkich, który - o ironio! doskonale odbierał jedynie Głos Ameryki 

i Radio Wolna Europa. Wieczorem, po pracy, z bojaźnią, która została jeszcze po czasach stalinowskich, dziadek wyciągał swoje radio i łapczywie, wychwytując z esbeckiego szumu pojedyncze zdania, czekał na dzień prawdziwej wolności. Niestety, nie dane mu było doczekać się...

 

 

Obok kuchni była spiżarnia zwana

 

Komorą

 

Do dzisiaj nie rozumiem, jak budowniczy domu uzyskali taki efekt, że w tym dziwnym pomieszczeniu nawet w najgorętsze dni lata w spiżami zawsze było chłodno.

Tutaj na osmolonych drągach wisiały cudownie przyprawione kiełbasy, szynki, balerony i Bóg wie, co jeszcze. Pełne zapachu czosnku, cebuli, różnych wonnych ziół i innych tajemniczych dodatków. . . A najpiękniej pachniał w nich dym z prawdziwej wędzarni, w której wszystkie te wędliny przebywały po kilka dni, zanim trafiły do spiżami.

Z boku stała dzieża z zaczynem chlebowym i wszelkie urządzenia do wyrobu masła i serów. W regałach równo poustawiano słoiki z przetworami owocowymi. W rogu pod oknem umieszczono wielką beczkę kapusty kwaszonej z ziołami i marchewką.

Feeria zapachów, jaka się stąd wydostawała po każdym otwarciu drzwi, była wprost nie do opisania! Jeszcze dziś na samo wspomnienie o tym usta mam pełne śliny mimo, że od tamtych czasów minęło już kilkadziesiąt lat. Współcześnie, jak wiadomo, dym wędzarni zastępuje się aromatem chemicznym, zioła służące przedłużeniu trwałości wyparte zostały przez syntetyczne konserwanty, a sztuka robienia wędlin przestała mieć cokolwiek wspólnego ze sztuką i stała się wręcz prostackim biznesem, zarządzanym przez niedouczonych w rzemiośle wędliniarskim ludzi. Rosną więc kolejne pokolenia, które nigdy nie poznały prawdziwego smaku naturalnych, zdrowych potraw.

 

W jaki sposób mam opowiedzieć moim dzieciom, jak pachnie polska wielkanocna szynka. Jak mam im przekazać smak prawdziwego chleba czy świeżo ukleconego masła. Jak opowiedzieć, co oznacza smak dobrze ukwaszonego żuru z wędzonką... Niestety, poddaję się - nie potrafię...

 

Po przeciwnej stronie sieni, w drugiej części budynku znajdowały się

 

Pokoje

 

Były trzy. To bardzo intymna część domu. Miejsce zarezerwowane dla przyjezdnych gości i domowników, którzy potrzebują spokoju i wypoczynku.

 „Stołowy”. Tak nazywano największy pokój.Nazwa pochodziła od pięknego, wielkiego dębowego stołu, który po rozłożeniu wygodnie przyjmował osiemnastu biesiadników - a niewygodnie jeszcze kilkoro więcej.

W tym miejscu odbywały się wszystkie rodzinne uroczystości. Najwspanialsze z nich to oczywiście kolacja wigilijna i śniadanie wielkanocne. Pokój stołowy wypełniał się wówczas gwarem, śpiewem i gorącymi dyskusjami. W szczycie stołu były dwa honorowe miejsca, na których zasiadali dziadkowie. Dalej ich dzieci z rodzinami - posadzone według wieku. Obok nich kuzynostwo i dalsza rodzina. Na zewnątrz wyglądało to może niedemokratycznie, ale w rzeczywistości służyło jedynie utrzymaniu porządku. Tak naprawdę bowiem przy stole każdy miał dokładnie takie same prawa, bez względu na wiek, płeć i miejsce, jakie zajmował w hierarchii rodzinnej.

Podczas każdego takiego rodzinnego spotkania był czas na dzielenie się radościami, kłopotami, rozsnuć plany na przyszłość czy podsumować dokonania przeszłości. Był czas na wspomnienia i na żarty. Były też życzenia i toasty. Nie zdawkowe, symboliczne, wypowiadane tylko, dlatego, że tak wypada. Były szczere, formułowane na podstawie doświadczeń nabywanych w życiu codziennym.

Wszyscy niecierpliwie czekaliśmy na te cudowne chwile, a gdy wreszcie nadchodziły, nikomu do głowy nie przychodziło żeby na przykład włączyć podczas kolacji telewizor, bo nadają właśnie kolejny odcinek brazylijskiego serialu...

 

Dziś oduczyliśmy się rozmawiać. Bardzo często nie mamy sobie nic do powiedzenia, a cisza przy stole jest czymś nieznośnym. Włączamy zatem „wspomaganie” w postaci telewizora lub komputera. Bo tak jest łatwiej…

 

Moja rodzina zawsze żyła tyloma sprawami, którymi chcieliśmy się podzielić z bliskimi, że niejednokrotnie rozpoczęta około szesnastej wigilijna kolacja kontynuowana była jeszcze po północy, gdy cala rodzina w świetnych nastrojach wracała z pasterki.

 Sypialnie. Najważniejszymi sprzętami w tych pomieszczeniach były oczywiście łóżka. Duże, szerokie, wygodne, wyposażone w wysokie zagłówki. W przeciwieństwie do tak modnych dzisiaj, niezdrowych wersalek i tzw. "amerykanek" nie posiadały dusznych ciasnych pojemników na pościel. Pościel na tych łóżkach nigdy nie była chowana do pojemników, gdyż, jak mówiła babcia: „złe sny powinny uciec, a dobre doświadczenia z całego dnia muszą się w niej schować”. W rzeczywistości chodziło oczywiście o zwyczajną higienę. Taka pościel, ciepła, miękka, wykonana z prawdziwego gęsiego puchu, musiała być stale wietrzona. Rezultaty widać było na każdym kroku. W stale wietrzonych pokojach nikt nigdy nie cierpiał na żadne alergie.

W sypialniach stały też trzydrzwiowe opasłe szafy. Ich wnętrze wypełniała pościel i ubrania, które używano na co dzień. Ale były tam także rzeczy, których co prawda już nie noszono, ale były jeszcze w dobrym stanie.  W zimowe wieczory babcia i ciotki często przerabiały je na praktyczne ubrania używane do prac domowych.

Wszystko to razem sprawiało, że pokoje sypialniane były wyjątkowo przytulne i ciche. Tej rodzinie zupełnie obca była bezsenność, a każdy, kto spędził tu noc budził się świeży, wypoczęty, w pogodnym nastroju, skory do pracy.

 

Zakończenie

 

Tego świata dzisiaj już nie ma. W grudniu 1981 roku większość z nas znajdowała się w swoich domach - już niekiedy znacznie oddalonych od domu dziadków. Między 16 a 20 grudnia wszyscy złożyliśmy w siedzibach ówczesnych władz okupacyjnych - chyba tylko z przyzwyczajenia nazywanych polskimi, podania o wydanie zezwolenia na wyjazd na święta. Nikt nie dostał pozytywnej odpowiedzi! Dziadek mówił później, że nawet pod niemiecką okupacją takie pozwolenia czasami otrzymywał.

To były moje pierwsze w życiu święta bez rodziny. Pół roku później babcia zachorowała. Zmarła na raka po kilku miesiącach ciężkiej choroby. Dziadek był z nami jeszcze kilka lat dłużej, ale od tamtego pamiętnego roku nigdy nie udało się zebrać całej rodziny razem.

Dębowy stół ze Stołowego kilka lat potem znalazł się w drewutni, przeszkadzał bowiem w oglądaniu telewizji. Tym sposobem mieszkająca tam obecnie rodzina dorobiła się wreszcie wymarzonego  living roomu .

Nie ma też dzisiaj pieca kuchennego, ani tym bardziej chlebowego. Po przeprowadzonym remoncie wyburzono cały zespół piecowy, zastępując go nowoczesnym automatycznym piecem gazowym. Rodzina się już nie spotyka. Nie ma już DOMU...

 

Post Scriptum

Dzieciństwo spędziłem małym mieszkaniu i w szczęśliwej rodzinie. Mieszkaliśmy  w niewielkim miasteczku na południu kraju niedaleko domu dziadków. Ten dom był ulubionym miejscem, w którym zawsze chętnie spędzałem czas, gdy tylko rodzice wyrażali na to zgodę.

Pozostała tylko nadzieja, że dzięki jeszcze świeżym wspomnieniom uda mi się przynajmniej w części odbudować jego atmosferę wnaszychsercach.Dlamoichdzieciiwnuków.Bywiedziały,że,jakmawiałmój dziadek:,srocespodogonaniewypadły".

(BS)