JustPaste.it

Ostatnia planeta RP. Część druga: ,,Obserwujcie Morawskiego''.

Komandor Ojeżyna zdaje się ignorować nie najlepsze efekty wysłania sond. Decyzja o lądowaniu, dyktowana entuzjazmem raczej, niż rozsądkiem, okaże się brzemienna w skutkach...

Komandor Ojeżyna zdaje się ignorować nie najlepsze efekty wysłania sond. Decyzja o lądowaniu, dyktowana entuzjazmem raczej, niż rozsądkiem, okaże się brzemienna w skutkach...

 

    W poprzednim odcinku:
    - Ależ panowie, do diabła – uniósł się nawigator Morawski, który nie miał nawet ochoty stanąć w pobliżu strefy zagrożenia, po tym jak zobaczył wyciągnięte ku niemu dłonie-widelce. – Nie zamierzam przykładać ręki do mordowania naszych!
    - Ani ja! – oburzył się Soin des Mains. – Nie jesteśmy Węgrami!
    - Co pan ma do Węgrów?! – wybuchnął piskliwie steward. – Pochodzę z Nowego Pesztu na Jowiszu, nikt się tam nigdy nie wycinał, Boże mój!
    - Chodziło mi o Hunów. – Soin des Mains nie odrywał wstrząśniętych oczu od dowódcy. Jego wysokie czoło spłynęło potem.
    - Komandorze, proszę nie oczekiwać ode mnie… - zaczął kapitan Tylżycki zmartwionym tonem.

 

e3ebf6f61da108e0f624b6a0130d8e0d.jpg

Ostatnia planeta RP. Część druga: ,,Obserwujcie Morawskiego''

 

    Nie dokończył. Komandor Ojeżyna wybuchnął gromkim, serdecznym śmiechem weselnika. Patrzyli na niego skonsternowani.
    - Naturalnie, że nie będziemy wyrzynać siebie nawzajem, panowie Polacy! – ogłosił swobodnie dowódca. – Ot, żartowałem sobie tylko z tego szczęścia, które mnie rozpiera.
    - To kawa, komandorze – rzucił biolog, po czym z rezygnacją zagryzł wargi.
    Jako jedyny nie pił ambrozji z Esencjum. Nazywał ją ,,szatańskim eliksirem lobotomicznym’’ i co kilka dni zgłaszał uporczywie postulat – wesoło odrzucany – zakazania kawy, którą załoga szybko i logicznie ochrzciła Esencjum.
    - O co chodzi z tą kawą, profesorze? – zwrócił się kiedyś do Czapkana rozbrojony jego uporem Ojeżyna. – Wszyscy piją kawę, nawet Plejadanie.
    - Ale nie to szataństwo! Ta kawa ma cztery razy więcej kofeiny niż Robusta, którą dotąd piliśmy.
    - I wszyscy mają cztery razy większy animusz.
    - Nie nazwałbym tego animuszem. Czy pan wie, komandorze, że w skład Esencjum wchodzi kwas amfatrędowaty?
    - Kwas amfatrędowaty? Obawiam się, że nic mi to nie mówi.
    - Ja też się obawiam tego, że nic to panu nie mówi. Rzuci pan okiem na wyniki moich badań, komandorze?
    - Oczywiście, profesorze – obiecał uprzejmie Ojeżyna.
    Ale okiem nigdy nie rzucił. Wolał sycić się widokiem pełnej werwy i humoru załogi.
    I temat kawy ulotnił się.
    Teraz, gdy profesor Czapkan nie wytrzymał i znów napomknął o działaniu Esencjum, tym bardziej nikt nie miał zamiaru się tym przejmować.
    - Być może to efekt kawy – nie oponował odprężony komandor. – Chciałem tylko rozładować napięcie…
    - Dobre! Dobre! – wtrącił hałaśliwie Morawski, wykrzywiając twarz w euforii, co jednak nasuwało frapujące skojarzenia z szympansem rozciąganym na kole.
    Nawigator wypił już trzy kubki.
    - …ale czy pan, drogi doktorze – dowódca zawiesił na Diamentskim badawcze spojrzenie – nie zapalił się aby do tego pomysłu?
    - Do zaatakowania chorych? No skądże… Palę się do wbicia flagi. – Lekarz wbił w blat ponury, rozdrażniony wzrok.
    Ojeżyna spoważniał. Wstał i oświadczył mocnym, opanowanym głosem:
    - Do zatknięcia chorągwi Rzeczpospolitej wyznaczam kolegę Soin des Mains. Nazwa galaktyki to Zatopia. Systemy i 80% planet zgodnie z procedurą ochrzczą parlament i Akademia Nauk. Lądowanie na planecie przewidziane jest na godzinę 18.46.
    - Ale co mówią sondy? – wtrącił jeden z ułanów.
    Komandor chrząknął i wymienił spojrzenie z informatykiem.
    - Nie ma przeciwwskazań do lądowania.
    - Ale co mówią. Jaki jest komunikat z analizy pierwszej.
    - No cóż… Nie ma powodu ukrywać prawdy. Sondy materialne wróciły, ale… bez raportu. Coś je, hm, odbiło. Zgłupiały. Brak raportu. Z kolei sondy neutronowe rozpadły się, zanim nadały sygnał z raportem. To tyle, jeśli chodzi o sondy. Nie ma przeciwwskazań.
    - A sonda Anastazego? – zapytał biolog.
    - Anastazy wysłał swoją sondę i ona wróciła. Z raportem. Jednak Anastazy przekazuje nam dane planety w sposób, jak już wspomnieliśmy, humorystyczny. Nie ma przeciwwskazań – powtórzył bardziej szorstko komandor, by uciąć zbędne uwagi. – Mamy prawie godzinę, panowie. Jak widzicie, planeta jest piękna, aczkolwiek bardzo mała. Tak małej dotąd nie anektowaliśmy. Jak to zabawnie ujął nasz nawigator, planeta odpowiada swoją masą… Hm, jak to pan ujął, szanowny kolego?
    Morawski uśmiechnął się filuternie.
    - Cztery zespawane Titaniki.
    - Otóż to – odwzajemnił uśmiech Ojeżyna. – Niewiele, ale RP nie wzgardza żadnym terytorium.
    - I tak to wszystko nie wyrównuje nam utraty Lwowa – rzucił ktoś umyślnie posępnym tonem, co tylko spotęgowało ogólną wesołość.
    - Tak – komandor powiódł zamyślonym wzrokiem po swoich ludziach. – Chciałbym teraz wam wszystkim coś ogłosić.
    Znów zaległa cisza. Zaintrygowane twarze rodaków ucieszyły dowódcę. Spodziewają się czegoś więcej, niż świątecznego jadłospisu na jutro – pomyślał z humorem. – I słusznie.
    Czekali.
    - Dwadzieścia pięć lat temu opuściliśmy ojczyznę – zaczął ciepłym tonem – by nieść jej chlubę i potęgę. Dzięki wam, moja wspaniała załogo, 13 000 planet należy do Polski. Żaden kraj na Ziemi – ani rozpadnięte trzęsieniami Stany Amerykańskie, ani umęczona przez Arabię Francja, ani przywalona stosem chińskich kości Rosja – nie posiadł tylu globów… Od tygodni wyłapywałem komunikaty z komandorami wszelkich polskich jednostek… Panowie – głos Ojeżyny lekko zadrżał – Polska ma 166 000 planet!
    Rozległa się wielka wrzawa, jakby otwarto igrzyska. Kosmonauci rzucali się sobie nawzajem na szyję lub pod nogi, wylewnie przepraszali za dawne utarczki.
    - Naprawdę przepraszam, kochany profesorze – powtarzał ze skruchą doktor Diamentski do Czapkana, potrząsając jego rękami trochę ze zbyt daleko posuniętym dynamizmem i rozmachem.
    Takim esencjańskim.
    - Nie, to ja przepraszam – protestował wzruszony biolog. – Nie doceniałem pańskiej troski o dobro załogi. Panie kolego, zaprawdę, te 13 000 planet to pańska zasługa!
     - Nie trzeba, nie trzeba – bełkotał Diamentski.
    Steward wywracał się, biegnąc po szampana. Kilku kosmonautów płakało. Komandor obserwował całe to zamieszanie błyszczącymi oczami. Wreszcie podniósł ręce i gwar w znacznym stopniu ucichł.
    - Ależ panowie – wyrzekł miękko. – Pozwólcie mi dokończyć…
    Teraz napięcie wcale nie było mniejsze niż wtedy, gdy zasugerował egzekucję pacjentów. Biolog znowu podniósł się na trzęsących się nogach, co było o tyle trudno, że kurczowo uwieszony na nim  lekarz bezwiednie ściągał go w dół. Czapkan, walcząc o utrzymanie równowagi, wbił wyłupiaste z emocji oczy w dowódcę. Czy to możliwe, żeby… Czy po dwudziestu pięciu latach?...
    Kontrakt niczego nie przesądzał, ale kazał przygotować się na trzydziestoletnią służbę. W zamian każdy załogant (który nie trafił do Działu Chorych) miał gwarantowane dwie planety albo cztery księżyce zasobne w rudy żelaza bądź pożytecznych minerałów na własność oraz milion złotych rocznej emerytury do końca życia - które zresztą rządowi genetycy i szamani z uczciwym zaangażowaniem wydłużali. Każdy narodzony członek rodziny – od momentu startu promu do śmierci załoganta – który wykazał 33% pokrewieństwa, otrzymywać miał dożywotnio pół miliona złotych co dwa miesiące.
    Powrót do domu szybszy o całe pięć lat byłby darem z niebios.
    Z Przestrzeni.
    - W ciągu dwudziestu pięciu lat zatknęliśmy flagi na…
    - I materac od Jarka Szklarskiego – zachichotał małpio Morawski. 
    - …13 000 planet… Czy zgadzacie się, panowie, że ta jest najpiękniejsza?
    - Tak! Absolutnie! – rozległy się krzyki. Przy okazji rozgardiaszu i podskoków ktoś silnie trzepnął w kark Morawskiego. – Yeah! Jest wspaniała!
    Ojeżyna pokiwał głową.
    - Tak. Wspaniała – powtórzył. – I ostatnia.
    Słychać było jak musuje szampan.
    I sapanie Morawskiego, który podnosił się z podłogi z wyrazem zdziwienia w powiększonych oczach.
    - Wracamy do domu.
    Nie od razu słowa te dotarły do wszystkich mózgów, choć nietrudno je było przewidzieć po wstępie, który uczynił dowódca. Dobrze jednak się stało, że steward zdążył z tym szampanem. Teraz było głośno jak na robotach drogowych na Uranie, gdzie największy buldożer miał rozstaw gąsienic większy od terytorium Słowacji. Klaskano, całowano się hałaśliwie, czochrano nawzajem włosy, odrywano kieszonki z koszul, śpiewano polskie roty i kolędy, a także – w pełni zsynchronizowanym chórem – Dziwny jest ten świat Czesława Niemena, który to utwór był kultową pieśnią podboju polskiej kosmonautyki.
    Ojeżyna pofrunął w górę. Chciał tego uniknąć, umykał nawet, ale pochwycono go po nagonce. Podrzucano go z dobry kwadrans, lecz obyło się bez upuszczenia.
    - Ludzie, ludzie – podskakiwał rozemocjonowany steward. – Pozwólcie mi na tej ostatniej planecie zatknąć węgierską flagę! Jestem Polakiem, ale z szacunku dla rodziców z Pesztu… Polacy i Węgrzy to…
    - Skończ te brednie, synku! – huknął dość brutalnie Soin des Mains. – Wszystko, co osiągnęli Węgrzy, można zmieścić pod końskim siodłem.
    Zdruzgotany steward zalał się szampanem.   
    Tylżycki, którego ojciec z węgierskim pułkownikiem huzarów Lengyelem pacyfikował  w ramach przymierza Księżyc, obsadzony przez przyczajonych do inwazji Obcych (przyczajali się tam od dwustu lat), chciał rzucić się do informatyka z reprymendą, ale zamarł w pół kroku. Przypomniało mu się, że Soin des Mains zgłosił się na służbę kosmiczną, kiedy odeszły od niego trzy żony.
    W ciągu roku.
    Jedna poderwana nad Balatonem, dwie w Debreczynie.
    Poza tym Soin des Mains był swój chłop, ale może niepotrzebnie wypił duszkiem pół termosu z Esencjum po tym, jak dowódca ogłosił koniec misji.
    Załoga świętowała uroczyście i w poruszeniu tak wielkim, że zaniepokojony doktor Diamentski zaczął krążyć z kompletem strzykawek i robić cokolwiek podstępne iniekcje ze środkiem zwiotczającym usta, powieki i ramiona – a właśnie te elementy ciała popadały w najsilniejszy trzepot po większej dawce kofeiny esencjańskiej.
    Skutek zastrzyków był raczej lichy, jeśli miały stłumić wzruszenie zbyt silne nawet na serce konia rasy ardeńskiej, ale trudno się temu dziwić.
    Profesor Czapkan początkowo usiłował ukryć, że płacze. Naciągnął na głowę koszulkę z bawełny i rdestu (doktor w radosnym ferworze oderwał z niej kieszonkę i kołnierzyk), lecz już po minucie wyglądała, jakby ją wyłowiono w sieci w towarzystwie dorszów i śledzi.
     - Nie ma się czego wstydzić – komandor, który sam miał łzy w lazurowych oczach, poklepał go krzepiąco.
    Morawski z kolei uspokoił się i popadł w zadumę. Kapitan Tylżycki podszedł ku niemu z otwartymi ramionami, by się wyściskać, jednak zrezygnował z tego pomysłu, gdy spojrzał w oczy nawigatora.
    - Coś pana trapi, kolego?
    - Mmm…
    - Czy może autochtoni? – Ułan wskazał ruchem głowy ekran. – Proszę się nie martwić. Nie staną nam na drodze. W każdym razie nie na długo. – Przesunął palcami po rękojeści szabli. – Słowo konnego, że wrócimy do domu.
    Morawski otrząsnął się z zamyślenia i uśmiechnął smutno.
    - Życzę panu tych autochtonów, kapitanie. Wiem, że źle pan znosi bezczynność, jak to żołnierz z ducha i ciała… Ale jeśli o mnie chodzi, to martwi mnie coś innego.
    - Tak?
    - Czy pan wie, że zostawiłem na Ziemi narzeczoną?
    Tylżycki zamrugał powiekami.
    - Dwadzieścia pięć lat temu? – spytał głupio.
    - Tak – westchnął ciężko nawigator. – Wiem, że to bardzo długi okres rozłąki. Dałem jej co prawda bardzo drogi pierścionek zaręczynowy i obiecałem planetę, lecz to niczego nie gwarantuje, prawda? – Wbił w oficera posępny, rybi cokolwiek wzrok.
    - Hmm…
    - No tak, rozumiem… Sam podpisałem kontrakt z rządem na trzydzieści lat. To ja podjąłem ryzyko. Tylko wie pan, co, kapitanie?
    - Yhm?
    - Ja w nią wierzę. Wierzę, że czeka na mnie.
    - Że czeka – powtórzył grzecznie Tylżycki, który, jak przystało na wielkopolskiego ułana, odznaczał się taktem i życzliwością.
    - A wierzę dlatego – zamglony wzrok Morawskiego powędrował gdzieś bez celu, być może nawet do innego wymiaru – że ona jest Rakiem w zodiaku. A Raki – kiwał głową z dziwnym, krzywym uśmiechem – to osoby skoncentrowane na rodzinie i domu. To najbardziej wierne, oddane i wrażliwe znaki z całego Zodiaku. Są stałe w uczuciach i niechętnie zmieniają partnerów…
    - Rozumiem.
    - Ale martwię się z drugiej strony, bo to nie jest tak, jakbym wyszedł po chleb do osiedlowego sklepu i zbłądził gdzieś w śnieżnej zaspie, prawda?
    - Rozumiem – powtórzył ze smutkiem kapitan i oddalił się dyskretnie.
    Chwilę później nawigator Morawski wyraźnie poweselał i śmiał się najgłośniej. Ułani nie spuszczali z niego oczu, uznawszy, że nie wróży to niczego dobrego ani jemu, ani tym bardziej im.
    - Obserwujcie Morawskiego – wydał im rozkaz Tylżycki.
    Jak każdego poprzedniego dnia od pół roku.
    Kapitan przez chwilę miał poczucie winy, że nie znalazł właściwych słów, aby podnieść nawigatora na duchu. Jednak nigdy nie był dobrym psychologiem i pocieszycielem. Był dobrym polonizatorem.
    W szarży.
    - Panowie! – grzmiał uroczysty głos komandora. – Mamy dziś fart do komunikacji radiowej! Prezydent RP Stanisław Szwarcarski przysłał nam właśnie gratulacje i zaproszenie na koniak do Belwederu. Czeka na nas wagon medali i ranga gubernatora systemu dla załoganta wylosowanego przez żonę prezydenta!
    Kołodziej miał osiąść na powierzchni planety o 18.46. Osiadł o 18.33. Nikogo to nie zaniepokoiło, bo komputer traktowano już jak trefnisia-sabotażystę zasługującego na porcję gazu zatrzymującą funkcje.
   Raporty wychodzące od Anastazego, z których jeden brzmiał bardziej niedorzecznie od drugiego (na przykład o ,,zmiennej grawitacji, grożącej oderwaniem’’) skwitowano śmiechem, obelgami i rzutem pierogami w procesor, który już dawno poddano ostentacyjnej sekcji.
    - Lach to poczucie siły – zauważył profesor Czapkan.
    Dzięki pospiesznie dokonanym zabezpieczeniom i talentom Ojeżyny, Morawskiego i Soin des Mains’a żupobron nie grzmotnął o powierzchnię  jak pocisk wymiotany z balisty, ale i tak wybuchł pożar w Dziale Pocztowym. Gdy go ugaszono, rozpoczęła się aneksja planety zgodna z procedurą stosowaną przez flotę RP od trzydziestu sześciu lat.
    Potężny srebrzysty właz ze stali mieleckiej otworzył się u spodu statku, tworząc wsparty o powierzchnię globu pomost. Natychmiast wypadło nim pięciu ułanów, by dokonać rekonesansu, który czasami wiódł płynnie do szarży na oponentów.
    Twarze jeźdźców zabezpieczały szklane maski z puklami doprowadzającymi tlen ze zbiorników wbudowanych w końskie uda, naramienniki miały wmontowane neutralizatory broni jonowej, a ostrogi czujniki skażenia radioaktywnego – lecz mundury-kombinezony i rogatywki nie odbiegały od tradycyjnych wzorów, podobnie jak szable i zwieńczone biało-czerwonymi proporczykami lance.
    Konie były oczywiście androidalne. Kaszubskie zioło nie wspierało zwierząt tak, jak ludzi.
    Nie stosowano żadnych lądowników poprzedzających desant lub osiadanie ,,jednostki-matki’’, co odróżniało polskie wyprawy od amerykańskich, indyjskich czy saudyjskich. Polska myśl strategiczna głosiła, że w ten sposób rasom bardziej rozwiniętym technologicznie nie daje się uprzedzenia, że na ich planecie osiada intruz - w przeciwnym razie wykluczony byłby cenny efekt zaskoczenia.
    A szarża ułanów zaskakiwała wszystkich…
    Kapitan Tylżycki galopował ze swoim oddziałem w otoczeniu promu, gdy tymczasem pozostali kosmonauci śledzili ich patrol w sterowni, oceniając przy okazji krajobraz planety.
    - Dziwna – wymruczał biolog Czapkan. – Naprawdę dziwna…
    - Cała żółciutka jak cytryna i gładka jak linoleum – rzeczowo ustalił informatyk Soin des Mains. – W rękach niecierpliwie ściskał skotłowaną flagę. – No cóż. Temperatura 12 stopni, ciśnienie 110 kilopaskali, atmosfera to głównie wodór, hel, metan... Możemy rozkładać hamaki.
    Komandor Ojeżyna patrzył w ekran oczarowany.
    - Mógłbym to uznać za planetoidę, podobne widzieliśmy w Układzie Neo-Suwalskim – rzekł – ale ma przecież planetarne pole grawitacyjne i stabilną pozycję na orbicie systemu. Jeśli wierzyć Anastazemu.
    - Pole jest silne – podkreślił biolog. – Jakkolwiek frapuje mnie jej ruch obrotowy.
    Ojeżyna wywołał Tylżyckiego:
    - Czy widzicie cokolwiek, kapitanie?
    - Tak – zatrzeszczał z monitora wesoły głos oficera. – Jakiś dziwny stalowy gruchot…
    - Gdzie? – zmarszczył brwi i nos komandor.
    - …z wyblakłym napisem Kołodziej. A poza tym nic. Lipa! Żołnierze są rozczarowani.
    - Ach – westchnął Ojeżyna. – Nabrałem się. A zatem najbliższe terytorium puste?
    - Tak! Wie pan, komandorze, że z mojej lornetki mogę stąd ustalić stopień zachmurzenia na ostatniej planecie, którą przejęliśmy. Pusto! I nic dziwnego. Za mała nawet na kolonie letnie. Właśnie dojeżdżamy do jej, hm, krawędzi… Dziwne…
    - Co dziwne? – Tak naprawdę Ojeżyna był już myślami w Belwederze i nie życzył sobie żadnych komplikujących powrót odkryć. Skoro planeta była pusta, martwa, całe jego nią zafascynowanie błyskawicznie się rozwiało.
    - Planeta ma formę rozciągniętego sześcianu, ale nie takie dziwy już widzieliśmy. Widzę ukośną płaszczyznę dokładnie równoległą tej, na której wylądowaliśmy. Wjadę na nią. Dziwne wrażenie, jakbym miał spaść w przestrzeń ze stromizny – zaśmiał się nienaturalnie ułan.
    - Proszę się rozejrzeć. My również wychodzimy. A jak z poruszaniem się?
    - Androidy mogą sobie sprawić wyścigi. Ale kiedy na chwilę zeskoczyłem z konia, spadałem na ziemię z siedem sekund i to  k r z y w o.
    - Co pan rozumie przez ,,krzywo’’?
    - Nie spadłem tam, gdzie wydawało mi się, że spadnę.
    - A to dobre – mruknął Ojeżyna. – Ma pan pole do popisu – zwrócił się do biologa, który palił się do wyjścia nie mniej, niż anektor Soin des Mains.
    Dziesięć minut później kolejnych pięciu mężczyzn dreptało swobodnie po powierzchni planety, rozglądając się za konnicą i jakimkolwiek urozmaiceniem. Spacer nie był kłopotliwy, gdyż na wyposażeniu żupobronów znajdowały się buty antygrawidy z możliwością ręcznej regulacji. Ojeżyna, Diamentski, Czapkan, Morawski i Soin des Mains szybko oddalili się od statku.
    - To przykre, że wszyscy poza mną naukowcy tkwią w Dziale Chorych – wyszeptał biolog. – Ale ty, chłopie z Podola, trzymaj się.
    - Naprawdę jakby linoleum – ocenił zaintrygowany Soin des Mains. – Osobliwa ta planeta, mimo wszystko. Podłużna, geometrycznie nietypowa platforma, nie służąca niczemu poza konfuzją zdobywcy.
    - Oby nikt nie oszalał – mruknął doktor.
    Komandor przystanął. W głębi szklanego hełmu błysnęły jego skupione oczy.
    - Myślę, że tu można wbić flagę – oświadczył.
    - A przy okazji zajrzę pod skorupkę – zatarł ręce Czapkan.
    Morawski uruchomił świder. Bor wniknął w głąb ziemi dość gwałtownie i łatwo, dziwnie rozstrzępiając powierzchnię.
    - Hm – zmarszczył brwi biolog. – Ta powłoka pruje się, jakby… - zamilkł zafascynowany.
    - Niesamowite – wymruczał komandor, patrząc intensywnie w pogłębiającą się dziurę. – Obyśmy nie dokopali się do Chin – zażartował słabo. – Bo nam tu założą dwumilionową placówkę.
    - Albo – Soin des Mains przybrał przerażoną minę – do jakiegoś bardzo strasznego, bardzo antypolskiego autochtona. Którego nie budzono, powiedzmy, od 5000 lat. Co może nie stymuluje tak bardzo sprawności gimnastycznej, ale za to rozdrażnienie na pewno. – Zaśmiał się, przesunął machinalnie wzrok na stopy i nagle stężał.
    - Co z panem? – zaniepokoił się Ojeżyna.
    - Przecież ja się przesuwam – wymamrotał informatyk. – I pan też, komandorze… I pan, doktorze… No proszę spojrzeć! Panowie, do diabła!...
    Kosmonauci spojrzeli po sobie zmieszani. Przestraszony Morawski wyłączył świder i wyszarpnął go z otworu. Przy okazji dziwna, jasna plazma spryskała ich hełmy i kombinezony.
    Stwierdzili to natychmiast. Wystarczyło tkwić nieruchomo w jednym miejscu, by po chwili przekonać się, że się nieruchomo nie tkwi… Że ciało bez udziału układu mięśniowo-nerwowego przemieszcza się bardzo, bardzo powoli, prawie niedostrzegalnie…
    A jednak wyraźnie. Coś – jakaś nieznana siła – ciągnęło Polaków w tym samym kierunku, z powrotem…
    - W stronę naszego statku – wykrztusił Morawski, trzymając świder niezdarnie. Obejrzał się i z wrażenia wypuścił przyrząd z rąk. – Chryste mój Panie! Ale gdzie jest Kołodziej?!
    Wszyscy obejrzeli się błyskawicznie, doznając wstrząsu. Prom zniknął.
    - Macie broń? – spytał odruchowo Ojeżyna.
    - Pewnie, że nie! – zawołał doktor Diamentski. – Mamy tylko konnicę!
    Czapkan popatrzył z natężeniem w horyzont. Bardzo nieodległy horyzont.
    - Przysiągłbym, że zostawiliśmy statek trzysta metrów za plecami, no najwyżej czterysta!
    Soin des Mains nie krył szczerości:
    - Mam chętkę zwijać się z tego obiektu. Ale cóż, nie bardzo chyba jest czym? – zaśmiał się cierpko.
    Komandor patrzył to w dal, to w dziurę w ziemi. Jego doświadczony umysł pracował intensywnie. A ponieważ był to umysł wprost proporcjonalnie znużony, nie było gwarancji na złote myśli.
    - Psiakrew! – warknął bezradnie. -  Czy tu działa dodatkowo grawitacja poboczna? Wyraźnie wszak przesuwamy się…
    - Niech pan nie plecie bzd… - Profesor ugryzł się w język. – Przepraszam, komandorze.
    Morawski wybuchnął histerycznym śmiechem, który trwał zbyt długo, nawet jak na kogoś, kto wierzył, że narzeczona spod znaku Raka poczeka dwadzieścia pięć lat.
    - Łapmy Kołodzieja! – zawołał przez łzy. – Planeta jest mała, daleko nam nie ucieknie! Proponuję tyralierę na lisy, to zawsze działa!
    W hełmach zatrzeszczał głos Tylżyckiego. Był mieszaniną ekscytacji i niepokoju.
    - Komandorze?
    - Tak?
    - Znaleźliśmy coś osobliwego. Musi pan to zobaczyć.
    - Już idziemy – odrzekł stanowczo Ojeżyna. – Nie wyłączaj nadajnika. – Spróbował z kolei połączyć się z promem. – Buddow! Sterownia! Co się tam dzieje, do diabła, bo kogoś zabiję!
    Diamentski spojrzał na komandora dziwnie, lecz nic nie powiedział. Tylko Morawski zaczął znowu chichotać, zamilkł jednak, gdy Soin des Mains wymierzył mu mocny policzek.
    Co prawda w hełm, ale pomogło.
    - Kapitanie – Ojeżyna znów wywołał Tylżyckiego. – Mamy poważny kłopot. Kołodziej zniknął. Podejrzewam, że przemieszcza go jakiś nietypowy magnetyzm. Niestety, sterownia nie…
    - Komandorze! Ułanów!! – zawibrował w hełmie wrzask trwogi.
    - To ty, Buddow?! Co tam się dzieje, na litość boską? – Komandor przystanął z emocji, aż powpadali na niego pozostali.
    - Komandorze! – Buddow zaniósł się szlochem. W tle było słychać rumor i dziwne krzyki godne goryli walczących o strawę. – Mamy bunt! Chorzy wybili dziurę w ścianie i rozbiegli się po statku! Mordują nas! – zaskowyczał.
    - Boże… - Ojeżyna zmartwiał. Bez nich, bez ułanów, tamci nie mieli żadnych szans. – Spróbujcie pertraktować – rzucił beznadziejnym, drewnianym głosem.
    - O Jezuuuu! – wył Buddow. – Podają się za hatifnatów! Żądają zwrotu barometru!
    - Barometru?...
    - Mówią, że ukradliśmy im barometr, łódkę, nuggety i kipu.
    - Co za kipu! – wrzasnął komandor z rozpaczą. Za chwilę, za moment wracają do domu, do Belwederu, przecież nic nie może teraz…
    Tak bardzo chciał stanąć przed prezydentem Szwarcarskim.
    - Jakiś list pisany szyfrem!... I nuggety!... I starą boję! – krzyczał boleśnie Buddow, prawdopodobnie rąbany i kłuty. – Stare koło ratunkowe, pas korkowy i cedzak!... Kulę ze śniegiem!... Fi… Figurkę bez pleców… - głos Buddowa przeszedł w konwulsyjny charkot, po czym ucichł.
    Doktor Diamentski, równie porażony, co pozostali, aż wzdrygnął się, gdy zwróciły się na niego niemal obłąkane oczy komandora.
    - Wybili ich – wyszeptał dowódca. – Tylżycki! Jest tam pan jeszcze?
    - Jestem, jestem!
    - Musimy znaleźć Kołodzieja. Już do was idziemy.
    - Ależ Kołodziej się znalazł…
    - Gdzie jest? – Ojeżyna skrzywił się na skutek bolesnego ukłucia w sercu.
    - Pełznie w naszą stronę – wybełkotał oficer.
    - Czekajcie! Łapcie go! – zawołał bezmyślnie komandor. Obejrzał się, żeby poderwać swoich ludzi, gdy ze zdumieniem odkrył brak biologa. – Gdzie profesor, do cholery?!
    - Z tyłu – osowiały Morawski pokazał za siebie. – Cofnął się do tej dziury. Mówił, że go zastanawia.
    W istocie, Czapkan ślęczał nad lejem przy rozłożonej skrzynce z próbnikami. Wydawał się być całkowicie pochłonięty analizą wnętrza planety.
    - Profesorze, musimy iść! – zawołał Ojeżyna bliski szaleństwa. – Natychmiast!
    Biolog nawet nie zwrócił ku niemu twarzy, nisko pochylony nad odwiertem. W hełmach zabrzmiał tylko jego dziwny, niepokojąco znużony głos:
    - Komandorze… Ta plazma spod powierzchni…
    - Co z nią?
    - Ona czarnieje.
    - I co to ma oznaczać? – spytał dowódca bezradnie. Pozostali słuchali z oczami błyszczącymi od strachu.
    Słowa biologa zabrzmiały jak wyrok:
    - Ta planeta gnije. Chyba ją zabiliśmy.
    Przez chwilę panowała cisza.
    - Tym odwiertem? – zaprotestował z rozpaczą Morawski.
    Diamentski stanął przed nim i osądził surowo:
    - Zabił pan planetę.
    - Oszalał pan!
    - A wraz z nią zabił pan nas – dokończył dramatycznie doktor.
    - Pan jest chyba hatifnatem jak tamci!
    - Ty morderco!
    Lekarz i nawigator rzucili się na siebie z nienawiścią, okładając pięściami, łokciami i kolanami. Czynili też próby uduszenia, nieco groteskowe, zważywszy wielkość hełmów i szczelność skafandrów. Ojeżyna i Soin des Mains rozdzielili ich z wielkim trudem.
    - Spokój! – krzyczał komandor z gniewem i rozpaczą. – Czy wyście oszaleli?! Pełnicie odpowiedzialne funkcje! Rozkazuję wam opanować się natychmiast, bo inaczej zostawię was na tej diabelskiej planecie! Zrozumiano?!
    - Ale on nas zabił – wyjęczał Diamentski.
    - Ukradłeś barometr – wycharczał Morawski. – Z namiotu na wyspie.
    Chyba ich straciłem – pomyślał z przerażeniem komandor. – Wszystko rozsypało się tak nagle, po dwudziestu pięciu latach, rozpadło się w jednej chwili… - Ruszył przed siebie, zastanawiając się, jaki wpływ na ich rozbicie emocjonalne miało to, co ogłosił przed lądowaniem. A może profesor miał rację z tą kawą?... Jak to on powiedział? Kwas amfatrędowaty?
    Soin des Mains i Morawski postąpili za nim, natomiast Diamentski obejrzał się za siebie i zawahał.
    - Chyba zostanę z profesorem – bąknął.
    - Dobrze – zgodził się Ojeżyna. – Ale przyjdźcie zaraz do statku, bo nie zostanę tu ani minuty dłużej, niż jest to konieczne.
    - Zostawmy ich – chciał powiedzieć Morawski, lecz ugryzł się w język. Wyobraził sobie doktora goniącego go ze świdrem.
    Poza tym nie chciał zadzierać z hatifnatami.
    Statek ujrzeli po chwili, kiedy odważnie zeszli na równoległą płaszczyznę planety, odchodzącą od poprzedniej pod kątem 35 stopni. Wokół żupobrona kłusowali ułani.
    Kapitan Tylżycki podjechał ku nim bez zwłoki.
    - Nie możemy wejść do środka! – oznajmił niespokojnie. – Zaryglowali się wszelkimi blokadami i włączyli pole siłowe. Na razie nie wyrzucono żadnych zwłok – dodał dziwnie.
    - Rozumiem – rzekł cicho komandor, po czym przeniósł pusty wzrok na prom. – Gdzie on sunie?
    - Myślę, że do tego, co znaleźliśmy.
    - A co znaleźliście? – spytał z ociąganiem Ojeżyna. Oddałby wiele, ot, choćby Morawskiego, żeby nie poznać odpowiedzi na to pytanie. Od pewnego czasu nie spodziewał się niczego, co niosłoby wsparcie i pocieszenie.
    Czy kwestia kontroli i porządku aż tak bardzo bliska jest złudzenia i rozpadu?
    Kapitan pokręcił głową, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów.
    - Noo… klomb – wydusił w końcu.
    - Co? – żachnął się dowódca.
    - Klomb chyba…
    - Prowadź.
    Zespół Ojeżyny ruszył za androidalnym koniem szlachetnej rasy wielkopolskiej.
 
[CDN niebawem – to jest ostatnia część, pod tytułem Hatifnaci i złodzieje. Prawdopodobnie już dziś, Drogi Czytelniku, możesz nabyć piracką kopię zakończenia, pytając o nią kioskarzy-szabrowników lub obsługę pociągu w wagonach drugiej klasy].