JustPaste.it

Mniej radosne wspomnienia z PRLu

Wroga PRL trzeba było zabić i wręcz pohańbić, zabierając jego godność, a tym samym podmiotowość. Nie dość na tym, trzeba było także zabić go w wymiarze społecznym, publicznym.

Wroga PRL trzeba było zabić i wręcz pohańbić, zabierając jego godność, a tym samym podmiotowość. Nie dość na tym, trzeba było także zabić go w wymiarze społecznym, publicznym.

 

6e2a0023b993e9a7a8772d06908c6906.jpg

Wołam cię, obcy człowieku,

Co kości odkopiesz białe:

Kiedy wystygną już boje,

Szkielet mój będzie miał w ręku

Sztandar ojczyzny mojej.

Krzysztof Kamil Baczyński, Wiatr

Walka, jaką zgotowali po wojnie społeczeństwu polskiemu komuniści, nie była przykładem normalnej walki politycznej z przeciwnikami o odmiennych poglądach, innej wizji państwa. Nie rozstrzygano też o jej wyniku w trakcie programowych dysput czy też kartką do głosowania w lokalach wyborczych, ale na polach tysięcy potyczek, dziesiątków tysięcy obław i pacyfikacji, w tysiącach piwnic – aresztów, domów zamienionych na katownie komunistycznej bezpieki. Była to wojna totalna obliczona na całkowite zastraszenie całego polskiego społeczeństwa.

Władzy nigdy nie oddamy

Jak zauważył podczas jednej z audycji w Radiu Wolna Europa były pułkownik komunistycznej bezpieki Józef Światło, „reżim komunistyczny uważa każdego człowieka za swego potencjalnego wroga. Żadna zasługa w przeszłości wobec reżimu nie chroni nikogo od prześladowania, jeżeli interes rządzącej kliki tego wymaga”. Interes kliki wymagał zaś, aby przedstawicieli społeczeństwa polskiego – zidentyfikowanych jako „wrogów” – pozbyć się definitywnie, raz na zawsze. Zapowiedź owej rozprawy – równoznacznej z fizyczną eliminacją – widoczna była już w okresie II wojny światowej, w wielu rozkazach dowódców GL-AL nawołujących wprost do wytępienia „ścierwa spod znaku AK”. Zdziwienia w tym kontekście co do sposobu „uprawiania polityki” nie budziło też stanowisko sekretarza KC PPR Władysława Gomułki zaprezentowane podczas czerwcowych negocjacji w Moskwie w 1945 r.: „Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy. Zniszczymy wszystkich bandytów reakcyjnych bez skrupułów. Możecie jeszcze krzyczeć, że leje się krew narodu polskiego, że NKWD rządzi Polską, lecz to nie zawróci nas z drogi”.

Władze komunistyczne zabrały się do niszczenia owych „bandytów reakcyjnych” (dzięki zasadniczemu wsparciu Sowietów) z bardzo dużym zapałem i żelazną wprost konsekwencją, sięgając po wszelkie dostępne im środki i sposoby. Dzięki przygotowanym uprzednio aktom prawnym wypchnęły poza nawias uczestników konspiracji niepodległościowej, poprzez masowe represje „wygnały” do lasów tysiące konspiratorów, a następnie skierowały przeciwko nim: brygady KBW, dywizje ludowego WP wyposażone w lotnictwo, artylerię i broń pancerną, a także wyspecjalizowane w mordowaniu na zlecenie władz partyjnych (PPR) szwadrony śmierci, takie jak Władysława Rypińskiego, grupy pozorowane czy też formacje likwidacyjne – złożone z agentów wewnętrznych UB.

50 tysięcy ofiar

Wynik tak zaprojektowanych zmagań, określanych bardzo często przez ich planistów jako „pacyfikacje najszlachetniej pojęte”, mógł być i był tylko jeden. Lasy (zwłaszcza Białostocczyzny, Lubelszczyzny, Podlasia, Podkarpacia, Mazowsza i Podhala) pokryły się tysiącami bezimiennych grobów „leśnych”, członków ich rodzin, współpracowników i Bogu ducha winnych ludzi, których jedyną „winą” czy raczej „pechem” było znalezienie się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Dowódca oddziałów WiN z Lubelszczyzny kapitan Zdzisław Broński „Uskok” w swoim dzienniku, będącym jednym z najbardziej wstrząsających świadectw pierwszych powojennych lat, zanotował znamienną konstatację: „Na terenie gminy Ludwin i Spiczyn przez pięć lat okupacji nie zginęło tylu Polaków, ilu zginęło przez pięć miesięcy ’demokratycznej niepodległości’”. Ile było tych ofiar – do dzisiaj nie udało się rzetelnie policzyć. Sam komunistyczny resort bezpieczeństwa szacował je na ponad 8600. Z pewnością jest to jednak wielokrotność tej liczby. Jak wielka – do dzisiaj nie wiadomo.

Akcje zbrojne grup operacyjnych to jednak tylko jeden – może najbardziej spektakularny – sposób „niszczenia” wroga, jakim posługiwała się władza komunistyczna. Najwięcej ofiar wiązało się z bieżącą działalnością terenowych organów bezpieczeństwa publicznego, komunistycznego polskiego „archipelagu Gułag”. To ponad 21 tysięcy zmarłych i zamordowanych w obozach NKWD w Rembertowie, Sokołowie Podlaskim, Ciechanowie, Działdowie, Poznaniu, obozach pracy w Myślenicach, Świętochłowicach, w Warszawie na tzw. Gęsiówce, w więzieniach, aresztach Warszawy, Gdańska, Krakowa, Rawicza, Wronek, Inowrocławia, Fordonu i wielu, wielu innych. I wreszcie kategoria skazanych i zamordowanych w majestacie komunistycznego prawa – w ramach z góry wyreżyserowanych spektakli mających uzasadnić konieczność takich „rozwiązań”. To kolejne blisko 5000 tysięcy ofiar sądów wojskowych (garnizonowych i rejonowych), w znacznej części związanych z nurtem niepodległościowym.

Mapa pamięci

Jaki był wspólny mianownik tych wszystkich komunistycznych zbrodni obliczanych w pierwszej powojennej dekadzie na 40-50 tysięcy osób? To sposób traktowania przez funkcjonariuszy UB, GZI, żołnierzy KBW owych „wrogów”, charakteryzujący się planowym ich odhumanizowaniem, zmieniający ludzi w „ścierwa”, „szumowiny”, „zaplute karły”, „pomioty sanacyjnych panów”. Pozwalający na znieważanie i bezczeszczenie zwłok zamordowanych strzałem w tył głowy. Czerpiący żywcem z zachowań przeniesionych z Rosji sowieckiej. Nieprzypadkowo zdjęcia zabitych przez NKWD/MWD partyzantów litewskich, łotewskich, odartych z ubrań, rzuconych gdzieś pod płotem dla postrachu są identyczne z polskimi spod Mławy, Nowego Targu czy Sokółki. Wroga trzeba było wręcz pohańbić, zabierając jego godność, a tym samym podmiotowość. Nie dość na tym, trzeba było także zabić go w wymiarze społecznym, publicznym. Pogrzebać w wymiarze zbiorowej pamięci. Nieprzypadkowo koronną zasadą komunistycznej bezpieki było odmawianie rodzinom niezbywalnego, zdawać by się mogło, prawa do godnego pochówku swoich bliskich (nie wszyscy mieli tyle „szczęścia” co rodzina Jana Rodowicza „Anody”, której dane było odkopać go dzięki bezinteresownej pomocy grabarza z Powązek). Przytłaczająca większość ofiar owych zbrodni nie ma do dzisiaj własnych grobów. Nie zostali bowiem nigdy pochowani, ale zakopani potajemnie, nocą, bez trumien, nadzy bądź też celowo przebrani w niemieckie mundury, przysypani wapnem dla zatarcia śladów.

Zabitych w trakcie obław zakopywano na miejscu w lasach, w przydrożnych dołach, dawnych okopach, bunkrach (jak w Bąkowej Górze pod Radomskiem). Do dzisiaj nie wiemy, gdzie leży ponad 600 ludzi zamordowanych podczas wspólnej lipcowej akcji z 1945 r. NKWD, Smiersza i polskiego UB w Puszczy Augustowskiej, kilkunastu żołnierzy konspiracyjnego Wojska Polskiego z oddziału „Jura” wystrzelanych przez bezpiekę pod Garwolinem. Już nigdy nie dowiemy się, gdzie na Lubelszczyźnie leży ofiara jednej z wielu podobnych zbrodni, opisana w 1957 r. przez funkcjonariusza MBP B. Szymańskiego: „Kobietę tę Wróblewski, Szewczyk i Dominiak [sic! Dominik] wsadzili do samochodu i wszyscy skierowaliśmy się do tego samego lasu [gdzie wcześniej dokonano podobnej zbrodni]. W lesie kobietę wyprowadzili z samochodu i rozkazali jej iść na przedzie w głąb lasu. Wróblewski, Szewczyk i Dominiak poszli za nią, a kiedy odeszli 8-10 metrów od samochodu, któryś z nich wystrzelił do niej z pistoletu i ona upadła. W tym samym miejscu oni zakopali ją do niedużego dołu”. Już nigdy nie dowiemy się też, w którym to lasku pod Legionowem ci sami funkcjonariusze 10 kwietnia 1945 r. zamordowali i zakopali przedwojennego naczelnika więzienia w Rawiczu Zygmunta Grabowskiego.

Zacieranie śladów

Część zwłok z akcji w terenie, w celu identyfikacji przez rodziny, przywożono do siedzib powiatowych i wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa po to, by po obfotografowaniu utopić je w dołach kloacznych (jak np. w Augustowie), zatopić w pobliskich rzekach (jak np. w Kozienicach czy Ostrołęce) czy też zakopać na podwórkach owych siedzib lub w doraźnie wybranych, ustronnych miejscach, oddalonych zaledwie o kilka kilometrów od miast powiatowych. To samo czyniono z zakatowanymi w trakcie śledztw ofiarami rzekomych samobójstw, ucieczek, doraźnych egzekucji. Leżeli oni bądź też leżą nadal w bezpośrednim otoczeniu znacznej części z 289 powiatowych i 19 wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa w całej Polsce. „Wiadomo mi, że na terenie tamtejszego UB – potwierdzał były szef PUBP w Wysokiem Mazowieckiem Józef Szkudelski – zakopano wielu ludzi, przeważnie zabitych w czasie akcji. Nie przywiązywano do tych spraw szczególnej wagi. Za mojej kadencji zakopano tam trzech ludzi, ’Hankę’ Brzozowskiego, ’Krakusa’ Niemyskiego, ’Ponurego’. O ile sobie przypominam, zakopano ich za magazynami – garażami. Chodziło wówczas o to, aby ciała te nie zostały wydobyte przez ludność”.

Ten sam cel przyświecał kierownictwu MBP przy ustalaniu zasad postępowania z ofiarami zbrodni sądowych bądź też zmarłymi w aresztach śledczych. Charakterystyczne, iż w placówkach o największej liczbie ofiar, takich jak Mokotów (Rakowiecka) – co najmniej 600, Montelupich – 172, więzienie przy Szosie Południowej w Białymstoku – 320, planowo nie prowadzono ewidencji pozwalającej na zidentyfikowanie pochówków konkretnych osób w konkretnych kwaterach (wyjątkiem było tu więzienie przy ul. Kleczkowskiej we Wrocławiu prowadzące taką dokumentację odnośnie do cmentarza Osobowickiego).

Nie znaczy to, że miejsca owych tajnych pochówków pozostawiano same sobie – bez jakiegokolwiek dozoru. Charakterystyczne, iż w przypadku ofiar Mokotowa, zarówno początkowa lokalizacja przy cmentarzu na Służewcu, jak i później na Powązkach Wojskowych znajdowały się niedaleko obiektów wykorzystywanych przez bezpiekę. Nie dość na tym, konsekwencja i dbałość komunistycznych władz w zacieraniu śladów owych zbrodni jest czytelnym aktem oskarżenia wykraczającym poza ramy ekipy stalinowskiej w Polsce. Nie przypadkiem na przełomie lat 60. i 70. zburzono budynki „Toledo” (więzienia karno-śledczego Warszawa III) i wywieziono podczas robót ziemnych znalezione kości, być może gdzieś na wysypisko śmieci; rozebrano pozostałości KL Warschau (tzw. Gęsiówki). Nie przypadkiem także w latach 60. dokonano zarówno na Służewcu, jak i na Powązkach „wyrównania terenu”, nawożąc na owe tajne kwatery kilka metrów ziemi, do której zaczęto później chować ludzi, licząc, że w ten sposób „ostempluje się” – wzorem sowieckim – ostatecznie pamięć o zakopanych tam ludziach. „Przeminą lata – mówił już w 1938 r. prokurator Andriej Wyszyński – groby tych znienawidzonych zdrajców zarosną chwastem i zielskiem, okryte wieczną pogardą uczciwych ludzi radzieckich, całego narodu radzieckiego. A nad nami, nad naszym szczęśliwym krajem będzie nadal jasno i radośnie świecić słońce”.

Dziś wiemy już, że wizja ta szczęśliwie dla nas, Polaków, się nie sprawdziła. Dzięki determinacji prof. Krzysztofa Szwagrzyka i jego zespołu, współpracy IPN z ROPWiM, powoli – przynajmniej w kilku miejscach, jak na warszawskiej Łączce, udało się nam „dokopać” do pogrzebanej kiedyś przez komunistów pamięci… o bohaterach.

 

 

Źródło: Dr Tomasz Łabuszewski