JustPaste.it

Ostatnia planeta RP. Część pierwsza: Kawa z Esencjum

Polski prom klasy żupobron V przecina kosmos w ramach misji polonizacji planet. Charyzmatyczny dowódca, niepokonane wojsko i doświadczeni naukowcy nie spodziewają się jednak, że..

Polski prom klasy żupobron V przecina kosmos w ramach misji polonizacji planet. Charyzmatyczny dowódca, niepokonane wojsko i doświadczeni naukowcy nie spodziewają się jednak, że..

 

Prezentuję Czytelnikom małe SF-szaleństwo, jedno z moich szczególnie ulubionych opowiadań (z książki Lwy Nemejskie, opublikowanej przez wyd. Radwan, co wypada mi zaznaczyć). Lekturę kieruję do kosmofilów, ułanofilów, Lachów z krwi i przekonania... acz tylko pod tym warunkiem, że dysponują nerwami zimnymi jak stal szabli polsko-węgierskiej. Bo Przestrzeń kryje niebezpieczeństwa...

 

8569efb64006acf827c0c5edef854f1c.jpg

Ostatnia planeta RP

Część pierwsza: Kawa z Esencjum

    Polski prom klasy żupobron V przemierzał kosmos już dwadzieścia pięć lat, co odbijało się na kondycji zarówno jednostki, jak i znużonej misją załogi. Dumna nazwa Kołodziej, biało-czerwone szachownice oraz nieco mniej dumne reklamy największej europejskiej przędzalni Pręcla&Córki już dawno zniknęły z burt promu, zniszczone przez meteory, asteroidy i sfery anektowanych planet.
    Polscy kosmonauci nie stosowali systemu hibernacji. Ich statki kosmiczne były zbyt szybkie. Aby spowolnić proces starzenia się ciał, w jadłospisie zawarto specjalne zioło kaszubskie.
    Ale gorzej było z procesem starzenia się duszy. A ściślej mówiąc, z psychiczną odpornością na anomalie przedłużające się w czasie. Takie, jak oderwanie od rodzimej planety i krewnych. Z czterdziestoosobowej załogi ponad połowa kosmonautów żyła już w zamknięciu, w Dziale Chorych.
    Choć zdaniem doktora Diamentskiego nie był to ,,taki zły wynik, w zasadzie mam już na oku dwóch kolejnych, komandorze’’.
    Szanse na uleczenie odizolowanych kosmonautów były oczywiście równie wielkie, co prawdopodobieństwo zderzenia się Kołodzieja z wypchanym płociami trawlerem z Ustki. Rozum już dawno opuścił biedaków, co potwierdzał fakt, że w ogóle nie spali, natomiast kuląc się osobliwie w kojcach toczyli rozmowy z rozmaitymi istotami, które w ich opinii – z uporem powtarzanej – zamieszkiwały wahadłowiec od dłuższego czasu. I były tam: elfy, morloki, gremliny, krety ,,wychodzące z kopców’’, kolorowe kulki ,,dziwnie chichoczące’’, ,,zamglone szympansy w kształcie goryli’’, górnicy ,,ubrudzeni węglem, ziewający, ale bardzo mili, chyba z Bytomia’’, pan Tau ,,jakże odmieniony, nareszcie pewny siebie’’, a nawet oddział hoplitów ,,odżywiających się zupą rybną z kury, patrzących z ukosa, może nas wypuśćcie’’.
    - Nie wypuszczałbym już nikogo z Działu Chorych – sugerował szczerze doktor Diamentski.
    Komandor Ojeżyna zgadzał się z tym stanowiskiem w zupełności. Potrójne drzwi energetyczne do Działu Chorych otwierano fazowo tylko podczas transportu kolejnego obłąkańca, żywność zaś i wodę dostarczano chorym w postaci gazu, wpuszczanego otworami w suficie.
    - Co na pewno im nie pomoże – komentował cierpko biolog Czapkan.
    Czapkan, najstarszy wiekiem członek załogi, jako jedyny proponował ,,uwolnić próbnie jednego czy dwóch, przynajmniej takich, co nie widzą hoplitów i morloków’’, lecz było to zgodnie ignorowane.
    - Jeszcze raz pan to powtórzy, a sam zostanie odizolowany – nie wytrzymał kiedyś doktor Diamentski.
    Wyprawie przydzielono co prawda dwóch psychologów, ale trafili do Działu Chorych jako jedni z pierwszych.
    Kołodziej nie miał szczególnie skomplikowanej misji. Zgodnie z ekspansyjną polityką polskiego rządu, 120 najnowszych w świecie promów przecinało galaktyki tylko w tym celu, by na każdej dziewiczej dla Ziemian planecie wbić w jej grunt wielką biało-czerwoną flagę.
    Anektować. Spolszczyć.
    Od czterdziestu lat kobiet nie było w składzie załogi żadnej polskiej jednostki. Po pięciu-sześciu latach ich obecność sabotowała misje – zamiast dyscyplinarnej kontynuacji podboju były ,,małżeńskie’’ ucieczki w ostępy planety, która się zakochanym nawinęła. Kobiety wycofano, wprowadzono natomiast tabletki, które likwidowały problemy hormonalne… Lecz po latach okazywało się, że brakowało tabletek ,,na duszę’’, która tak samo potrzebowała łącza z kobietą, jak ciało. Jakoś to wszystko jednak funkcjonowało; polska przestrzeń rosła.
    Państwo polskie rozkwitało w szokującym tempie. Pełne uaktywnienie Czakramu Wawelskiego i wykrycie potężnych złóż ropy, złota i diamentów uczyniło awans nieznany w historii. Polska rozkwitała dynamicznie i wręcz drapieżnie, co zresztą przewidziało wystarczająco wielu proroków i strategów-socjologów, by wyraźnie podupadające narody Niemiec, Francji i Anglii mogły się z tym ostatecznie pogodzić, zamiast roztrząsać z hałaśliwą bezradnością.
    Cała sprawna umysłowo załoga żupobrona V (podobnie jak innych polskich jednostek: żupobronów, dwużubrów i lachów) była dumna z udziału w misji i szczerze wzruszona patriotyczno-ekspansyjnymi osiągnięciami. Do zatknięcia flagi rwał się nieomal każdy. By wyselekcjonować osobę do ,,aktu spolszczenia’’, komandor Ojeżyna urządzał konkursy, kwizy, wyścigi, a nawet bójki.
    Nieco mniej od pozostałych wzruszał się wbijaniem proporców biolog Czapkan, skupiony na badaniu pobranych próbek gruntu i roślin. Komandor sugerował, by pobierał on także ,,w miarę możliwości’’ próbki organizmów ,,nieroślinnych’’, lecz Czapkan wzdragał się, że jest ,,humanistą jeszcze z prekambru i nie mógłby’’. Polubowny dowódca nie naciskał, dość miał na głowie z powodu chorób psychicznych drążących jego załogę…
    - …niczym termity kolumnę drewnianej kapliczki – stwierdził dowcipnie doktor Diamentski, acz nikogo tym nie rozbawił.
    ,,Obłąkańcy’’ też zapomnieli o patriotycznym uniesieniu, zajęci dyskusjami z hatifnatami i kulkami, graniem z morlokami w bule tudzież pierzchaniem z chóralnym wrzaskiem (od ściany do ściany, czasem z tuzinem zsynchronizowanych nawrotów) przed hoplitami ,,patrzącymi z ukosa’’.
Po dwudziestu pięciu latach załodze promu dokuczało już jednak wspomniane znużenie, na co wpływ mogła mieć awaria Centralnego Komputera, zwanego Anastazym oraz wynikłe z tego fatalne zbłądzenie. Przez ostatnie dwa lata Kołodziej kręcił się niczym potraktowany pstryknięciem trzmiel po tych samych galaktykach i systemach, wypełnionych spolszczonymi już planetami. Nietrudno wyobrazić sobie rozczarowanie, jakie dotykało kosmonautów – wybiegających z promu w euforii, żeby wbić drzewiec wielkiej chorągwi w nową Polsce ziemię – gdy nagle odkrywali (przeważnie odkrywał wyważony i spostrzegawczy biolog Czapkan), że na tej planecie jedną flagę już zostawili…
    Centralny Komputer naprawdę trochę się droczył.
    Nic dziwnego, że przybywało frustratów, a do Działu Chorych wpuszczano coraz więcej gazu.
    - No co z tym komputerem! – irytował się komandor Ojeżyna.
    - Jest równie pożyteczny, co żelazko zatopione w gliniance – odpowiadał ze znużeniem nawigator Morawski, co tylko nasilało irytację dowódcy.
    Ale nastąpił przełom! O, tak, nastąpił przełom… Od tygodnia sfatygowany Kołodziej mknął przez nową, nieznaną galaktykę. O pomyłce nie mogło być mowy. Anastazy zaskoczył, powstał niczym Łazarz z grobu, a i oczom załogantów ukazały się nowe, urzekające systemy planet. Większość ludzi Ojeżyny (i on sam) miała wszczepione w gałki oczne procesory identyfikacji – technologiczny rarytas z radomskiej fabryki Łucznik. Rarytas ten pozwalał dwukrotnie szybciej rozpoznawać kształty, kolory i zarysy niewyraźnych twarzy.
    Kosmonauci poczuli w piersiach nowe życie, ,,sosnowy powiew’’, jak to z ożywieniem, a i wyraźną ulgą stwierdził doktor Diamentski.
    Sukces był całkowity. Co 20-30 godzin włączano do terytorium Rzeczpospolitej Polskiej kolejną, mniejszą lub większą planetę. Na jednej z nich, małej, suchej, bezludnej, znaleziono co prawda flagę czeską, uznano to jednak natychmiast za żart Obcych albo samego Boga.
    - Przecież Czesi nawet morza dotąd nie odkryli – śmiał się komandor odprężony.
    ,,Czeski’’ glob z pompą spolszczono.
    A planety w tej galaktyce były dziwne. To pięciokątne w swej bryle, to kwadratowe, to złożone z samej wody (zamiast zatknięcia flagi zwodowano materac w biało-czerwoną szachownicę, pożyczony ,,na weekend’’ przed lotem od znajomego komandora, Jarka Szklarskiego), to całkowicie zalesione (na wierzchołku najwyższego drzewa, przekłuwającego stratosferę, osadzono biało-czerwony szpic, a planetę nazwano Wigilia).
    - Jestem zachwycony – promieniał biolog Czapkan, który wraz z komandorem Ojeżyną i doktorem Diamentskim podziwiał planety w sterowni. – Czy mogę nadać nazwę galaktyce?
    - Proszę bardzo, profesorze – zgodził się komandor z pobłażliwym uśmiechem.
    - Nadaję jej imię Wunderwaffe.
    - Ależ co pan – skrzywił się Ojeżyna. – Zmieniam zdanie. Odbieram panu ten przywilej. Czy zechce pan nadać nazwę tej niezwykłej galaktyce? – zwrócił się niezwłocznie do zamyślonego lekarza.
    - Tak, z ochotą, komandorze. – Diamentski przyjrzał się biologowi z uwagą. – A może pan jest chory?
    - Nie jestem chory! – oburzył się Czapkan. – O co panu chodzi?
    - Nie, nic, tylko myślałem…
    - Proszę nie myśleć zbyt wiele! Wszystkich by pan pozamykał. Pan nie leczy w ogóle, nawet przeziębionych. Wkrótce zamknie pan wśród tamtych komandora!
    - Czy rzeczywiście? – zdziwił się nieprzyjemnie Ojeżyna i spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na doktora.
    - Nic podobnego – chrząknął Diamentski. – Ale, na miłość boską, czy to nie dziwne, komandorze, że polski naukowiec chce nazwać galaktykę Wunderwaffe?
    - To jest dziwne – przyznał z niezadowoleniem Ojeżyna. – Co to za pomysły, profesorze drogi – rzekł do biologa z wyrzutem.
    - Nie wiem, chciałem, żeby brzmiało to jakoś inaczej, specjalnie, górnolotnie, mistycznie…
    - Mistycznie! – prychnął lekarz. – Wunderwaffe!
    - No a jak pan doktor nazwie tę galaktykę? Hm? – naparł Czapkan.
    - Fenyloketonuria – wypalił Diamentski.
    - Fenylo… No to chyba pana przeniesiemy do Działu Chorych! – zawołał triumfalnie naukowiec.
    Komandor złapał się za głowę.
    - Panowie! Może napijcie się kawy w kantynie – zaproponował zrezygnowany, po czym wcisnął zielony guzik pod jednym z ekranów.
    Zaraz zajaśniała na nim pogodna twarz kapitana ułanów, Tylżyckiego. Był to młody (zwłaszcza w dniu startu z Ziemi), inteligentny i zrównoważony oficer kawalerii wielkopolskiej.
    Każdy polski prom zabierał na pokład jazdę ośmiu ułanów i jednego oficera, by – jak to żartobliwie ujął prezydent RP - ,,w razie jakichś zmarszczonych nosów u autochtonów wykonać karcącą szarżę’’. Jak dotąd, w trakcie polonizacji tysięcy planet (w większości pozbawionych ,,nieroślinnych’’ mieszkańców), autochtoni marszczyli nosy ponad sto razy. Szarże pod szablą kapitana Tylżyckiego były zdecydowane, gdyż komandor uważał, że tylko ,,kompletna demonstracja charakteru pokaże siłę Rzeczpospolitej i zachęci do poddaństwa’’. Tylżycki zachęcał więc w tej sytuacji z dużym zaangażowaniem, co sprowadziło się do tego, że wszyscy autochtoni niechętni polonizacji, marszczący zwykłe nosy lub niezwykłe organy, zostali wycięci. I to zarówno prymitywne istoty, nauką i orężem mogące imponować najwyżej ziemskim chrząszczom, jak i bardzo rozwinięte, władające energią metamorficzną – zbyt jednak osłupiałe atakiem archaicznej konnicy, by zebrać się do obrony.
    Receptura potęgi i sukcesu dla każdego narodu wydawała się prosta. Wystarczyło powrócić do najpiękniejszych tradycji, które gwarantowały unikalny kunszt i potencjał imperialny w minionych wiekach, aby niezależnie od epoki i jej technologii uczynić się kontynentalnym kolosem. Wszak stare tradycje sprowadzały moc i szyk, co miało natychmiastowy wpływ na mentalność narodu i jego poczynania. Polacy mieli krew najznamienitszych kawalerzystów, łącząc polot jazdy Wschodu i amerykańskich Siuksów z kunsztownym szykiem najlepszych konnic: japońskiej, bizantyjskiej, perskiej, francuskich kirasjerów… Obśmiani i częściowo zniechęceni ku tej przypisanej im gałęzi sukcesu wojennego już w XVIII wieku, powrócili do jazdy w erze wojen robotów, zabrali ją w kosmos – i osiągnęli triumf totalny.
    Kosmos nie był gotowy na widok szarżujących wizytatorów.
    Ułani cwałowali w Przestrzeni od kilku dziesięcioleci, na promy nowsze od Kołodzieja formowano już pełne chorągwie husarskie.
    W ciągu dwudziestu pięciu lat służby Tylżycki utracił 50% stanu.
    Ot, samobójstwa.
    - Witam, komandorze – przywitał się kapitan ułanów. – Zajadam befsztyk sobie.
    - Smacznego. Chciałbym wiedzieć, czy zechciałby pan nazwać tę niezwykłą galaktykę, w której zupełnie brak autochtonów.
    - A może by tak profesor Czapkan – zaproponował grzecznie Tylżycki.
    - Propozycja profesora została odrzucona.
     - Ach, tak… No cóż, szczerze mówiąc, myślałem już o tym i mam pomysł na nazwę – przyznał kapitan trochę nieśmiało.
    Dziwnie nieśmiało jak na oficera, który osobiście odrąbał 86 głów w ramach polonizacji.
    - I jakiż to pomysł? – spytał nieco nieufnie komandor.
    Doktor Diamentski i biolog Czapkan nadstawili uszu ciekawie.
    - Ubbelibubbelimuk.
    Przez chwilę panowała cisza.
    - Czy może pan powtórzyć, kapitanie? – głos komandora pobrzmiewał znużeniem.  
    - Ubbeli… Albo skrót po prostu, na przkład Ubelimuk. To się da uzasadnić – dodał oficer nerwowo, słysząc głośny, złośliwy raczej śmiech Diamentskiego i Czapkana.
    - Ale czym, do diabła – wycedził Ojeżyna.
    - Nie czytał pan Dzieci z Bullerbyn? – Widoczna na ekranie twarz kapitana, wciąż młoda i przystojna, wyrażała szczere zdumienie. – A jak poszły po kiełbasę? Suchą?
    - Ale co to ma do Przestrzeni?!
    - Rzeczywiście niewiele – zwiesił głowę Tylżycki. – Prawdę mówiąc marzy mi się szarża…
    Komandor wypuścił głośno powietrze przez usta.
    - Proszę się położyć, kapitanie. Odpoczynek jest lepszy od polopiryny, wbrew temu, co wmawiali panu rodzice. – Zaraz pożałował tych słów. Tylżycki nigdy go nie zawiódł. – Być może na następnej planecie będą jacyś autochtoni – dodał łagodniej.
    - Oby stawili opór – westchnął kapitan i zniknął z ekranu.
    Kosmonauci obecni w sterowni spojrzeli po sobie.
    - Powiem krótko – zabrzmiał posępny głos lekarza. – Tracimy naszego kapitana. To nie były normalne wypowiedzi oficera kawalerii.
    - Zgadzam się z kolegą – zawtórował biolog, kiwając głową w zadumie. – To brzmiało jak jakiś niepokojący bełkot lubieżnego handlarza starzyzną. Może należy… hm… chwilowo wyizolować kapitana?
    - I zagazować! – zapalił się doktor Diamentski.
    - Nie będziemy nikogo gazować! – zdenerwował się na dobre Ojeżyna. – Wojsko jest nam potrzebne. Nie możemy zamykać każdego, kto ma chwilę słabości, bo nikt mi tu nie zostanie. Wszyscy wiemy, że drzwi do Działu Chorych to droga w jedną stronę. Do cholery, zjedzmy coś, może befsztyki. Wkrótce osiągniemy kolejną planetę.
    Trzy godziny później przed głównym ekranem w sterowni zebrali się prawie wszyscy członkowie załogi. Planeta widoczna w czarnej Przestrzeni zapierała dech w piersi.
    - To po prostu niesamowite – wyszeptał biolog z nabożeństwem. – Widziałem już tyle i nigdy nie odczułem rutyny. Próżnia zabija rutynę – wygłosił humorystyczną sentencję.
    - To cud, cud, cud, cud – mruczał cichutko nawigator Morawski.
    Rosnąca w oczach planeta, żółta niczym cytryna uniesiona z plantacji, miała osobliwy, wydłużony i lekko wygięty kształt.
    - Może to sierp księżyca – zażartował doktor Diamentski.
    Nikt nie okazał rozbawienia, piękno planety wzbudzało raczej uroczysty nastrój.
    - Panie Soin des Mains, potrzebuję wszelkie odczyty odnośnie sfer, grawitacji, gazów, topografii, a pan wlepia oczy w tę planetę jak osesek, który opuścił rodzinną wieś na wozie drabiniastym albo z cyrkowcami. – Komandor Ojeżyna patrzył na informatyka najzupełniej bez wyrzutu, z pobłażliwym uśmiechem.
    - Bo chyba jestem tym oseskiem, komandorze – westchnął urzeczony Soin des Mains. – A co do komputera, to obawiam się, że znów nie stoi po naszej stronie. Dane, które przekazuje, wykluczają się wzajemnie… To jakiś absurd. Anastazy sfiksował na dobre.
    Gwar wywołany perspektywą lądowania na niezwykłej urody planecie nieco przycichł. Pozwoliło to zorientować się, że z komputera dochodzi… gdakanie.
    - O kurde – zauważył Morawski.
    - Są podstawy do WIĘKSZEGO niepokoju? – Ojeżyna przeszył wzrokiem nawigatora.
    Który okazał właściwą sobie przytomność umysłu.
    - Nie sądzę – rzekł lekkim tonem. – Anastazy dowodzi jedynie, że ma poczucie humoru. Jest z nami. Myliłem się. Dopóki będzie się bawił, poprowadzę lądowanie ręcznie.
    Ojeżyna przez chwilę wpatrywał się w komputer, który nieprzerwanie gdakał. Wreszcie z rezygnacją wzruszył ramionami.
    - No właśnie. Nie będziemy bić w dzwony trwogi, dopóki Kołodziej wiedzie nas tam, gdzie chcemy, żeby wiódł. Noo… to chyba zatkniemy flagę – rzucił od niechcenia, doskonale wiedząc, jaki odzew wywoła.
    Oczywiście pod głównym ekranem natychmiast się zakotłowało.
    - Jeszcze nie wbijałem flagi w tym systemie! – upomniał się nawigator Morawski.
    - Bo nie wygrałeś żadnego konkursu – przypomniał mu Soin des Mains. – Przegrywasz, przyjacielu, wszystko, od darta, przez rzut monetą, do taekwondo.
    - Zagrajmy dziś w karty…
    - Nie! – krzyknął ktoś z determinacją. – Boksujmy! Zatłukę was! Boże, zatłukę!...
    - Karty!
    - Strzałki!
    - Badminton, do diabła!
    - Losy! Losy z baniaka!
    - Spokój, panowie! – uniósł ręce Ojeżyna. – Dziś ja wyznaczę ambasadora Rzeczpospolitej. A teraz zasiądźmy wszyscy przy stole i kontemplujmy ten widok przy posiłku. Ekran w kantynie wysiadł, pokazuje tylko toalety, zatem zostaniemy tutaj.
    Kosmonauci rozsiedli się w fotelach wykonanych ze ścięgien i skór jakichś nierozsądnych kosmitów. Steward rozniósł ruskie pierogi ze skwarkami i kefir, więc humory od razu się poprawiły, a zaczepne tendencje rozwiały. Zajęta jedzeniem załoga żupobrona wpatrywała się z urzeczeniem w powiększający się żółty sierp.
    Piękniejszej dotąd nie widzieliśmy – odezwał się uroczyście komandor. – Jeśli ktoś twierdzi inaczej, zamienię mu pierogi na krakersy.
    - Ja się tam zgadzam – wybełkotał z pełnymi ustami Morawski.
    - To cud, w który polska nauka nie uwierzy – orzekł doktor Diamentski, dokładając sobie pierogów.
    - Uwierzy, uwierzy – uśmiechnął się biolog Czapkan. – Dostarczę im tyle próbek, że starczy na usypanie kurhanu.
    Polacy roześmiali się szczęśliwi i odprężeni. Gdy się wszyscy najedli, na stołach pojawiły się kawa i karpatka.
    - A czy słyszeliście o incydencie z żupobronem III? – odezwał się z powagą Soin des Mains.
    - O jakim incydencie?
    - W nocy odebrałem komunikat radiowy. – Informatyk urwał i niespiesznie zamieszał w kawie sześć łyżeczek stewii. – Żupobron III komandora Pocieszka…
    - Pocieszka? – wtrącił zaintrygowany Ojeżyna. – Byłem z nim na roku w Gdyni. I co z nim?
    Soin des Mains podniósł znad kawy poważne spojrzenie.
    - Obrali kurs na jakąś nową planetę, też zresztą żółtą… Była ciepła z urody, piękna i też chyba pierwsza od dawna, więc kierowali się na nią w całkowitym gazie. Dopiero na minutę przed lądowaniem komandor Pocieszek zauważył: ,,Dziwna jakaś ta planeta’’… Ale było już za późno.
    - Czyli? – spytał ponuro Ojeżyna.
    - Krzyknął ,,Cała wstecz!’’, a wtedy nagle Bóg zerwał z chichotem wielki abażur z ,,planety’’, a raczej ze słońca, no i wszyscy spłonęli w sekundę.
    Zapanowała cisza, jakby wszystkich spiorunowało.
    - Ale dlaczego Bóg tak zrobił? – wydusił Morawski, którego oczy powiększyły się do rozmiaru talerzyków pod karpatkę.  
    Soin des Mains spojrzał na niego jakby z dezaprobatą.
    - Poczucie humoru – wyjaśnił obojętnym tonem. – Na skalę boską. – Chwycił szklankę, napił się ze smakiem, po czym zupełnie już wesołym tonem oznajmił: - A ja oczywiście żartowałem. Przekazuję pozdrowienia od komandora Pocieszka. Mają chyba siedemnaście lat, no ale dotarły w końcu.
    Śmiech przetoczył się przez sterownię.
    - Boże, w jakie absurdy można uwierzyć, kiedy się ma umysł zdziczały od tułaczki po kosmosie – zauważył kapitan Tylżycki, pokazując kciuk w górę informatykowi.
    Atmosfera znów stała się triumfalna i całkiem familijna. Tylko do Morawskiego coś chyba jeszcze nie dotarło, bo nadal wielkimi, błyszczącymi jak porcelana oczami, wpatrywał się w Soin des Mains’a.
    - Chciałbym pana przeprosić, profesorze – zwrócił się nieoczekiwanie doktor do Czapkana. – Trochę mnie poniosło z tamtym komentarzem. Nazwa ,,Wunderwaffe’’ brzmi może trochę niezwykle, ale teraz, gdy widzę, jakie osobliwości kryje wszechświat… No cóż, nauka ma swoje maniery.
    - Ależ  nie, to ja przesadziłem, drogi kolego – zaprotestował biolog. – Po prostu nie wiedziałem, że to niemieckie słowo kojarzone jest z wyniszczaniem.
    - Nie wiedział pan? – zdziwił się Soin des Mains. – Skąd się pan wziął? Z Podola?
    - Tak, jestem z Podola – uśmiechnął się profesor Czapkan. – Może jednak przyjmiemy propozycję naszego doktora, komandorze?
    - Hm – Ojeżyna bez pośpiechu zagryzł karpatkę i popił kawą. – A jak to brzmiało?
    - Fenyloketonuria – przypomniał Diamentski nieśmiało.
    - Ależ!... – komandor pokręcił głową.
    - Nie, to już nazbyt dziwaczne – zaśmiał się Morawski, oderwawszy w końcu oczy od żartownisia informatyka. – Padły jeszcze jakieś propozycje?
    - Ja uważam, że nazwa ,,Fenyloketonuria’’ brzmi intrygująco – rzekł ugodowo Czapkan, lecz został zignorowany (wyjąwszy doktora, który spojrzał na niego z wdzięcznością).
    Ojeżyna westchnął i znów pokręcił głową. Miał świadomość, że w ostatnich miesiącach robił to często. Zbyt często. Przyłapał już kilku swoich ludzi na cokolwiek obcesowo rzucanych pod jego adresem uwagach w rodzaju ,,O, bączek tu idzie’’.
    Nie miał jednak zamiaru się tym przejmować. Nie teraz.  
    - Jeszcze kilka godzin temu chcieliście się panowie nawzajem zagazować – zwrócił się do biologa i lekarza siedzących niemal w objęciu – teraz zaś wspieracie swoje koncepcje. To oczywiście dobrze – uśmiechnął się ciepło, bo w gruncie rzeczy odczuł olbrzymią ulgę, że ognisko konfliktu nie zdołało na dobre zapłonąć.
    Odkąd liczba chorych przewyższyła liczbę zdrowych, źle sypiał. Przy czym tych jakoby zdrowych dotykały chwilowe załamania i niebezpieczne wybuchy gniewu. Jak długo można bezkarnie rzucać emocjonalnymi granatami po wnętrzu wahadłowca, steranego nie mniej od załogi?...
    Ojeżyna napił się kawy. Wciąż odkrywał jej smak. Pochodziła z planety, którą biolog nazwał Esencjum. Okazała się eliksirem o wstrząsających skutkach. Potrajała siły i przydawała końskiej werwy. Oraz entuzjazmu ocierającego się o infantylne, groteskowe zachowania.
    Takie, jak żartobliwe chowanie się za oparciem fotela i trwanie w owej ,,niewidzialnej’’ pozycji kilka dni, mimo że koledzy dawno już zapomnieli o sprawie.
    Albo udawanie ataków szału. Tak sugestywnych, że nawigator Morawski cudem został wycofany sprzed trzecich drzwi energetycznych Działu Chorych, gdzie skrajnym wysiłkiem zdołał wyjść z roli i szybkimi argumentami przekonał kolegów, że wcale nie widział w bibliotece fauna walczącego z Marcepanowym Panem.
    I że naprawi cztery chłodnie i wyrzutnię torped, które – udając załamanie – zdewastował w skutkach o nieodgadnionym źródle siły.
    Za trzecimi drzwiami czekał już na Morawskiego komitet powitalny w serdecznym ustawieniu. Które sprowadzało się do półkręgu, mającego wchłonąć i zamknąć się za przybyłym. Zwracali uwagę obaj psycholodzy. Zrobili wiele, by ich rozcapierzone i  w y o s t r z o n e nieznanym sposobem dłonie przypominały widelce. Nawigator uniknął raczej ponurego losu, co odreagował całodniowym szlochem, któremu – dziwne – towarzyszyły niewyraźne, chorwackie słowa. Komandor wydał wtedy żołnierzom  rozkaz, by dyskretnie obserwowali Morawskiego i w zasadzie nigdy go nie odwołał.
    Tak, kawa z Esencjum była… mocna. Dobra, mocna kawa. Ojeżyna wziął większy łyk.
    - Niestety – podjął łagodnym tonem – obu panom muszę odmówić. Także dowódcy ułanów podziękuję…
    Kapitan Tylżycki chrząknął. Był trochę zmieszany, ale nie czuł złości ani zawodu.
    - Chyba będzie lepiej, jeśli ograniczę się do wywijania szablą – przyznał z nikłym uśmiechem.
    Ojeżyna odwzajemnił uśmiech. Uważał, że psychika Tylżyckiego należy do tych najbardziej stabilnych na Kołodzieju i nie wyobrażał sobie utraty tego oficera, bardzo zresztą sympatycznego mimo polowych mordów.
    - A co pan proponował? – okazał zainteresowanie Morawski.
    Kapitan pokręcił głową w milczeniu i sięgnął po karpatkę.
    Komandor przeniósł wzrok na żółtą planetę.
    - Panowie! – rzekł głośno. – Doceniam wszystkie wasze pomysły, lecz zdecydowałem, że sam nadam nazwę tej galaktyce. – Odczekał spokojnie chwilę, chłonąc zaciekawione spojrzenia swoich ludzi. – Niech to będzie Zatopia. Nazwa jest internacjonalna wymową, jednocześnie brzmi bardzo polsko i sugestywnie. Zdradza wiele o tym zakątku wszechświata; jest intrygujący, mistyczny, pozbawiony istot, rzekłbym, pozbawiony ewolucji, no i jakże zgubny dla wielu z nas… Tą nazwą chciałem także uczcić naszych chorych towarzyszy…
    - Brawo! - zabrzmiały krzyki i oklaski.
    - …i pożegnać ich.
    Zapadła cisza.
    - Jak to pożegnać? – zmarszczył brwi informatyk Soin des Mains i aż odłożył nadgryziony kawałek ciasta.
    - No cóż – wzruszył ramionami Ojeżyna. – Po co nam szaleńcy w statku nabierającym awarii jak dziurawy szkuner wody? Komputer sam nadaje się do Działu Chorych. Tylko patrzeć jak otworzy drzwi tamtym… Zastanówcie się spokojnie. Jeśli ich liczba wzrośnie i zdołają wymknąć się z pomieszczenia, rozbiec po statku… I wezmą nas – ten raptem tuzin zdrowych – za wrogo usposobionych hoplitów albo bytomskich górników…
    - Jezusmaria – wykrztusił biolog.
    Doktor zacisnął pięści.
    - To prawda! – prawie krzyknął, zrywając się z miejsca. Gorąca esencjańska kawa wylała mu się na spodnie, ale nawet tego nie odczuł. – A w ogóle twierdzę, że oni właśnie nas uważają za chorych, pozbawionych rozumu i z pewnością coś szykują!
    - Ależ panowie, do diabła – uniósł się nawigator Morawski, który nie miał nawet ochoty stanąć w pobliżu strefy zagrożenia, po tym jak zobaczył wyciągnięte ku niemu dłonie-widelce. – Nie zamierzam przykładać ręki do mordowania naszych!
    - Ani ja! – oburzył się Soin des Mains. – Nie jesteśmy Węgrami!
    - Co pan ma do Węgrów?! – wybuchnął piskliwie steward. – Pochodzę z Nowego Pesztu na Jowiszu, nikt się tam nigdy nie wycinał, Boże mój!
    - Chodziło mi o Hunów. – Soin des Mains nie odrywał wstrząśniętych oczu od dowódcy. Jego wysokie czoło spłynęło potem.
    - Komandorze, proszę nie oczekiwać ode mnie… - zaczął kapitan Tylżycki zmartwionym tonem.

[CDN niebawem]