To tak dawno było,że wierzyć się nie chce,że tak było...,a jednak było
Stara szkapa
Szurała niepodkutymi kopytami po kamienistej drodze, ciągnęła pokornie stary jak ona wóz z brukwią. Nie miała własnego imienia. - Wio, wio - wołano i bito kijem, ze zmęczenia nie raz padała, w boki spocone, nagami kopał, a potem sprzedał Cyganom. Z taborem dreptała w las, ziołami farbowali skórę, odmłodzili, litra okowity do gardła wlali, wigoru nabrała i na targu w Głębokim sprzedali. Właściciele się zmieniali, starej nie chcieli, słabo karmili ale gonili do prac różnych, w kieracie chodziła, nazywali szkapą, nie rżała do ogiera, smutne oczy miała.
Jak przyszli Bolszewicy dziedzica wiozła do łagru, a fornale się cieszyli, majątek szabrowali. W łagrze żyła monotonne, jak więźniowie, nie rozróżniając jednego dnia od drugiego, brukiew do kuchni woziła.
Kiedyś lubiła słonce, deszcz, hasała z rozwianą grzywą, zadartym ogonem, ścigała się z wiatrem, nie bała się dokuczliwych, zielonych much, a teraz siedzą na oczach, głową nie trzęsie, żeby zgonić, patrzy niemym wzrokiem w błoto, po którym wloką się szeregami łagiernicy.
|
|
Nikt jej nie okazywał współczucia, w księdze inwentaryzacyjnej był zapis "stara kobyła", bez daty urodzenia, rasy, spełniała biernie nakazane obowiązki i tak przemijał dzień za dniem... Czasami dolatywały do jej uszu strzały, wiedziała wtedy, że umarlaków powiezie do topieli torfowej, wrzucali tam wszystkich uciekinierów z łagru.
Ogon i grzywa wydarta przez więźniów na pędzelki, tym też się nie martwiła, niczego już nie przeżywała...
Wóz rozklekotany stał obok niej, zbutwiała słoma zaścielała deski, przesiąknięta potem roznosiła nieprzyjemną woń - Śmierdzi swołocz - krzyczał komisarz i kazał furmanowi myć, wodę czerpał z przeciwpożarowego zbiornika i polewał pomarszczoną skórę, woda pachniała rzęsą i żabami, piła ją z wiadra bezzębnymi wargami, a potem żuła spleśniały owies, nie wchodził jednak w gardło, tym się też nie przejmowała, spoglądała w zapleśniałą ścianę, w młodości wskakiwała do rzeki sama i zmywała pot, po tej kąpieli położyła się i już nie mogła wstać i oddychać, gapiła się tylko w ocynkowane wiadro, pachniało rzęsą i żabami.
I ona zdechła, kiedy - pytano, diabli wiedzą kiedy - odpowiadano. Naczelnik łagru rozkazał wywieść na wysypisko albo wywalić w topielisko. Furman, młody jeszcze człowiek wsadzony "za sierp i młot, co wyciska pot", poprosił o łopatę, cały dzień kopał ogromną jamę za wzgórzem, z wieżyczki strażniczej śmiał się enkawudzista, "w jamie i ciebie schowają", a może do topieliska wrzucą, szkoda kul dla burżuja.
Pięciu więźniów kobyłę wrzucało w nierówny dół, powoli zakopywali czarną, pachnąca ziemią, padała na nią z głuchym westchnieniem, potem długo siedzieli nad mogiłą, żuli trawska, a głód i tak burczał w żołądku, i wtedy na jasnym niebie pojawiły się nagle samoloty, warkot rozlegał się coraz bliżej, zniżyły lot, ze zdziwieniem dostrzegli na skrzydłach swastyki, połyskiwały w zachodzącym słońcu nadzieją na wolność, piloci uśmiechali się, wyrzucali ulotki, świeża mogiła, wieżyczki strażnicze i plac apelowy zabieliły się od nich. Zawyły syreny, enkawudziści wymachując naganami formułowali grupy więźniów, w ostatnim szeregu szedł młody furman i żuł trawę i czuł zapach tamtej ziemi.
Pędzili w kierunku topieli, w pław na drugi brzeg wrzeszczeli, a warkot niemieckich czołgów rozlegał z wzgorzem, kto nie miał sił odrazu szedł w przepastne czeluści, a kto dopłynął, kulę w łeb dostawał, koniuch w szuwarach siedział, a kiedy przesladowcy zniknęli resztkami sił zmierzał ku brzegu, wermachtowcy wybawili od niechybnej śmierci, byli aniołami zbawienia dla wielu, i nas przed Syberią ocalili, kolaborowali z nimi potem Kresowianie, furman z wujkiem ukończyli w Mińsku oficerską szkolę samoobrony, ponad 40.000 takich jak oni walczyło z czerwoną partyzantką (dane z archiwum białoruskiego).
Pojmanych wtrącano do tego przeklętego łagru,przed wojną znęcano się w nim nad komunistami, a po ucieczce Niemców oni nad Polakami znów robili to samo, w spadku zostawili białoruskiemu władcy...
Zbiegi okoliczności nie istnieją, zawsze jest coś, co rządzi przypadkiem, wszystko ma jakąś przyczynę. Może miejsce to wybrał Bóg? W wojnach polsko-bolszewickich, światowych i nacjonalistycznych, bratobójczych, ginęły tam dziesiątki ,setki tysiecy , rachunków tych krzywd i sam Bóg nie wyrówna.
Ludobojstwo stare jak świat ,ale zbrodnie w tym łagrze popełnione przez was- mówił do pojmanych enkawudzistow koniuch.-wołają o pomstwę do nieba!
Klękajcie i całujcie ziemię na mogile mojejszkapy, proście o przebaczenia - rozkazywał waląc w plecy kolbą - Ojcze nasz, któryś w niebie wołajcie - i kopal, jak jego kopali i znów ziemię kazał całować, już nie pachniała, a była zroszona ich krwią, a on żuł trawę jak wtedy, gdy żołądek marsza grał z głodu i spluwał ją na ich wykrzywione ze strachu twarze.
W 1944 roku sowieci zdobyli Mińsk, z Niemcami kolaboranci wycofywali się, a koniuch swój pluton do okowów wyprowadził, wujka nawoływał "chodź z nami, ale on z Niemcami uciekal".
A koniuch, w mundurze niemieckim z biało-czerwoną opaską na rękawie odwiedził nas w 1946 roku, odradzał wyjazd do Polski - Tu nasza ojczyzna - mówił.
- Pojedziemy do drugiej, - powiedziała mama. Pamiętam ten dzień, śnieg topniał, zwisały długie sople lodu, a pod strzechą świergotały wróble, a na złamanej gałązce płonęły słodkie kropelki niebieskawym kolorem. To łzy wiosny, powiedziała mama. Brązowe paciorki na leszczynie,a na wierzbie bazie pachniały, zieleń okrywała drzewa, a kiedy jaskółki przylecą, nas tu nie będzie - wyszeptała smutno mama. Stałem obok niej, a przebiśniegi główki ku niebu zadzierały, jeżyk tuptał pod drzewkiem. Aldona ,moja nażeczona ze łzami w oczach błagala- "zabierz do Polski, tam mój tatuś, ,żoną twoją bed,miala wtedy jedenascie lat,a ja jeszcze mniej!
Dobytek na wozie leżał, kiedy furman z odziałem przyszedł - zarośnięci, cuchnące potem, siorbali łapczywie kapuśniak,. Stałem w drzwiach i gapiłem się na ich broń - Moja w stogu siana lepsza - myślałem.
- Mamo - oddać to, co mam w stogu?
- Znów masz tam broń?
- Jak się nie uda wyjechać do taty, to walczyć trzeba - pocieszałem przerażoną rodzicielkę.
- Nie wyjeżdżajcie, trzecia wojna na włosku wisi - powtarzali zabierając moją broń.
- Weźcie jeszcze kury, a nam dajcie spokój - powiedziała mama.. Kiedy odeszli w las mama przeżegnała się i powiedziała: "Komu w drogę temu czas", przy wozie z bałałajką Aldona stala i płakała - zaśpiewaj nam o złamanym skrzydełku skowronka - prosiła mama, plącząc śpiewała, a wóz powoli toczył się, zapadał w koleiny, uwiązana przy dyszlu ryczała krowa, za nią biegła Aldona, niebieska chusteczka na szyi, jak skrzydełko złamane zwisała i głośno płakała.
Na dworcu kolejowym w Postawach płakali co odjeżdżali i co zastawali. Kogo żałować, a komu współczuć, chyba nikt tak naprawdę nie wiedział, dla nas było deska ratunku przed Syberią! Krowy ryczały, a konie parskały, nie chciały wchodzić do wagonów, stada czarnych ptaków krakały na drzewach i było jakoś złowieszczo.
Sprawdzali dokumenty, dobytek bagnetami kuli, ugodzili ukrytego w wiązce siana kolaboranta, popychając kolbami wlekli do samochodu,. Mnie zerwali woreczek z szyi, wyjęli listy Aldony do ojca i wdeptali w błoto...
Pociągiem towarowym jechaliśmy tygodniami, na bocznicach długie postoje, nieustannie mknęły transporty wojskowe - Fabryki, maszyny wywożą z Germanii - mówili ludzie. Na maleńkiej stacyjce szerokie tory kończyły swój bieg, koczowaliśmy tam tydzień pod okrytym niebem, a piosenka Aldony łkała w sercu, w Polsce słyszałem jej głos we snach! I dlatego syna dziedzica, który był koniuchem też zapamiętałem i jego słowa"sprawiedliwość musi być".A gdzie ona jest, tam gdzie stara szkapa leży-w ziemi?