JustPaste.it

Między dyplomem a rozumem

Nie zawsze wykształcenie, a nawet status naukowy idą w parze ze zwykłym zdrowym rozsądkiem. Ta prawda pozwala lepiej zrozumieć postawę ekspertów Antoniego Macierewicza.

Nie zawsze wykształcenie, a nawet status naukowy idą w parze ze zwykłym zdrowym rozsądkiem. Ta prawda pozwala lepiej zrozumieć postawę ekspertów Antoniego Macierewicza.

 

Doktor – bo taki tytuł nosił sympatycznie wyglądający naukowiec przyjął nas z nieukrywaną radością, a to ze względu na Cześka, bo mnie widział pierwszy raz w życiu. Czesław wyciągnął ze swojej teczki koniak gruziński, rarytas w owych czasach, trudny do zdobycia w placówkach uspołecznionego handlu. Na ten widok Doktor uśmiechnął się pożądliwie, ale w pracy pić nie chciał, a nam nie wypadało raczyć się trunkiem przed spotkaniem z profesorem Witkiem. W tej sytuacji Cześkowi nie pozostawało nic innego jak podarować przyjacielowi butelkę na wynos do domu, czym jeszcze bardziej udobruchał naukowca, który rozmarzony perspektywą zaimponowania znajomym szlachetnym gruzińskim trunkiem, zaczął się zwierzać tak jakby już opróżnił, co najmniej trzecią część flaszki. Otóż Doktor ciągle był po wrażeniem podróży życia jaką niedawno odbył w ramach wymiany naukowej do Japonii i Azji Południowo-Wschodniej. Nie trzeba było, więc zachęcać do snucia wspomnień z fascynujących, egzotycznych wojaży. O ile przeżycia naukowca z Japonii były dość typowe i nie wybiegały poza doznania zwykłego turysty, to bagaż nowinek przywiezionych z Indochin mógł skłaniać do zastanowienia nad wpływem wykształcenia na mentalność ludzi z bądź, co bądź naukowej elity. Słuchając wywodów doktora pootwieraliśmy z Czesławem gęby ze zdumienia, a stało się to w momencie, kiedy zaczął mówić o tak zwanym eksperymencie kampuczańskim. Wprawdzie minęło już kilka lat od 1979 roku, kiedy upadł reżym Pol Pota, lecz zbyt krótki to był czas, żeby wypadła z ludzkiej pamięci straszliwa gehenna narodu kambodżańskiego. Tym bardziej, że pokonani przez Wietnamczyków Czerwoni Khmerowie prowadzili nadal z powodzeniem walkę partyzancką. Tak zwany eksperyment polegał na wygnaniu do dżungli mieszkańców miast, a głównie ze stolicy kraju Phnom Penh, gdzie mieli egzystować i zdobywać środki do  życia karczując busz i pracując na roli, pod presją karabinów wycelowanych w nich nieustannie, przez fanatycznych funkcjonariuszy totalitarnego, komunizującego reżymu. Nienawykli do totalnej harówki, wyrwani ze swoich środowisk ludzie padali z głodu i wycieńczenia. Opornych natychmiast karano śmiercią. W ramach oszczędzania kul, których brakowało w zrujnowanym gospodarczo kraju zabijano ich pałkami. Tak drastycznych metod eksterminacji nie stosowali nawet bolszewicy, którzy ograniczali się do wywożenia więźniów w odległe rejony Syberii, a tam wyposażonych zaledwie w siekiery i inne proste narzędzia pozostawiali na pastwę mrozu i dzikiej przyrody. Jak dla ironii swoje oparte na zbrodni państwo Czerwoni Khmerowie nazwali Demokratyczną Kampuczą, krajem bez wyzysku, gdzie każdy obywatel musiał wyżywić się sam pracując na roli. Oczywiście nie dotyczyło utrzymujących przemocą i okrucieństwem zbrodniczy system strażników, korzystających z pracy okrutnie zniewolonych ludzi w przemienionym w jedno wielkie więzienie kraju. Władcy Kambodży z powodu swych roszczeń do znacznych połaci terytorium Wietnamu byli w stanie permanentnego konfliktu z komunistycznym reżymem wietnamskim, głównym wrogiem Ameryki w Azji. Z tego powodu USA patrzyły przez palce na zbrodnie kliki Pol Pota dokonywane na własnym narodzie. Inaczej niż kraje obozu sowieckiego, które popierały bijących Amerykanów Wietnamczyków, a socjalistyczne  media informowały w miarę dokładnie o dramacie w kambodżańskiej dżungli. Musiał więc sympatycznie uśmiechający się doktor nauk rolniczych wiedzieć o zbrodniczym charakterze eksperymentu kampuczańskiego, dlatego szokująco zabrzmiały dla nas słowa o jego uznaniu dla tej nieludzkiej okrutnej i krwawej metody rozwiązywania problemów demograficznych i żywnościowych współczesnego świata. W głowie się nie mieściło, że wykształcony w duchu humanistycznych ideałów i szacunku dla nauk ścisłych polski naukowiec mógł z całą powagą twierdzić, że wyposażona w łopaty i motyki ludzka populacja rozwiąże trapiące ją przeciwności losu i stworzy sobie raj na ziemi. Ciarki mi przeszły po plecach podczas słuchania zaimprowizowanego wykładu Doktora, a Czesław na ogół pełen werwy i optymizmu życiowego też jakoś posmutniał. Nie uzyskawszy naszej aprobaty dla swoich niesłychanie kontrowersyjnych wynurzeń Doktor poczuł się jakoś tak niepewnie, zakończył swój wywód i powrócił do opowieści o swojej egzotycznej podróży, której kolejnym etapem był Singapur.

Fragment z mojego cyklu opowiadań p.t. "Bocznym śladem".