JustPaste.it

Horrorologia kryminalno-sądowa

Wyroki wydają, wyroki wykonują... Sędziowie, egzekutorzy, zabójcy. Czy zawsze wszystko przebiega zgodnie z planem? Poniższe historie - cztery horrosądniki - dowodzą, że nie.

Wyroki wydają, wyroki wykonują... Sędziowie, egzekutorzy, zabójcy. Czy zawsze wszystko przebiega zgodnie z planem? Poniższe historie - cztery horrosądniki - dowodzą, że nie.

 

Horrorologia kryminalno-sądowa

 

  Towarzystwo Eiobowe zapraszam do lektury przy małej czarnej i herbatnikach duńskich.

 

Spis horrosądników:
  1. Sąd sprawiedliwy
  2. Sąd nietatuowany
  3. Braterstwo zabójców
  4. Egzekutor z Malinówka

 

zmierzchnica-trupia-glowka-motyl-nyji-acherontia_atropos_nemos.jpg

Horrosądnik pierwszy: Sąd sprawiedliwy

 

  - ...dlatego z niezachwianą pewnością w sercu i umyśle twierdzę – zakończył surowo prokurator – że Emir Magnolian popełnił szesnaście morderstw w nocy z 30 na 31 stycznia.
     Ławnicy milczeli ponuro. Spojrzenia, jakimi obrzucali oskarżonego, mówiły jasno, że jego los jest tak samo przesądzony, jak ich stanowisko w sprawie.
     - A zatem 690 lat za robaczywymi murami San Peloponez – wymruczał cicho zadumany sędzia.
     Był to gruby, wręcz wzdęty jak wiedźma po topieniu, skwaszony Murzyn o arbuzowej głowie, otoczonej zacofanym o dwa stulecia laurem białych włosów.
      – No dobrze! – rzekł głośno. – Niech obrońca dorzuci swoje trzy grosze!... Skoro musi – dodał ciszej, ale wciąż dość głośno i bez widocznego poparcia.
     Większość obecnych usłyszała zatem te słowa. Prokurator uśmiechnął się nikle, oskarżony Magnolian spuścił w rezygnacji głowę, zaś ława przysięgłych zaszemrała z aprobatą.
     Adwokat Beembler nie wyglądał jednak na zbitego z tropu. Omiótł parówkową postać sędziego nieco tylko zaskoczonym wzrokiem, lecz kiedy wstał, przybrał minę triumfatora.
     I to zdeprymowało z kolei prokuratora Persa. Pers, bynajmniej nie mający arabskich korzeni, właściwie pogodził się już z porażką, mimo że chwilowo miał po swojej stronie sędziego i ławników. Dowody winy, które przedstawił podczas procesu, były żenująco naciągane nawet dla niego samego. Co gorsza, adwokat Beembler był najsłynniejszym obrońcą na Zachodnim Wybrzeżu i nigdy dotąd nie przegrał. Ledwie dwukrotnie poszedł na ugodę, która w gruncie rzeczy była nikczemną klęską stron oskarżających. Nie przegrał nawet wtedy, gdy bronił Michaela Myersa, oskarżonego o kilkanaście zbrodni w noc Halloween, którym towarzyszyło pół miasta świadków!
     Pers starł pot z czoła. Czuł się już trochę zmęczony tym udawaniem poczucia przewagi. Mięśnie lewego policzka były już na granicy groteskowego paraliżu. Nie był to miły dzień. Owszem, dotąd Beembler prowadził grę słabo i ani jeden z ławników nie wątpił w winę Emira Magnoliana – tyle że taka zwodnicza taktyka cofającego się nieporadnie nosorożca była typowa dla Beemblera. Zwykł on bowiem doborowe dywizje argumentów z przełamującą kawalerią alibi rzucać do walki dopiero w ostatniej odsłonie procesu. Po prostu wystawiał ten róg nosorożca i rozpruwał cały rozdęty balon iluzji stworzonej przez oskarżenie.
     W ostatnim momencie.
     Czyli dzisiaj.
     Prokurator Pers chrząknął bez radości, poprawiając krawat czarny jak kosmiczna przestrzeń. Nie miał złudzeń, co do tego, co za chwilę miało się stać. Oczywiście trzymał względny fason – dziadek zawsze powtarzał mu, że żaden wilk nie ugryzie go, dopóki będzie trzymał fason, nawet, jeśli będzie się czuł z tym skrajnie groteskowo. Trzymał fason, czuł się skrajnie groteskowo i wiedział, co stanie się za chwilę. Ławnikom zaszklą się oczy, sędzia spojrzy na niego, Persa, krytycznie, o ile nie ze wstrętem, a Magnolian – w istocie chyba niewinny – zostanie oczyszczony z podejrzeń o zbrodnię.
     Beembler, Koloseum Obrony USA, jak go nazywali koledzy z kancelarii i kochanki – kobiety uratowanych klientów, rzeczywiście przestał się garbić, chrząkać nerwowo i w skonfundowaniu czy też z zakłopotaniem wycierać nos w chusteczkę z herbem hrabstwa Sacramento. Nim przemówił, szepnął coś swemu osowiałemu klientowi na ucho. Magnolian uniósł wypalone przez kolegów z celi brwi, po czym jego twarz rozjaśnił uśmiech nadziei.
     Zdążył już zaakceptować udział żony w batalii o jego uratowanie. A był to udział dość znaczący.
     - Wysoki Sądzie – adwokat  Beembler potoczył dookoła pobłażliwym spojrzeniem.  – Choć łamie to nieco wcześniejsze ustalenia, zmuszony jestem prosić o wprowadzenie świadka. Zmieni on bowiem całkowicie położenie osób zamieszanych w sprawę, co więcej, dotyka bezpośrednio podstaw i świętości amerykańskiego systemu sądownictwa i wierzeń obywatelskich w bezbłędność ludzi tego systemu.
     - No, chwileczkę... – skrzywił się prokurator Pers.
     - Ach, tak – fuknął sędzia, łypiąc bez wyrazu przez rogowe okulary. – Proszę wprowadzić świadka!
     Szczupła kobieta wyglądała na trochę speszoną.
     - Proszę złożyć przysięgę, pani Lampoon, i mówić konkretnie.
     Pani Lampoon mówiła bardzo konkretnie.
     - W nocy z 30 na 31 stycznia, pan Magnolian nie mógł nikogo zamordować. Noc tę bowiem spędził ze mną. Dopiero o 10.00 rano opuścił moje mieszkanie zmęczony i upojony.
     Ława Przysięgłych wyraźnie wprawiona została w oszołomienie. Najstarszy ławnik domagał się uzasadnienia „nadużywanego słowa upojenie”, ale sędzia błyskawicznie uciął tę kwestię.
     A tymczasem nosorożec Beembler rozpędzał się, wprowadzając kolejnego świadka. Otyła pani McFerrin spotęgowała oszołomienie Ławy:
     - Potwierdzam zeznanie pani Lampoon. Istotnie całą noc spędziła z panem Magnolianem.
     - Skąd ta pewność – burknął sędzia bez większego zainteresowania.
     - Bo to widziałam. A raczej słyszałam. Byłam schowana pod łóżkiem, na którym...
     - Ach, tak – uciął murzyński sędzia.
     - Na którym co! – uniósł się najstarszy ławnik, zaintrygowany i nieznoszący niedomówień.
     Zignorowano go, zresztą i tak pilnie potrzebował inhalatora.
     - A po tym wszystkim – dodała pani McFerrin – ten tu widoczny Magnolian opowiadał pani Lampoon historie ze swego dzieciństwa. Znam dobrze jego dzieciństwo, Wysoki Sądzie. Gdy miał osiem lat, wypadł z wodolotu. Gdy miał dziewięć, rodzice wywieźli go do Kanady, przywiązali do drzewa, po czym uciekali konno, by...
     - Czy oskarżyciel ma pytanie do świadka?
     - Nie.
     - Wyprowadzić świadka – zasapał sędzia.
     Obrońca Beembler szczerzył do zrezygnowanego Persa zęby inkrustowane diamentami mniejszymi od much owocowych.
     - Znam oskarżonego od dwunastu lat – oświadczył następny świadek, psycholog Benton – to jest, odkąd wrócił marszem z Kanady, co przedłużyło zbłądzenie w Kordylierach. Z całą mocą Boga mego baptystycznego i z całą zawodową odpowiedzialnością stwierdzam: Emir Magnolian w życiu nie zabił nawet norki. Ani liszki.
     - Czym pan się żywił podczas... wędrówki? – sędzia wbił w Magnoliana baczny wzrok.
     - Listki. – Oskarżony patrzył pod nogi tępymi, niewidzącymi oczami. – Listki.
     Sędzia pokręcił tylko arbuzem osadzonym na swoim karku. Jego odraza dla wszystkich na sali, włączając nieudolnego, pozwalającego sobie wykraść zwycięstwo i prestiż prokuratora, była coraz bardziej widoczna.
     - Rzeczywiście pamiętam tego pana – orzekł Evernose, sprzedawca prażonych pierników w przejściu podziemnym. – Kupował u mnie pierniki w nocy z 30 na 31 stycznia tego roku. W przejściu podziemnym przy Bloodsuckers Street w San Francisco.
     - Odległość, która raczej wyklucza udział mojego klienta w zabójstwach dokonanych w Sacramento – uzupełnił skrzętnie odprężony Beembler. – O ile nie przeniósł go ten rzezimieszek Superman.
     Zdawał się zupełnie nie przejmować tym, że zeznanie sprzedawcy pierników stanęło w oczywistej sprzeczności z zeznaniami pani Lampoon i pani McFerrin. Ale nawet Pers to zignorował.
     - Ho, ho – wymruczał zwięźle sędzia. Nie było wiadomym, co to oznacza, gdyż jego pulchne oblicze pozostało skwaszone i lekko zdrewniałe.
     Ostatni świadek obrony, listonosz Hix, nie miał wątpliwości.
     - To nie jest morderca! – osądził stanowczo, prawie z oburzeniem. – Człowiek, który tamtej nocy przebił drzewcem moją siostrę, brata i dostawcę wietnamskiego jedzenia dla wegetarian, mierzył metr pięć, góra sześć centymetrów wzrostu, podczas gdy ten, tu, to istny koszykarz. Ma chyba ze dwa metry. Poza tym tamten miał niebieskie oczy, mówił po niemiecku i miał sztuczną, czarnoskórą rękę. Zresztą nie miał nosa! – krzyknął z pretensją. – Miał zupełnie wgnieciony nos. Zmiażdżony. Albo oderwany. A ten tu ma nos... I to afrykańsko wzdęty.
     - Wyprowadzić świadka – sapnął sędzia.
     Porównanie nie przypadło mu chyba do gustu.
     Stłamszony jak porzucony koc, prokurator Pers nie silił się już na żadne sprzeciwy. Oczekiwał werdyktu nie okazując emocji, znużony, a nawet skłonny popaść w rozbawienie. Oczy ławników nie były jeszcze zaszklone, ale ten oto cholerny nosorożec...
     - Wysoki Sądzie – głos Beemblera nie był bynajmniej grzmiący. Był wyważony i troskliwy. – Ławo Przysięgłych. Oto widzicie przed sobą człowieka zdruzgotanego oszczerstwem. Fałszywym oskarżeniem o zbrodnię zwierzęcą. Oto mężczyzna ukamienowany kłamstwem. To ojciec czworga małych, ufnych smyków, mąż wrażliwej na krzywdę społeczną i rodzinną wolontariuszki, której rodzice – afrykańscy misjonarze – zostali zamordowani maczetami, gdy miała ledwie sześć lat! A przecież wtedy rodzicom zadaje się pytania... – Adwokat westchnął ciężko i machnął ręką z rezygnacją. – A zatem już przed tym nieludzkim, rzekłbym, faszystowskiej miary pomówieniem, rodzina Magnolianów żyła z wielką traumą... Na słońcu ich życia tkwi od lat czarny obłok, który nigdy nie odpłynie.
     Twarze ławników wyrażały przykrość i zawstydzenie. Udając, że tego nie dostrzega, adwokat Beembler kontynuował:
     - I teraz padł nowy cios. Umęczone serce pani Magnolian musi unieść kolejny ciężar. A czworo dzieciątek, łaknących opieki i siły ojca? Czyż to nie straszne, że dzieci sąsiadów wołają na nie „siekieroludki”?
     - O, Boże – wyrwał się siwowłosej ławniczce. Miała szarą jak kamień twarz.
     - Oto widzicie – ręka obrońcy wycelowała w oskarżonego – człowieka, który obdarował miłością tylu ludzi, ilu tylko zdołał. Co jednak przerażające, człowiek ów już  n i e  ż y j e. Nie żyje!! – huknął dramatycznie, aż najstarszy ławnik upuścił inhalator. – Owszem, jego ciało oddycha, porusza się... Ale serce, to źródło ciepła, troski, miłości, nadziei i szczodrości, zostało zakłute ostrzami bezprawia. – Przez chwilę Beembler milczał zgaszony, jakby i jego serce zakłuto. – I nigdy już nie odżyje – zakończył głuchym tonem najwyższej beznadziei.
     - Jezujezu – wyjęczała ławniczka o siwych włosach. Jej towarzysze z ławy spuścili wzrok. Na Magnoliana nikt nie śmiał spojrzeć.
     - Listki – wymamrotał Magnolian.
     - Moi państwo – adwokat patrzył na ławę. – Powiem tylko: otwórzcie drzwi na końcu sali i pozwólcie wyjść temu człowiekowi do domu i rodziny z tymi strzępami serca, których najlepszy rozrusznik nigdy już nie poskłada w pełnosprawny organ. – Skinął głową sędziemu, po czym usiadł z martwą twarzą, która zabiłaby radość życia u jamajskich tancerzy.
     Panowała zupełna cisza. Jedynie wentylatory brzęczały smętnie. Oczy ławników były zaszklone, siwa staruszka łkała żałośnie, najstarszy ławnik oddychał jak lord Vader i chyba nawet był nim, kiedy patrzył na oskarżyciela.
     Sędzia chrząknął.
     - Niech ława przysięgłych uzgodni werdykt.
     Prokurator Pers uśmiechnął się cierpko. Właściwie pogodził się z porażką dużo wcześniej, już wtedy, kiedy zobaczył żonę Magnoliana. Było oczywiste, że Beembler weźmie tę sprawę.
     Że weźmie tę żonę.
     Emir Magnolian zerkał na przybite oblicze swego obrońcy i zastanawiał się, czy nie odzyskał nadziei zbyt pochopnie.
     Ale lis – no, oczywiście: nosorożec! – Beembler po prostu grał, w gruncie rzeczy myślał już o wieczornej partii curlingu.
     A osąd przysięgłych mógł być tylko jeden. Sędzia otrzymał go na kartce z rąk wyraźnie wzruszonej ławniczki. Łypnął nań okiem sprawiającym nieco kaprawe wrażenie, następnie zerknął na Magnoliana, po czym, mrukliwym głosem, jakby narzekał, że wędlina jest nieświeża, odczytał:
     - Ława przysięgłych uznaje oskarżonego Emira Magnoliana... niewinnym.
     Rozległ się tumult! Krewni ofiar protestowali, acz bez większego zaangażowania, gdyż i dla nich podłoże oskarżenia było równie stabilne, co trzęsawisko. Rodzina i znajomi Magnoliana wiwatowali gwarnie. Ktoś silił się na taniec irlandzki. Podziemny sprzedawca Evernose, korzystając z zamieszania i pogubienia ochrony, wtargnął pomiędzy ławki z koszykiem prażonych pierników, bo „nikt mu nie zwróci dniówki, a i Superman nie przeniesie go tam, gdzie czekają stali klienci.”
     Beembler ze skromną, nieco pobłażliwą miną, przyjmował gratulacje, zaś Pers uśmiechał się jeszcze bardziej cierpko, cytrynowo wręcz i kiwał głową.
     Młotek sędziego prędko zdławił wrzawę. Obecni na sali zerknęli nań ze zdziwieniem. Twarz Murzyna wciąż była niewzruszona, za to grube wargi wydęły się ze wzgardą.
     - Chwileczkę – burknął. – Odczytałem na razie werdykt ławników...
     Znów słychać było wentylatory. Nikt się nie poruszył.
     - Sąd stanu Kalifornia... – sędzia poprawił okulary, które zjechały na pulchny, jakby z budyniu ulepiony nos – uznaje oskarżonego WINNYM wszystkich szesnastu zabójstw i skazuje go na 690 lat więzienia oraz utratę praw publicznych na tydzień czy tam dwa. – To mówiąc sędzia jeszcze raz huknął młotkiem w stół, aby było jasne, że to nie żarty.
     Znowu powstało zamieszanie. Prokurator Pers śmiał się głośno i krzyczał, że idzie na lunch, ale nie musi iść sam, że towarzystwo pań jest mile widziane, a zwłaszcza samotnych, które czują się opuszczone przez mężów kryminalistów.
     Beembler stężał bezrozumnie. Ze wstrząsem obserwował, jak porażony Magnolian osuwa się na posadzkę. Adwokat przełamał sztywność i zrobił kilka chwiejnych, nieco żurawich kroków w kierunku sędziego.
     - Ale jak...? Dlaczego?? – bełkotał. – To niemożliwe! Niedorzeczne! A świadkowie... To wbrew… Dlaczego?!
     I znów się uciszyło. Cisza przetaczała się przez salę jak ta sztormowa fala, regularnie i nie bez efektu spustoszenia. Wszyscy patrzyli na sędziego, bo wszyscy byli ciekawi, czy i jak sędzia uzasadni swoją surową decyzję, stojącą w sprzeczności z werdyktem Ławy. Nawet Pers zatrzymał się w drzwiach.
     Murzyński sędzia przez chwilę odwzajemniał się wypełniającym salę ludziom spojrzeniem pełnym niechęci i odrazy. Było możliwe, że kojarzyli mu się ze starymi wędlinami. I może dlatego prawdę wyjawił głosem surowym i niezachwianym:
     - Bo wróbel ugryzł trzmiela, a trzmiel gondoliera.
     I to było całe uzasadnienie. Zrobiło zresztą duże wrażenie na ławnikach. Ależ cieszyli się dziennikarze oraz lekarze psychiatryczni, którzy ochoczo zajęli się... adwokatem Beemblerem, oczywiście! - gdyż Murzyn sędzia, w pełni sprawny i rzetelny, wciąż feruje uczciwe wyroki w stanie Kalifornia.       
     A zbrodniarz? Emir Magnolian, ten psychopata i degenerat, za te okrutne mordy, których nie popełnił, obumiera za robaczywymi murami San Peloponez.
 
*

 

Horrosądnik drugi: Sąd nietatuowany

 

    Sędzia Irydion Gorczycki, przyzywany przez swe więzienne ofiary ,,Musztardą’’, w milczeniu przeglądał materiały oskarżenia. Na sali panowała cisza nabożna, wręcz katedralna. Widać było, że ,,Musztarda’’ nie ma dobrego humoru, choć po prawdzie nie widziano takiego po nim od dwóch dekad. Cisza była bezwzględna, ponieważ Irydion Gorczycki był postacią przerażająco wpływową, nieustępliwą, nienaruszalną. Wiadomym było, że ma w rodzinie trzech sędziów, dwóch generałów, dwóch prałatów i senatora. To mogło pomagać w szerzeniu zgrozy.
    I w tej nienaruszalności.
    Ale bardziej chyba decydował surowy charakter Gorczyckiego. Był on, jak bez skrępowania przypominał, narzędziem opamiętania i pomsty z powołania, obowiązku i żądzy. Ze szczególną surowością traktował prostytutki i podpalaczy kościołów; jeśli takie panny-gagatkówny (określenie ,,Musztardy’’) i gagatkowie-piromani trafiali do niego, było oczywiste, że ,,są pozamiatani’’, ich obrońcy tyle byli warci, co strachy na wróble w walce z kombajnami.
    O dziwo, o ile wszyscy obserwowali dziś minę sędziego w napięciu, zrezygnowaniu lub z szacunkiem, to oskarżony, nazwiskiem Czuman, wydawał się niezupełnie przejęty. Nawet jego obrońca był tym zdziwiony – sam przypominał formą psychofizyczną - i urodą zresztą - hobgoblina zdjętego z konia arkanem.
    Sędzia pokiwał głową nad zdjęciem, trzymanym w ręku. Potem zrobił coś, co zwykle poprzedzało zajęcie ostatecznego stanowiska. Obrócił głowę i wbił wzrok w boazerię za swoim fotelem. Kiedyś widniał na nim herb Lublina, ale Gorczycki nakazał usunąć go, po czym… wykleił to miejsce kilkudziesięcioma motylami z kalkomanii, pamiętającej czasy PRL.
    Było to tak osobliwe, że… nikt nie odważył się na komentarz, nawet dziennikarze nie poruszyli tematu kalkomanii. Wszyscy bali się bowiem, że ten, który fiknie, podpadnie, zostanie zwalcowany układami sędziego ,,Musztardy’’.
    Były to całkiem słuszne założenia.
    Teraz także nikt nie drgnął, brwią nie poruszył, by nie posądzono go o obśmiewanie majestatu sądu.
    Gorczycki wpatrywał się w motyle na boazerii przez chwilę wystarczająco długą, by rozwiać wszelkie wątpliwości co do jego wpływów i nienaruszalności, jeśli ktoś jeszcze takie miał.
    Wreszcie odwrócił się z powrotem do sali, omiótł ją spojrzeniem, które podcięłoby nogi Bazyliszkowi, a następnie ujął w dłonie kolejną fotografię.
    - No tak – wymruczał.
    Nikt nawet nie mrugnął.
    - Niech oskarżony wstanie.
    Wywołany Czuman powstał, nie okazując lęku.
    - Z tego, co tu widzę – rzekł sędzia – wynika, że oskarżony zerwał z ofiary skórę.
    - Niezupełnie – zaprotestował Czuman.
    - Jak to niezupełnie – Gorczycki zmarszczył brwi nad zdjęciem. – Zostało ustalone, że ofierze pozostało 14% skóry, na lewej stopie, na głowie… - Podniósł wzrok przetransformowany w szpadę i skłuł nim oskarżonego.
    O dziwo ten przetrzymał pchnięcie całkiem dzielnie.
    - Wysoki sądzie. Ja nie zdarłem skóry z tej pani. Ja tylko ś c i ą g n ą ł e m z niej tatuaż.
    - Tatuaż? – Twarz sędziego nieznacznie stężała.
    - No właśnie.
    - Taki duży? 86% ciała?
    - Niezupełnie – chrząknął Czuman. – Tatuaż zakrywał tylko plecy i lewą pierś.
    - No więc?
    - Trochę mi się naddarło – przyznał ze skruchą oskarżony. – Spieszyłem się. To były karesy. Ofiarę poznałem w knajpie, zaprosiłem na kawę i płyty Trubadura. No i zaiskrzyło.
    - Zaiskrzyło – powtórzył beznamiętnym tonem sędzia.
    - Nie mam wprawy w zrywaniu tatuaży – pożalił się Czuman. – Wpadłem w złość i ruchy były nerwowe, szałaputne takie. Jestem szałaput z natury i trochę niezdara. No i skóry trochę za dużo odeszło…
    Ktoś na sali – chyba bardzo odważny – wydał z siebie jęk zgrozy.
    - Ale PO CO ten pomysł ze zrywaniem tatuażu? – zapytał sędzia. - Dlaczego oskarżony postąpił jak barbarzyńca i w ogóle go zerwał z ciała ofiary?
    - Bo poczułem się oszukany. Poczułem się oszukany, bo… Bo do cholery! – rozkrzyczał się nagle Czuman. – Taki wielki tatuaż zasłania mi wszystko! Jest jak ubranie, no jak mam ocenić wdzięki, proporcje, kształty, symetrie?!... Toż tu nie ma kobiecości, tylko jakiś twór bezpłciowy wtopiony w witraż! No czy i Wysoki Sąd nie przyzna, że ciało kobiece jest świątynią tak doskonałą, że obrzucanie go malowidłami jedynie szkodzi, zakłóca, przeszkadza?! – z tym dramatycznym pytaniem Czuman ucichł i zwiotczał.
    I znów było cicho, katedralnie. Sędzia Gorczycki odłożył zdjęcia, musnął oskarżonego płaskim spojrzeniem, po czym obrócił się do motyli na boazerii. Przez dwie minuty kontemplował motyle, szczególnie reprezentantów gatunków Acherontia atropos i Papilio podalirius.
    Aż nagle – z dynamizmem nieodkrytym dotąd – obrócił się na fotelu, wyhamował wstrzeliwszy dłonie w blat, po czym wyskoczył w górę.
    - No pewnie, że przyznaję, do pioruna! – huknął srogo. - Co to za pomysły belzebubie i pomieszanie rozumu! Jak kobieta może delikatność mordować dzikimi smokami, drutami, diabłami, pnączami, kłączami?! Czy one myślą, jak to wibruje, na umysł i duszę wpływa?! Jak to tak można skórę ranić, niszczyć, kazić! Jak to można pompować w siebie silikon albo wstrzeliwać w twarz czy piersi kawałki zbroi!!
    - To chyba piercing – wyszeptał obrońca, przebudziwszy się z letargu.
    - Sromota i Armagedon! – grzmiał Gorczycki. – Ohyda i samozdrada!
    Groteskowym był widok tych dziesiątek niemiłosiernie wybałuszonych, wypęczniałych oczu, wpatrzonych w TEGO sędziego, TEGO ,,Musztardę’’, który dotąd był, owszem, surowy, bezwzględny, lecz bez popadania w emocje, emfazy, pompy wszelakie – ot, grzmocąca w milczeniu pięść niebios.
    Gorczycki ze sprawnością niepojętą wyskoczył przed biurko swego majestatu lublińskiego i z okrzykiem wprost Bruce-Lee’ńskim zgruchotał je dwoma naprędce wymierzonymi kopnięciami.
    Obecni zamarli, skamienieli, zwapnieli, Czumanowi szczęka opadła tak bardzo, że wydawał się jakimś pelikanem u szczytu desperacji głodowej.
    - Koniec tej patologii, degrengolady! – huczał sędzia, wymierzając jeszcze mocarne ciosy z góry w swe rozbite stanowisko, przy pomocy technik zwanych ,,bułgarami’’.
    Potem odwrócił się do nich wszystkich jakiś większy, szeroki, wytłoczony mocą, rozpłomieniony.
    - Rzeczpospolita wzywa nas do opamiętania i rozprawy z degeneracją! Wszyscy mamy dziś obowiązek zerwać skórę z Belzebuba!
    To krzyknąwszy, błyskawicznie odprężył się i przemówił do oszołomionych strażników:
    - Koniec rozprawy. Ogłaszam oskarżonego niewinnym. Proszę zdjąć mu kajdanki i wyprowadzić na postój taksówek. Sąd pokrywa koszta.
    Nikt się nie poruszył. Prokurator poruszył ustami, trochę wzdął się najeżkowo, jednak na inne reakcje nie starczyło mu już śmiałości.
    Strażnicy popatrzyli po sobie z minami bezrozumnych, obitych kijami szympansów.
    - Wyprowadzić! – zmarszczył brwi sędzia.
    - Ale… - wykrztusił jeden ze strażników.
    - Wyprowadzić, zanim każę sprawdzić, kto ma na sobie dzieło Belzebuba.
    Strażnicy pobledli i bez zwłoki doskoczyli do Czumana, który wydał wzruszający okrzyk:
    - Niech żyje polska sprawiedliwość! Precz z Bzebzebublem!
    Prokurator próbował dłońmi powstrzymać swe brwi czmychające pod tupecik, jednak niewiele wskórał. Adwokat popadł niby w klęczki dziękczynne, pociągnął z piersiówki i zachichotał mysio.
    Gdy strażnicy znaleźli się w drzwiach z Czumanem, sędzia podniósł rękę ruchem cokolwiek nazistowskim:
    - STOP.
    Stanęli.
    - Uwolniony Czuman.
    - Tak, Wysoki Sądzie?
    - Czy uwolniony Czuman posiada tatuaż?
    - Ja?...
    Gorczycki patrzył surowo i groźnie.
    - Ja?... No jeden taki… malutki, zbłąkany… ulotny… - Twarz Czumana pobielała.
    - Malutki?
    - Zupełnie malutki.
    - Ulotny?
    - Jakby już odpadał.
    - Straż! Usunąć tatuaż.
    - Usu… - Czuman zachwiał się na nogach, ale i strażnikom było nietęgo.
    - Wysoki Sąd może powtórzyć? – wybełkotał jeden z nich.
    Ktoś na sali zachichotał histerycznie, a obrońca dopił piersiówkę.
    - Usunąć tatuaż – powtórzył szorstko sędzia – zanim rozszerzę zabieg na wszystkich tu obecnych.
    Z nieszczęśliwymi minami poczęli się strażnicy szarpać z ubraniem Czumana.
    - Malutki! – krzyczał z przerażeniem. – Malutki!
    - A gdzie? –zapytał sędzia.
    - No… - Czuman obniżył wzrok zaszczutego zwierzęcia.
    Gorczycki z potępieniem pokręcił głową.
    - Usunąć – powtórzył stanowczo. – Postarajcie się zachować skórę ramion i twarzy. Nie trzeba upodabniać obywateli do Belzebuba nieurodziwego.
    Z donośnym chrzęstem rozdarto spodnie na nieszczęśniku.
    - O! – zawołał histerycznie, i chyba nawet przez łzy któryś strażnik. – Motylek!
    - Motylek? – znieruchomiał sędzia.
    - Tak.
    - STOP. Ubrać zwolnionego, na postój zaprowadzić.
    - A motylek? – wybełkotał strażnik.
    - Sam odfrunie. – To rzekłszy sędzia odwrócił się do kalkomanii i popadł w zadumę.
    Uwolniony Czuman wrócił do domu i upodobanej hodowli pieczarek. Sprawiedliwość sędziego ,,Musztardy’’ wychwalał w knajpach przez długie lata.
 
*

 

Horrosądnik trzeci: Braterstwo zabójców

Jonathan zawsze szanował ceremonię pogrzebu. Uświęcał ją ciałem – zastygłym w szacunku – i duchem – wzruszonym i poddanym refleksjom. Pogrzeb, nawet obcych mu ludzi, poruszał go i sprawiał, że zastanawiał się nad sensem życia i przeznaczeniem ludzkości.
To poruszenie losem ciała odciętego od życia oraz bliskie pokory zafascynowanie konduktem pogrzebowym i oddawaniem martwych ziemi, cechowały Jonatana już wtedy, gdy miał pięć lat. Dzień, w którym pijany wuj Duncan zabił dachówką bociana, sporo zmienił w życiu małego Jonathana. Pogrzeb, który sprawił bocianowi przy pomocy swego brata Gregory’ego, wstrząsnął nim nawet bardziej, niż sama śmierć zwierzęcia. Wstrząsnął – po czym nagle, z dnia na dzień, wyciszył i zauroczył śmiercią oraz pożegnaniem ciała.
 Ceremonią pogrzebową.
Kiedy koledzy Jonathana - także o dwa lata młodszy brat Gregory – biegali za piłką lub bawili się w Gwiezdne Wojny, on wymykał się na pogrzeby, by w milczeniu chłonąć ich aurę i celebrować podniosły, smutny nastrój pożegnania zmarłych wraz z obcymi sobie ludźmi.
No, chyba że los okazał się łaskawy i przysporzył śmierci w rodzinie.
Jak wtedy, gdy rok po śmierci bociana wuj Duncan spadł z dachu i rozbił sobie czaszkę.
Mały Jonathan szanował ceremonię pogrzebu.
Teraz, gdy miał czterdzieści dwa lata i zarabiał jako płatny morderca, nic się nie zmieniło.
Owszem, praca pracą – gdy podejmował pieniądze za zlecenie (zazwyczaj zaliczka w wysokości 40% całej opłaty przed likwidacją celu), nie pozwalał sobie na najmniejsze rozterki oraz grożące rozchwianiem podpełznięcia żalu.
Strzelał.
Likwidował cel. Praca pracą.
Ale już chwilę później, gdy z ukrycia patrzył na człowieka, którego zabił, z wolna, coraz wyraźniej, odczuwał wzruszenie i skłonność do refleksji nieomal metafizycznych.
Zawsze przychodził na pogrzeb swojej ofiary. Stał w tłumie nieruchomy niczym posąg wycięty z granitu. Jego serce drżało poruszeniem i współczuciem, jego umysł frapował się nad esencją ludzkich wyborów i losem cywilizacji... lecz ciało było granitem zastygłym, nieporuszonym, było nieusuwalną częścią cmentarza – dopóki ostatni z uczestników pogrzebu nie zniknął w oddali. Jonathan nie zdradzał wzruszenia, gdyż uważał, że ceremonia pogrzebu wymaga salutu oddanego z najwyższą powagą i opanowaniem.
Tego samego nauczył swego młodszego brata Gregory’ego.
Wkrótce po tym, jak nauczył go strzelać ze sztucera z lunetą i przebijać serce ofiary nożem wymiotanym z dystansu dwudziestu metrów.
Praca pracą. Jakiś czas działali razem, bratersko dzieląc zarówno pieniądze, jak i celebrowanie pogrzebów swoich celów. Potem ich drogi się rozeszły. I tak bywa w biznesie. Jonathan operował na terytorium Oregonu, jego brat zaś w Idaho. Nie wchodzili sobie w drogę. Spotykali się w jednak co najmniej raz w miesiącu, gdyż więzi braterskie były silne.
Poza tym ta żartobliwa rywalizacja o ilość odstrzelonych...
Jonathan kochał brata, a pracę szanował. Są takie chwile w życiu, gdy te dwie sprawy nagle stają sobie okoniem. 
Tak, jak dziś. Jonathan tkwił nieruchomo w kryjówce, czekając na swój cel.
Na Gregory’ego.
No cóż, i tak bywa. Najważniejszy zleceniodawca Jonathana przedstawił mu nie budzące zastrzeżeń dowody, że Gregory czyni przygotowania, by odstrzelić ośmiu najpotężniejszych bossów oregońskich - albowiem zleceniodawca Gregory’ego, najsilniejszy boss w Idaho, przymierza się do przejęcia większych miast Oregonu: Portland, Eugene i Salem.
- Ja rozumiem kwestie rodzinne – powiedział łagodnie zleceniodawca Jonathana – ale jestem pierwszym celem i jeśli odmówisz wykonania zlecenia, przepadnie 350 000 dolarów, a reputację będziesz mógł krukom dosypać do ziarna.
Jonathan przyjął zlecenie. Był zawodowcem. Reputacja była ważna, a jego żona Gwendolyn i syn Malcolm przywykli do luksusów.
Poza tym Gregory trochę go zdenerwował. Wchodził na jego terytorium. Był jak ten wuj Duncan, co zabił bociana dachówką.
Praca pracą. Jonathan wyciągnął nogi ostrożnie. W trumnie nie było jakoś tak szczególnie przestronnie, ale nie odczuwał dyskomfortu – na pewno nie klaustrofobii. Raczej ekscytację. Schowany w trumnie miał przybliżyć się do ceremonii pogrzebu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. To, w jaki sposób miał zlikwidować cel, również przyspieszyło jego decyzję.
- To ci się spodoba – zapowiedział ciepło zleceniodawca. 
I miał rację.
Bliski przyjaciel Gregory’ego, niejaki Thompson, został zastrzelony i zgodnie z wolą rodziny kondukt z trumną miał przemaszerować ulicami miasta Fairfield. Te informacje Jonathan uzyskał nie tylko od zleceniodawcy, ale i od brata, który miał skłonność do zwierzeń - no i ufał Jonathanowi.
Co prawda z podjęcia działań na jego terenie jakoś się nie zwierzył... Zirytowany Jonathan zacisnął palce na sztucerze. Trochę dziwnie się czuł od rana. Mięśnie zdawały się jakieś słabsze i jakby obite pałką. Domyślał się, dlaczego. Więź braterska, choć zepchnięta gdzieś w głębiny świadomości przez poczucie obowiązku i złość na Gregory’ego, wciąż jednak tam była i wytwarzała jakąś sabotującą energię.
Ale wiedział też, że sobie poradzi. Był zawodowcem.
Jego zleceniodawca był potężny. Wysłannicy działali w Fairfield od dwóch dni. Dziś w południe ciało Thompsona zostało wyrzucone do rzeki, a do trumny wszedł Jonathan. Wraz z nim wszedł tam sztucer Saiga 308. Gdy wieko zatrzasnęło się nad nim, nawet się wzdrygnął. Zaraz jednak odprężył się, co zawsze było pierwszym krokiem do skupienia energii na zadaniu. Zdawał sobie sprawę, że wieko nie zostało przykręcone.
Kondukt szedł już przez miasto prawie godzinę. Na cmentarzu miało nastąpić rozstrzygnięcie. Skądinąd znakomite miejsce – pomyślał z urzeczeniem. W pogrzebie brało udział aż dziewięciu ludzi jego zleceniodawcy. W tym grabarze. Gdy Gregory znajdzie się na wprost trumny – miał wygłosić kilka słów – wieko zostanie uniesione, a wtedy Jonathan będzie miał dwie sekundy na to, by usiąść, wymierzyć i zabić. Dwie sekundy. Naprawdę sporo czasu. Triumf był nieuchronny.
Po tym, gdy Gregory zwali się martwy – być może do wykopanego dla Thompsona dołu – podstawieni ludzie rzucą granaty ogłuszające w tłum, po czym wraz z Jonathanem odjadą uszykowanym autem. Zmienią trzy auta, nim wsiądą w helikopter na granicy stanu.
Plan tak prosty, jak solidny.
Kondukt szedł wolnym, nieomal majestatycznym krokiem i Jonathan nagle zorientował się, że trochę zbyt szybko wczuwa się w podniosły i smutny nastrój ceremonii pożegnania. Po części z racji tego, że tkwił w trumnie, po części sprawiała to orkiestra, która grała marsz żałobny o wyjątkowo żałosnym, poruszającym brzmieniu. A Jonathan był wrażliwy na muzykę tak samo, jak na los bocianów.
Co gorsza, orkiestra grała żałobny marsz Chopina, a ten utwór od lat przenikał Jonathana na wskroś; zmieniał jego oczy w szklane kule i groził odrętwieniem, które musiał odpierać całą siłą woli.
Niesiona na silnych ramionach podstawionych żałobników trumna zakołysała się mocniej. Jonathan wiedział, co to oznacza. Uprzedzono go, iż w ten sposób zostanie powiadomiony, że kondukt wkracza na cmentarz. Od tego momentu miał już tylko kilka minut na zebranie energii i osiągnięcie maksymalnego skupienia, właściwie transu, na zleconej mu pracy.
Sęk w tym, że z tym skupieniem odczuwał pewien problem. Pierwszy raz w życiu. Czy sprawiła to świadomość, że miał wykonać wyrok na rodzonym bracie? Czy może po prostu to zamknięcie w trumnie i odgrywanie bohatera ceremonii... Poczuł się nagle groteskowy i jakoś przygnębiony.
Marsz Chopina stymulował te doznania.
Otrząsnął się. Wystarczyło, że pomyślał o bocianie. To prawie zawsze pomagało.
A jeśli nie – to już na pewno profesjonalną koncentrację niezawodnie przywracało wspomnienie wuja Duncana, którego zepchnął z dachu.
Przycisnął sztucer do biodra. Brat bratem, to prawda, no, ale praca pracą. To przede wszystkim.
I jakże urzekające i podniosłe będzie wzięcie udziału w ceremonii pogrzebowej Gregory’ego... Będzie tam dla niego stał niczym posąg wykuty z granitu, długo po tym, gdy wszyscy się rozejdą. Co tam – będzie stał całą noc i odejdzie dopiero szarym świtem...
Trumną zakołysało gwałtownie i Jonathan spiął się niczym kobra do uderzenia. A więc to już. Dotarli. On i brat na spotkali się na miejscu przeznaczenia. Pogrzeby łączyły ich nieomal całe życie, a teraz miały rozdzielić. Ot, ironia losu. 
A może po prostu esencja życia? Już wkrótce będzie miał sposobny czas dla takich refleksji. Gdy stanie nad trumną Gregory’ego.
Marsz żałobny ucichł. Trumna otarła o coś z chrobotem. Miał nadzieję, że przydanym mu pomocnikom nie puszczą nerwy. Bo i jemu mogłyby, a miał sześć pocisków. Zleceniodawca z pewnością nie wniósłby pretensji o odstrzelenie partaczy. Bardzo możliwe, że odwdzięczyłby się bonusem w rodzaju 50 000 dolarów.
Bonus zamieniłby na wakacje w Georgii. Nie, nie tej między Alabamą i Południową Karoliną. Tej mniejszej, wciśniętej między Rosję, Turcję i inne azjatyckie narody*. Bogate kobiety miewają fanaberie. Fanaberie Gwendolyn sprowadzały się do spędzania wakacji w krajach zupełnie niepopularnych pośród ich znajomych. Jonathan traktował to upodobanie żony z łagodnym zrozumieniem.
A zatem Georgia, no dobrze, w takim razie...
Telefon kieszeni jego marynarki zawibrował i cicho zabrzęczał – w pierwszym momencie skołowany mózg Jonathana podał mu informację, że to szerszeń zabłąkał się zakamarkach garnituru. 
Ale to nie był szerszeń. Dzwoniła komórka, z jednorazowym numerem, który zakupił tylko na czas operacji, i który znany był wyłącznie jego zleceniodawcy.
Nieomal zamarł skonfundowany. To mogło oznaczać tylko jedno.
Odwołanie wyroku.
Przełamał konfuzję i sięgnął po telefon. Numer dzwoniącego nie został ujawniony, więc dopiero, gdy przyłożył komórkę do ucha i usłyszał znajomy głos, zesztywniał niczym zewłok porzucony na mrozie.
- Ahoj, braciszku – zabrzmiał wesoły głos Gregory’ego. – Domyślam się, że przez dobre sto sekund nie zdołasz wydusić ni słowa, zatem pozwól mówić na razie mnie. Zastanawia cię, skąd znam ten numer, skądinąd krótkotrwały i na pewno zastrzeżony? No cóż, dziś rano podał mi go twój zleceniodawca. A ściślej rzecz ujmując: m ó j zleceniodawca, bo zaszły zmiany kontraktowe.
Jonathan wciąż był zlodowaconym zewłokiem, z rękoma kurczliwie miażdżącymi telefon i sztucer. Ale nie minęło jeszcze sto sekund i Gregory mówił dalej:
- Gdy nasz wspólny znajomy złożył mi ofertę, w pierwszej chwili chciałem ją odrzucić. Wszak nie mógłbym wykonać wyroku likwidacji na własnym bracie... Przypomniało mi się jednak, że zawsze wytykałeś mi niegospodarność, jak zatem miałem odrzucić pochopnie i nierozważnie kwotę 700 000 dolarów? Bo tyle mi zaoferowano za usunięcie twojej renomowanej osoby z kontynentu amerykańskiego. Podwojono ofertę, którą złożono tobie. To się nazywa przebicie, prawda? – zaśmiał się w odprężeniu Gregory. Po czym podjął poważniejszym tonem refleksji: - Czy miałbym zatem odrzucić 700 000 dolarów, byś ty mógł zarobić 350 000? Wszak oznaczałoby to odjęcie naszej rodzinie 50% zysków. Tylko niegospodarny niegodziwiec zadałby tak pochopny uszczerbek. Tak... W rzeczy samej nie wykonuję wyroku śmierci na ukochanym bracie (nie mógłbym, na litość boską!), ale NA ZABÓJCY, który wydał, czy po prostu przyjął na mnie takiż sam wyrok i przybył do stany Idaho ze sztucerem, by dopełnić zobowiązań. Powtarzam: nie uśmiercam dziś brata, a mordercę. Oto prewencja, której przyklasnąłby każdy obywatel, który uniknął lobotomii.
Zlodowacenie poczęło ustępować. Jonathan poruszył się z wysiłkiem godnym atrofika przysypanego żwirem. Ramiona paraliżował niezwykły bezwład, ale mimo to spróbował odeprzeć wieko trumny. Nie drgnęło. Za to coś spadło na trumnę, wydając przerażający dźwięk.
Grzechot.
Na wieko spadła garść ziemi.
Zasypywali go.
- No i wiesz, brachu – brzmiał pogodny głos Gregory’ego – te dowody, że miałem jakoby
przejmować twoją strefę działań, były sfałszowane. Braterstwo rzecz święta, nawet pośród
 
[*W języku angielskim nazwa państwa Gruzja brzmi identycznie, jak nazwa stanu Georgia.]
 
płatnych morderców. Chyba się ze mną zgodzisz. Tak, dowody te były sfałszowane, co, jak zakładam, anuluje twoje zlecenie i wyrok, który zatwierdziłeś na mnie. Hm? Niestety, nic nie wskazuje na fałszywość dowodów, które ujawniają twoją zdeterminowaną wolę usunięcia mnie i przygotowania, jakie powziąłeś w tym celu. Oczywiście, jeśli mylę się w tej materii – ton Gregory’ego nabrał nieomal pokornego brzmienia – to przecież nie ma cię teraz w tej trumnie dębowej, a ja przemawiam do pana Thompsona, który istotnie umarł, ale którego nie znałem zupełnie. Jeśli pan tam jest, panie Thompson, proszę wybaczyć mi te pretensje i uszczypliwość.
Odrętwienie mijało powoli. Jonathan walczył z nim usilnie, bo wiedział, że czasu ma niewiele. Wciąż jednak nie był w stanie się odezwać; na dobry początek wydobył z gardła cichy charkot konającego kojota. Zaraz po tym, jak nowa porcja ziemi zagrzechotała, uderzywszy w wieko.
- Zastanawiasz się, braciszku, co wpłynęło na zmiany kontraktowe. No cóż, siły kontrolujące Idaho zostały uprzedzone o planach twojego zleceniodawcy. Który zresztą okłamał cię w kwestii wyroku, jaki rzekomo na niego i jego lobby wydano w moich stronach. Był to jedynie pretekst dla grup, które przeciągnął na swoją stronę w żądzy powiększenia wpływów, no i pretekst, by pozyskać ciebie – najlepszego zabójcę w Oregonie. Zachłanność wymaga nagany, prawda? Dziś w nocy zdjęto mu dwóch synów i kilku rzeczywistych lub potencjalnych zastępców. No i proszę: zmiękł. A mówiłeś mi kiedyś przy wieczerzy, że to zaślepiony człowiek. Natychmiast wycofał się z ambicji podboju. Przypieczętował to pewnym pożytecznym organem, który oddał w depozyt jako gwarant przymierza. Szkoda, że gwarant zgnije za kilka dni, ale nie musi to przecież oznaczać fermentacji przymierza, nie sądzisz? Pytam, bo zawsze ceniłem twoje opinie w kwestiach branżowych. Wciąż jednak milczysz jak ten pan Thompson, więc sam będę podtrzymywał ten niedługi już kontakt między nami.
Jonathan naparł na wieko, lecz skończyło się to niewytłumaczalnym bezwładem wszystkich mięśni. Sztucer i telefon wypadły mu z drżących dłoni, które należały chyba do jakiegoś stuletniego starca, bo przecież zupełnie ich nie poznawał... 
Sztucer zdawał się ważyć jakieś pięćdziesiąt kilogramów, za to komórka najwyżej połowę z tego, więc zdołał ją unieść ponownie do ucha.
- Zaprawdę nie uprawiaj nerwowej gimnastyki w tak ciasnym pomieszczeniu, bo jeśli omdlejesz i nie wydusisz nic na pożegnanie, nigdy nie przestanę głowić się, czy przemawiałem do braciszka czy też jednak do pana Thompsona. – Gregory zamruczał niczym niedźwiedź w łagodnym zafrapowaniu. – Wieko tej trumny można otworzyć tylko z zewnątrz. Zgodzimy się chyba z założeniem, że produkcja trumien otwieralnych od środka w ogóle byłby dziwacznym procederem... Przyznam szczerze, że ani myślałem włączać się do tej międzystanowej konfrontacji, gdyż wiązałoby się to z pracą na ziemi oregońskiej brata mego jedynego. Gdy jednak ujrzałem sztucer tego brata na ziemi Idaho, hmm... I pomyśleć, że to twój zleceniodawca obnażył cię z tym wszystkim i złożył ofertę. Do której być może trochę go popchnięto, lecz trzeba zrozumieć jego kiepskie położenie. Dla bossów w Idaho (a wkrótce i w Oregonie) jestem najważniejszym wykonawcą i chyba nie dziwi cię, że trochę zdenerwował ich ten wyrok na mnie, choć nie twierdzę, że tak bardzo, jak te, które twój zleceniodawca zdążył zatwierdzić już na nich wszystkich.
Jonathan usiłował zacisnąć palce. Nie udawało mu się to, a to oznaczało, że nie zdoła zapanować nad sztucerem i przestrzelić trumny. Podejrzanie dużo wilgoci pojawiło się na dnie skrzyni, nie zawracał sobie jednak głowy, by dociec jej źródła. Jednego czy ilekolwiek ich tam było.
- Aha. Nie martw się o żonę i syna. Braterstwo rzecz święta. Zadbam o twoich bliskich jak o własnych. Którymi są, tak po prawdzie. Gwendolyn kocha mnie już od dawna i łączy nas coś więcej, niż te rodzinne przyjęcia, których byłeś świadkiem. Niech wymownym certyfikatem sympatii pomiędzy mną, a Gwendolyn będzie Malcolm, który jest nie twoim, a moim synem. Zaprawdę niespodzianka, hę? Zresztą mam i inny certyfikat, by cię przekonać i uspokoić, że twoi bliscy przetrwają to smutne wydarzenie bez większego wstrząsu. Tym certyfikatem jest kawa, którą wypiłeś dziś o 5.00 rano. Gwendolyn ci ją podała, prawda? Rozczula mnie to oddanie żon... Żeby wstać o świcie tylko po to, by podać kawę mężowi, który wyrusza, by zdmuchnąć brata. Ha! Kawa była smaczna? Gwendolyn, moja śliczna Gwendolyn, wzbogaciła ją kilkoma kroplami specyficznej mieszanki ziół; między innymi wilczej jagody, lulka czarnego, bielunia dziędzierzawy, szaleju, tojadu i kilku innych dobrodziejstw organicznego sabotażu. Twoje kłopoty z utrzymaniem koncentracji i zapaść mięśniowa są tego efektem... Ale przyjmijmy krzepiąco i familijnie, że intencją twojej żony było jedynie odprężyć cię i rozjaśnić aurę.
Jonathan wyciągał rękę po sztucer. Był to największy wysiłek, jakiego podjął się w życiu – co najmniej od czasu zepchnięcia wuja Duncana. Oczy nabrzmiały mu i zaczął widzieć podwójnie, tętnice szyjne chwyciło bolesne wzdęcie , szyjne mięśnie kurcz, a ręka wyciągnięta po broń stała się konwulsyjnie roztańczonym wężem, który pełzł wszędzie, tylko nie tam, gdzie chciał posłać go Jonathan.
Ale walczył z rozpaczliwym amokiem, który przełamał to wszystko. Zacisnął wyłamane palce na sztucerze.
- Słuchaj, braciszku – wymruczał Gregory. – Jakkolwiek wstyd nie pozwala ci o to spytać, sam ci wyjawię, iż nie mam żalu, że przyjąłeś zlecenie. Rozumiem to. Reputacja raz draśnięta wlecze się za człowiekiem jak ten chory pies-przylepa... Ale i ty nie wnosisz pretensji? Hm? Jonathanie drogi? Rozumiesz: praca pracą.
Jonathan podsunął lufę sztucera w kierunku głowy. Głowy, w której płonął pożar niepowstrzymanego chaosu. Co miał robić? Co miał robić?? Strzelać teraz? Żeby dokonać próby wydostania się? Jakie miał szanse? Nad trumną stała wataha drapieżników. Wychylony nos zostanie odcięty.
Czy przeczekać to wszystko zatem? Rozbić wieko, gdy odejdą? W chwili, gdy poziom tlenu spadnie do krytycznego stadium? A jeśli zakopią go za głęboko? Ziemia już nie grzechotała, lecz ciągle spadała, słyszał ten szmer... Do tej pory uważał, że nie ma straszniejszego dźwięku, niż skowyt pikującego wuja Duncana. Mylił się naiwnie. Nie ma bardziej porażającego dźwięku, niż grzechot ziemi spadającej na skrzynię, w której jest się uwięzionym.
Co robić? Co robić??
Pożar wypalał mózg jak kłąb papieru, a ciecze, które uwolnił z ciała, nie gasiły tego pożaru.
- A – zabrzmiał życzliwy głos Gregory’ego . – Byłbym zapomniał, a to chyba istotne dla ciebie. Podmieniono ci naboje.
Jonathan zapiszczał cichutko, niczym zestarzały balon. Jego stopy zaczęły drgać jakby właśnie powieszono go na powrozie, ale nawet tego nie zarejestrował.
- Pamiętasz, jak dwadzieścia osiem lat temu dałeś mi na urodziny piankę do tortu w sprayu? Okazała się pianką do golenia... Pyszny, braterski żart; zawsze chciałem go odwzajemnić. No i proszę, dziś, rzutem na taśmę, udało mi się. Wyjąłem naboje ze sztucera i włożyłem tam inne. Wyglądają podobnie, ale nie daj się zwieść. Nie wszystko srebro, co się świeci w lufie – Gregory zaśmiał się dobrotliwie. – Celofan kryje cukierki czekoladowe. Serio, kochany. Jeśli masz ochotę na słodycze w chwili własnego pogrzebu...
- Ty diable! – wycharczał Jonathan. 
A jednak przemówił! Pożar mózgu nie strawił jeszcze wszystkich połaci.
- Aaa – teraz ton Gregory’ego zawibrował łagodnym wyrzutem. – Ależ, Jonathanie, płatny zabójca mówi do płatnego zabójcy: „Ty diable”? No jakżeż to brzmi?... – Milczał przez chwilę, jakby akcentując nietakt brata. – No dobrze, zamknijmy tę smutną sprawę – podjął bardziej formalnym, ale wciąż pogodnym głosem. – Więc tak. Z tego telefonu nigdzie się nie dodzwonisz, prawda? To chyba zrozumiałe, że nie popełniłem błędu w tej materii; jestem zawodowcem, którego sam wyszkoliłeś. Trumna spoczywa na głębokości pięciu metrów, a dla pewności tuż obok zakopujemy urządzenie zakłócające. Ot, profesjonalizm. I dalej: to nie wuj Duncan zabił bociana, tylko ja. Nigdy nie lubiłem bocianów, ale wuja Duncana też nie lubiłem – mimo, że wziął na siebie winę - toteż wszystko nam się tu pięknie zazębia; nie musimy drzeć kotów nad tym wątkiem. Okej, teraz kwestia samego pogrzebu. Zawsze adorowałem twoje podejście do tej sprawy. Twój dojrzały stosunek, respekt, głęboki salut dla ceremonii ostatniego pożegnania – nic nie imponowało mi bardziej, nic nie inspirowało tak bardzo moich wyborów i hierarchii wartości.
Jonathan milczał jak ryba porażona prądem. Chyba nawet tak wyglądał, groteskowo wyprężony i wzdęty. Gdyby tylko trumna nie miała magnetycznych zatrzasków, wypchnąłby wieko brzuchem.
- Zaprawdę liczę na to, że podobny salut i poważanie okażesz także dzisiaj, gdy jesteś świadkiem pogrzebu wyjątkowej wartości, bo wszak swego własnego. Że zachowasz duchowe opanowanie i przykładny umiar w emocjach. Że docenisz prezent, który tobie sprawiłem i będziesz delektował się nim z nabożeństwem. Jeśli nie z wdzięcznością, to z godnością grzebanej istoty. To twój pogrzeb, bracie. Większej ceremonii nie mogłeś zaznać. Zaraz ponownie zagrają marsz żałobny Chopina, a ja przyrzekam ci z braterskiego serca, iż trwać będę u grobu twego aż do świtu jak ten granitowy strażnik. Czy zatem obiecujesz mi, że umrzesz godnie, delektując się ceremonią w opanowaniu, bez żałosnych wysiłków przyspieszenia śmierci, walenia głową w skrzynię, podduszania krtani dłońmi i takich tam nikczemnych aktów? Czy obiecujesz mi, bracie-zabójco, uświęcenie dla ceremonii pogrzebu?
Jonathan zaskrzeczał, zagrzechotał i zakwilił. Próby wydania ludzkiego głosu nie były łatwe. Zresztą ogień chaosu zabrał już większość zmysłów. Mimo to stoczył imponującą walkę, kosztem odgryzienia warg i wywichnięcia stóp oraz nadgarstków, by w końcu udzielić odpowiedzi.
- Tak – przyrzekł bełkotliwie. – Obiecuję.
Cholerny kłamca. Przeprowadzona miesiąc później ekshumacja wykazała, że nie docenił starań brata i nie czekał godnie na śmierć.
Aż sześć czekoladowych pocisków wypalił sobie w skroń.
 
*
 

Horrosądnik czwarty: Egzekutor z Malinówka

    Zostawiłem renaulta w stałym miejscu i energicznie pomaszerowałem z powrotem na gwarną ulicę. Niestety, wejście tylne, parkingowe, do gmachu ZUS-u, w którym pracowałem, było nieczynne z powodu plagi ślimaka futrynowego szparnika, każdy więc pracownik musiał korzystać z drzwi głównych.
    Mówię ,,niestety’’, bo mijanie się z podminowanymi czy sfrustrowanymi petentami nie jest wolne od ryzyka. Na moim koledze z pokoju, Romanie Szczeżycu, podarto garnitur w zeszłym miesiącu, a obuwie zerwano z nóg dwukrotnie.
    Napięcie społeczne z jakichś przyczyn rosło. Uważałem z kolegami, że nasza instytucja pracowała nadzwyczaj sprawnie i solidnie, a cięgi zbieraliśmy po prostu… za rząd i stan finansowo-etyczny kraju. Coraz trudniej było to natomiast wyjaśnić petentom. Napięcie rosło.
    Kiedy znalazłem się blisko wejścia, zastosowałem taktykę ,,Markotny petent’’, coraz modniejszą wśród personelu. Moi koledzy przybierali takie to miny – albo groźno-spięte – by nie prowokować klienteli do ataku na ,,złodziei, chamów, pijawki’’, a nawet tę klientelę udawać, wtopić się w nią. Byle bezpiecznie uciec za drzwi do swego pokoju, pacnąć za biurkiem, pogłaskać guzik alarmowy, unurzać usta w kawie.
    Działało to nieźle, ale jak wszystko – do czasu.
    Krokiem osowiałym człowieka ,,okradanego przez państwo’’, z głową spuszczoną w wyrazie beznadziei, jak po najgorszych nieszczęściach osobistych i rodzinnych, gramoliłem się właśnie po schodach - gdy przemknęło mi przed twarzą coś jakby wystrzelony z katapulty wąż.
    Nie było to oczywiście nic tak dziwacznego, po prostu czyjaś wielka, silna pięść rąbnęła mnie w nos i tym samym wróciłem pod schody.
    Przez chwilę wypełzałem z zamroczenia. Żeby się to udało, musiałem się zmęczyć. Nie miałem pojęcia, że wychodzenie z zamroczenia męczy niczym ćwiczenia gimnastyczne. Niestety, z przytomnością rozumu pojawił się niemiły w skutkach odruch bilansowania: szybko odkryłem, że mam złamany nos, a także jakieś uszkodzenie żuchwy, bo bolało na samą myśl o otwieraniu jej do mówienia.
    Skomplikowane są te koneksje nerwowe.
    Bezskutecznie próbowałem usiąść, więc tylko podniosłem głowę i potrząsnąłem nią w całkiem zwierzęcy, możliwe, że bizoni sposób.
    - Czy pan Zmrożek? – usłyszałem stanowcze pytanie.
    - Nie – wystękałem.
    Podniosłem głowę i pomrugałem oczami. Ból nie zmalał – nic też nie zmienił ten zabieg w kwestii dokuczliwego ubytku sił. Nie mniej wróciła ostrość widzenia.
    Na tle błękitnego nieba nachylała się nade mną olbrzymia postać, jej ramiona przypominały filmy wojenne z chorągwiami Lachów i Teutonów, ale twarz była poczciwa, a nawet uśmiechnięta.
    - A to wszystko w porządku – ocenił ciepło olbrzym. – Nic zatem do pana nie mam.
    - To… dobrze… ale kto mi przylał?
    - To ja – w głosie olbrzyma nie było ani nuty skruchy. – Proszę jednak zrozumieć, że zmylił mnie pan spodniami.
    - Co?... czym?...
    Wróciła ostrość widzenia, z ostrością myślenia było wyraźnie gorzej.
    - Jestem Eugeniusz Róbik, egzekutor z Malinówka.
    - Rubik?
    - Nie ten węgierski, wie pan. Z Malinówka.
    - Rozumiem, nie ten węgierski, z Malinówka... Dlaczego oberwałem?
    - Omyłkowo. Mam cios zakontraktowany dla pracownika ZUS-u, pana Zmrożka, imię nieustalone. Wyrok uderzenia sierpowym w twarz zamówił i opłacił klient tego zakładu z ostatniego wtorku. Jestem egzekutorem.
    - Tak, z Malinówka. Ale to chyba całkiem odległa dzielnica…
    - Dystans nie ma znaczenia. Egzekutor z urzędu musi… no musi egzekutować.
    - Ale pięścią? – wyraziłem wątpliwości.
    - Bo to urząd obywatelski, taki, wie pan, nieformalny, nierejestrowany. A poza tym jak karać urzędników, skoro ich kryje władza? Rzucać w nich samolotami z papieru, albo tymi białymi kulkami z krzaków? Tymi, wie pan?...
    - Wiem, chodzi o śnieguliczkę… Ale dlaczego ja dostałem? – powtórzyłem żałośnie, bo ból narastał. Wciąż brakowało mi sił, by wstać. Z konfuzją odkryłem, że tak petenci, jak moi koledzy z pracy mijają nas, udając, że pobity do upadku mężczyzna i stojący nad nim kolos rzucają się w oczy nie bardziej, niż klucz plujek na tle słońca.
    Co za świat – pomyślałem posępnie i jeszcze bardziej osłabłem.
    - To wszystko przez spodnie – rzekł swobodnie egzekutor. – Mam tu wynotowane przez klienta: ,,do egzekucji urzędnik Zmrożek, pokój 6, znak rozpoznawczy: zielonkawe sztruksy, miał je w ten wtorek, co mnie zlekceważył, cham bolszewicki, targowicki korporant’’.
    Spojrzałem po sobie i napłynęło do mnie jeszcze więcej gorzkich myśli. Są bowiem spodnie, których nie lubię – to sztruksy. Nigdy nie rozumiałem mody na sztruksy. Co gorsza, najbrzydszy ich wariant to sztruksy zielonkawego koloru.
    I nigdy bym ich nie założył, ani zielonkawych, ani choćby czarnych, gdyby nie to, że pół roku temu siostra kupiła mi je w prezencie. Właśnie takie. Zielonkawe.
    ,,Nie podobają ci się?’’ – spytała razy kilka i w końcu ruszyło mnie sumienie. Dziś, na jej imieniny, założyłem je – choć nie bez przełamania wstrętu.
    Dobrymi uczynkami jest piekło wybrukowane – powiadają. Coś w tym jest: mój dobry uczynek został zamieniony w złamany nos, i prestiż zresztą. Marta z ,,7-ki’’ chyba jednak nie pójdzie na tę kawę ze mną. Zerknąłem w okno i dostrzegłem, jak patrzy na mnie zdegustowana.
    - Pieski świat – wymknęło mi się.
    - Nie rozklejaj się pan – pouczył mnie z uśmiechem egzekutor Eugeniusz. – U nas na Malinówku mówi się, że jak facet nie ma nosa złamanego przynajmniej trzy razy w życiu, to coś z nim nie tak. Albo pompon albo inny figo-fagoń. Taki trefniś, Stańczyk, rozumie pan.
    - Rozumiem – potwierdziłem skrzętnie.
    Nie chciałem prowokować olbrzyma do ,,poprawki’’ jakimś irytującym objawem ,,niepojmowania rzeczy słusznych i oczywistych’’.
    Tymczasem egzekutor okazał się miły, poczciwy, całkiem dusza-człowiek. Przystawił mi zwitek chusteczek do nosa i zebrał krew. Podał mi też listek z witaminą B12.
    - Proszę sobie zaaplikować – zachęcił.
    - Dzięki – wycharczałem. By go nie urazić, wyłuskałem dwie pastylki.
    - Nie ma sprawy, kiedyś się pan odwdzięczysz. Pracuje pan tu, czy jako petent?
    Stężałem pędraczo pod tym pytaniem, bo jakoś tak ostatnio nikt nie kwapił się, by pracę w ZUS-ie ujawniać. A jeśli egzekutor ma jakiś inny kontrakt, na ,,dowolną gnidę z ZUS-u, korporanta targowickiego’’?...
    - Mhm – zacząłem ostrożnie. Po czym udając atak bólu zakryłem twarz dłonią.
    - Nieboraku – rzekł ciepło Róbik i pogłaskał mnie czule po głowie.
    Zrobiło mi się prawie przyjemnie, bo już dawno nikt mnie nie głaskał, a na pieszczoty Marty z ,,7-ki’’ nie było już raczej co liczyć.
    Nagle stała się rzecz dynamiczna, błyskawiczna i zresztą piorunująca. W jednym ułamku sekundy dostrzegłem coś jakby zielonkawy kolor między nogami nachylonego egzekutora, ale i on tego nie przegapił kątem wyczulonego kontraktem oka – i wyprowadził cios równo z obrotem ciała.
    Trafił pod brodę, a ofiara – mój kolega z pokoju Szczeżyc – padła nieprzytomny na stopnie. Ze zdumieniem odkryłem, że ma na sobie nieszczęsne zielonkawe sztruksy.
    - Myślał, że mi przemknie – wymruczał z satysfakcją egzekutor.
    Wiedziałem już, co to za ból, być zmiecionym pięścią egzekutora, więc patrzyłem z prawdziwym współczuciem na bezwładne ciało Szczeżyca. Którego Róbik przywrócił do względnej przytomności przy pomocy potrząsania, tarmoszenia i policzków.
    - No co tam, co tam, hop hop – wybełkotał odprężony urzędnik, trzymając – z zadziwiającą dyscypliną i heroizmem – teczkę w rękach.
    - Pan Zmrożek? – zapytał szorstko egzekutor z Malinówka. – Pokój 6?
    - Znalazłem je…
    - Ale co?
    - Znalazłem czubajki, ale druty były pod prądem – mamrotał mój kolega.
    Przejęty jego stanem egzekutor przyładował od razu dwa kolejne policzki.
    - Pan Zmrożek? – powtórzył trochę niecierpliwie. – Pokój 6?
    - Ninie – zaprzeczył Szczeżyc z pewną zadumą. – Sze… szulibuli. Popu pięś.
    - Wszystko w porządku – poklepał go Róbik. – Oto chusteczki i oranżada w woreczku. Otworzyć?
    - Hop hop.
    Zamroczony, ale wyraźnie odprężony Szczeżyc począł siorbać oranżadę, a egzekutor rozejrzał się czujnie.
    - Zawodowiec z pana – zauważyłem.
    - Biorę dychę za każdy wyrok.
    - 10 000?
    - Co pan, czy ja gnida urzędowa? – oburzył się. – Jestem z Malinówka, swój honor mam. Dycha idzie równo, za ,,buchaltera’’, ,,sierpa’’, czy za ,,kopiec’’.
    - Za kopiec?
    Spojrzał na mnie posępnie.
    - No tak, kopiec – pokiwałem pospiesznie głową. – Zasady rzecz ważna – dodałem. – Tylko… Hm…
    - Pytaj pan śmiało. Nie biję za nic, mam kodeks.
    W zależności od nasilenia bólu i otępienia umysłu, kodeks Eugeniusza Róbika zdawał mi się albo krzepiący, albo do reszty przerażający, jednak postanowiłem zaryzykować.
    - Czy nie powinno się spytać o nazwisko PRZED zadaniem ciosu?
    - No coś pan. – Róbik pokręcił głową nad moją naiwnością. – Czy pan myśli, że mi ktoś odpowie tak szczerze i prosto z mostu? Przecież ja wyglądam tak, jakbym chciał pieprznąć z piąchy, prawda?
    - No cóż.
    - No. Ile razy pytałem PRZED, tyle razy mi się migali od odpowiedzi, coś tam kręcili, ,,A bo co? A o co chodzi?’’ – zwlekali, albo wzywali ochronę. A jak walnę i potem spytam, tak zawsze usłyszę prawdę. No nie jest tak?
    - Cholera – skwitowałem z rezygnacją. – Chyba rzeczywiście.
    - Egzekutor musi mieć zmysł psychologiczny. Inaczej to tylko jabcoki z dwukółki sprzedawać, a nie do poważnej urzędowej robo… - urwał i wykonawszy drapieżny sus huknął podbródkowym z potężną siłą. Słońce raziło mnie w oczy, ale dostrzegłem zielonkawe sztruksy, chylące się w dół z całą resztą szczupłej zawartości.
    Co oni z tymi spodniami? – skonfundowałem się.
    - A niech to! – usłyszałem zmartwiony głos Róbika. – A przecież kardynał Siri mówił, żeby nie nosiły spodni.
    - O Jezu – przejąłem się. – O nie.
    - No padła – stwierdził egzekutor, jakby padnięcie szczupłej kobiety od jego ciosu było czymś dziwnym na tle zmiecionych mężczyzn, to jest mnie i Szczeżyca. – Może chora i niedobór żelaza czy coś tam.
    I nagle uświadomiłem sobie, że przecież egzekutor powalił brutalnym ciosem kobietę! Powinienem teraz zerwać się i wykonać dwie akcje zgodne z męskim kodeksem obywatelskim MOJEJ dzielnicy: wymierzyć karny cios sprawcy, a następnie zaopiekować się jego ofiarą.
    Z przerażeniem odkryłem jednak, że poczucie niemocy jest równoznaczne z zanikiem impulsu etycznego. Gdy to pojąłem, zacząłem się z determinacją zbierać w sobie – aż udało mi się poderwać i wesprzeć na łokciu.
    W następnej sekundzie przefrunął ten wąż i znów spadłem w mrok.
    Ocknąłem się dzięki troskliwym zabiegom Róbika.
    - Proszę tego nie brać do siebie – wytłumaczył się. – Ale podejrzewałem, że chce pan mi rąbnąć z ,,partyzanta’’ za tamto. To normalne u facetów z charakterem. Chciał pan?
    - Mhm…
    Niebo miało dziwny purpurowy kolor, ale dłuższą serią mrugnięć przywróciłem zmysł widzenia do normy. Rozejrzałem się i stwierdziłem, że zaszły zmiany. Otóż wokół nas szwargotał pierścień ożywionych petentów oraz przechodniów. Nie tylko jednak nie kwapili się do niesienia odsieczy pobitym, ale jeszcze na nich pomstowali.
    - Mają za swoje, złodzieje! – krzyknął ktoś nade mną.
    Ani drgnąłem. Byłem niczym owad w bursztynie. Tak właśnie zamarły, ale chyba nie tak bardzo bezpieczny jednak.
    Nie poruszając głową, by nie sprowokować ciosu od Róbika lub innego ,,egzekutora’’, wodziłem oczami wokół, oceniając sytuację. Leżało już pięć ciał, wszystkie ściągnęły na siebie zgubę zielonkawymi sztruksami.
    Których akurat sam skazany – Zmrożek – nie miał na sobie. Co stwierdziłem, ujrzawszy go w tłumie, w który wtopił się z miną nie jak zwykle zgnębioną, ale raczej zajadłą, wściekłą. I nawet krzyknął z pasją:
    - Złodzieje!
    Spryciarz – pomyślałem cierpko. Złapałem się nawet na myśli, by go wydać, pogrzebać krzykiem denuncjacyjnym, gdy przypomniało mi się, że Marta z ,,siódemki’’ jest jego siostrą.
    Sam egzekutor z Malinówka był szczerze przejęty pomyłkowo rozdanymi ciosami. Każdy ze znokautowanych miał głowę ułożoną na złożonym w kostce ubraniu, które olbrzym pobrał od ,,wolontariuszy’’ spośród gapiów.
    Kobieta – teraz stwierdziłem, że niezatrudniona u nas – była dodatkowo przykryta marynarką Róbika, fasonu jakby lwowskiego. Obok leżał gigantyczny bukiet kwiatów, który rozczulał, przy czym źródło jego pochodzenia nie było zagadką, gdy się odkryło wzrokiem dwa rozszabrowane zusowskie klomby.
    Dżentelmen – pomyślałem i znów się przeraziłem. Mój mózg był uszkodzony i cholera wie, jak trwale.
    Za oknami i przeszklonymi drzwiami zakładu widać było przerażone twarze pracowników i petentów, którzy w atmosferze ,,łatwej pomyłki’’ też nie kwapili się wyjść – i było to prewencją słuszną.
    Tymczasem tłum gapiów popadł w emocje.
    - Dobrze, k…wa, złodziejom!
    - Żyjemy jak szczury! Jak piżmowce!
    - Obniżcie składki!
    - Harowałem na PRL, mam medale i co!!
    - Dziedzic mi więcej zapłacił za złamaną nogę, hieny!
    - Podpalić!
    - Wstyd i hańba! – zagrzmiał jakiś staruszek, wsparty o laskę. – Nie chcą mi dołożyć na leki, jem raz na tydzień ser, a rzucałem butelki na Woli!!
    - Na meczu? – nachylił się ku niemu sympatyczny młodzieniec.
    Jeszcze nie dostrzegłem zmiany na twarzy staruszka, a już wiedziałem, że ów młody głuptak popełnił śmiertelny błąd. Niewybaczalna nieznajomość historii, bimbanie na patriotyzm i znój, który wykonali kiedyś starzy (dziś starzy) ludzie dla kraju, mają to do siebie, że są… niewybaczalne właśnie.
    Co gorsza, głuptak ów, może i miły i serdeczny, wychylił się z tą ignorancją w najbardziej fatalnym momencie z możliwych. Przecież właśnie kumulowały się i kipiały latami odkładane żale, rozczarowania, gniew nakarmiony poczuciem krzywdy. Staruszek, pewnie tak Obrońca Wrześniowy jak i Powstaniec, wymierzył w twarz młodzieńca cios tak samo odruchowy, jak silny. W ciosie tym wszak zawarły się te żale, upokorzenia i wspomnienia Polski z chwil próby, i marzenia o Polsce z obietnic…
    Głuptak padł na chodnik jak ścięty, a tłum zafalował w oczarowaniu.
    - O żesz k…wa – powiedział Róbik wstrząśnięty.
    Sam staruszek też był pod wrażeniem własnej siły – a może po prostu poddał się ostatecznie – bo usiadł na krawężniku i popadł w zamyślenie. A mnie jakoś zrobiło się go żal.
    I nagle posypały się uderzenia. Starzy, chorzy, odsunięci z biegu spraw ludzie z rozpaczą zaatakowali przechodniów młodych, emanujących zadowoleniem z siebie, entuzjazmem nie mającym nic wspólnego z pozycją ojczyzny.
    - Macie, łobuzy!
    - Bić zboczeńców, pomioty korporanckie!
    - Masz, ty huncwocie, za mohery! Ja ci dam mohery! Do różańca i do łopaty, mały cyniku plugawy, Polskę podnosić z szamba!!
    Zerknąłem na Eugeniusza Róbika, który wszak spełnił rolę zapalnika do całych tych zamieszek. Zastanawiałem się, czy się stropi, czy zawstydzi, a może ucieszy – czy zrozumie, czego jest świadkiem, co mógłby wyrazić refleksją. I rzeczywiście wyraził.
    - A niech mnie – pokręcił głową z zafascynowaniem. – U nas na Malinówku takie rzeczy się nie dzieją. Tu to dopiero jest niebezpieczna dzielnica.
 
*
 

KONIEC

 181ddfc673abd6827be0602831d7994d.jpg