JustPaste.it

O pisaniu, czytaniu i młodzieży

Nie aspiruję na wielką pisarkę, poetkę ani nic w tym stylu. Nawet nie umiem za bardzo pisać. Teraz nie umiem. Kiedyś pisałam bardzo dobrze...

Nie aspiruję na wielką pisarkę, poetkę ani nic w tym stylu. Nawet nie umiem za bardzo pisać. Teraz nie umiem. Kiedyś pisałam bardzo dobrze...

 

Nie aspiruję na wielką pisarkę, poetkę ani nic w tym stylu. Nawet nie umiem za bardzo pisać. Teraz nie umiem. Kiedyś pisałam bardzo dobrze, jeszcze kiedy terminy testów gimnazjalnych i matury nie spędzały mi snu z powiek i kiedy wieczorów nie zabierali mi moi wirtualni znajomi na facebooku. Po prostu kiedy czytałam. Dopóki to robiłam, byłam wybitna z pisania. Pisałam zawsze na ocenę celującą, wygrałam konkurs literacki, w klasie pierwszej gimnazjum prowadziłam gazetkę szkolną, poprawiałam teksty innych i naprawdę byłam w tym dobra.

Zaczęłam mniej czytać chyba w klasie drugiej gimnazjum. Więcej nauki, więcej komputera a czasu i chęci wystarczało mi zaledwie na lektury szkolne. Tak, te czytałam zawsze. Wszystkie. Dlatego może test gimnazjalny z części humanistycznej poszedł mi całkiem nieźle? <47/50 punktów>  Może jednak powodem tego było to, że ciągle pisałam? Miałam wymagającą polonistkę, dwa wypracowania w tygodniu i przy nauczaniu ok. 100 uczniów w całej szkole, ona zawsze szybko sprawdzała nasze prace. Zawsze ją za to podziwiałam. Nauczycielka z powołania. Zresztą większość moich nauczycieli w gimnazjum było prawdziwymi, z powołania belframi. Pewnie to dlatego, że chodziłam do szkoły na wsi.


Mieszkam na wsi, gdzie wszyscy się znają: nauczyciele, rodzice, uczniowie. Każdy chciał jak najlepiej, każdy dbał o swoje dobre imię, pracował na szacunek społeczeństwa co z perspektywy ucznia nie zawsze wyglądało kolorowo, bo wymagano od niego pracy na najwyższych obrotach, opanowywania materiału obowiązkowego, ale także tego praktycznego, tego, które przyda się do życia. Zachęcano i mobilizowano do działań na rzecz szkoły, miejscowości, gminy, do działalności charytatywnej, rok szkolny złożony był w połowie z nauki, w połowie z organizowania różnych imprez okolicznościowych, zabaw, przedstawień,jasełek. Szkoła ok. 130 osób a nie wszyscy lubili sie angażować, nie wszyscy mieli ku temu predyspozycje i chociaż często nauczyciele namawiali i nakłaniali, grozili i prosili, aby wszyscy byli zaangażowani, to przeważnie cała praca skupiała się stale na tych samych osobach.

Ja zawsze w nich byłam. W tych, którzy najwięcej robią. I nawet dziwne jak dla mnie, że nie robiłam to ze względu na późniejsze gloryfikacje. Po prostu kochałam się angażować, być tą zza kulis, dbać o szczegóły, dopinać wszystko na ostatni guzik a następnie cieszyć się z sukcesu, z tego, że mimo problemów, wszystko się udało.

Ale przecież oprócz tego była nauka, z roku na rok coraz więcej nauki, coraz więcej bzdurnej nauki i niestety, musiałam z czegoś zrezygnować. Zrezygnowałam z czytania.

Dobre wyniki pozwoliły mi dostać się do dobrego liceum. Do miasta. 50 km od mojej miejscowości. Dojazd kiepski, pieniędzy niewiele, więc wybrałam internat. Pierwsze miesiące były dla mnie szokiem, tragedią, armagedonem. Z wiecznie roześmianej, beztroskiej Agusi, zamieniłam się w ponurą, zestresowaną, milczącą Agatę. Trafiłam do 40 osobowej klasy, gdzie może nie było wyścigu szczurów, ale atmosfera nie była ta sama. Tam była już tylko nauka. Gdy w gimnazjum, nauka była dla mnie dodatkiem do zajęć pozalekcyjnych, do tego wszystkiego co organizowaliśmy, to w liceum była już tylko czysta nauka. Byle dobrze zdać maturę, byle podtrzymać wysoki poziom szkoły, byle oceny i oceny  Oczywiście, były koła zainteresowań i zajęci pozalekcyjne ale to już nie było to.

Dlaczego? Kiedyś bardzo często się nad tym zastanawiałam. Dlaczego przestałam lubić się angażować, organizować, planować imprezy i wydarzenia? Przytłoczyli mnie chyba ludzie, którzy nie oddawali się temu całym sobą, tak jak wszyscy robili to w małej wiejskiej szkółce. Wcześniej: próba na przedstawienie o 15, pasuje wszystkim, wszyscy przychodzą, większość umie tekst, nieumiejący w szatni próbują na szybko się nauczyć, żeby na próbie nie narobić sobie wstydu, a w liceum? Nin nikomu nie pasuje, mimo że udział bierze może z 10 osób, tylko na premierze pojawiają się wszyscy, nawet nauczyciel prowadzący kółko tak na prawdę ma całe przedsięwzięcie w głębokim poważaniu. Jak dla mnie, osoby wtedy jeszcze ambitnej, chcącej zawsze, wszystko mieć dopięte na ostatni guzik, było to kompletnym rozczarowaniem.

Inny może wziąłby się w garść, postanowił to wszystko sam ogarnąć, zadziałać, ale nie ja. Przycięto mi skrzydła, uwierzyłam że nie potrafię latać i spoczęłam na laurach.

Macki kapitalizmu nie trafiają może na małodzietne wsie, ale już w mieście zbierają żniwo wśród młodych, zagubionych i głupich, i uczą ich myśleć po swojemu. Nie zaczęłam imprezować, ćpać, palić, ani pić, ale zrobiłam coś gorszego. Dałam się ogłupić. Uwierzyłam, że liczy się tylko przeżyć, wkuwać i oszukiwać, zamiast dowiadywać się i uczyć, ważne dla mnie stało się kombinowanie, jak się nie narobić, oszukiwanie i hipokryzja, byle tylko zdać, mieć spokój i przypodobać się innym. Komu? Ludziom z których ideami i priorytetami się nie zgadzam, którzy nie akceptują a wręcz wyśmiewają to, co naprawdę myślę, ale ludzie którzy wydawali się "fajni". Złudne były te moje nadzieje, kiepskie moje pokątne machinacje i uwięziona między młotem a kowadłem, stałam się nikim. Nie miałam zainteresowań, planów, marzeń, osłabiłam moje relacje z przyjaciółmi, rodziną i jak teraz wspominam, to pierwszą klasę liceum tylko "przetrwałam". Nie żyłam, tylko przetrwałam. Sama pozbawiłam się nawet przyjemności czytania, byle tylko przetrwać. Nie czytałam, nie pisałam, bo przecież nikt tego nie wymagał. Ciągle tylko testy, równania i pamięciówka. Tak dużo nauki, a mimo to teraz czuję się jak analfabeta, nieumiejący samodzielnie myśleć, ani analizować nie mówiąc o pisaniu swoich myśli.

Tak, mając przed sobą ostatnią, maturalną klasę, kilka dni przed osiągnięciem pełnoletności, dopiero otrząsam się z szoku, jakim stała się dla mnie szkoła średnia. To zajęło mi sporo czasu. Klasa druga była lepsza. O wiele, wiele lepsza. Odbudowałam więzi ze starymi przyjaciółkami, wzmocniłam nowe znajomości, ale nie z ludźmi ze szkoły, nie z miasta, ale z internatu. Z ludźmi, którzy też pochodzą z małych miejscowości, bo tylko z nimi potrafię znaleźć wspólny język, nie muszę się zmieniać, dostosowywać, ani kłamać i kręcić, by się im przypodobać.  Ale to nie było do końca to samo. To jeszcze nie dawna ja. Przede mną było i będzie jeszcze sporo pracy, zanim wrócę do siebie, do starego, może nie najlepszego, ale dobrego JA.

Nie chcę uogólniać, kategoryzować, szufladkować, ani nic w tym rodzaju. Nie chcę też na nikogo i na nic zrzucać winy za swoje delikatne zagubienie życiowe, bo winna jestem tylko i wyłącznie ja, ale wnioski się nasuwają. Linie granicy między młodzieżą miejską i wiejską się wyostrzają. I nie ma tu mowy o dobrej i złej, lepszej i gorszej, stronie. Po prostu młodzież z każdej z grup jest inna, a każda inność zasługuje na akceptację. Inność nie potrzebuje zmian, tylko właśnie akceptacji.