JustPaste.it

Zapach

Gdy odchodzi ktoś bardzo bliski....

Gdy odchodzi ktoś bardzo bliski....

 

 

 

Choroba to nie tylko diagnoza, cierpienie i ból. Choroba to dar, który łączy ludzi, sprawia, że mamy nadludzkie siły, to dar, który wlewa w nas wrażliwość, refleksję nad kruchością życia i wartością istoty ludzkiej. Może lektura tego odwróconego dziennika pomoże komuś przygotować się na trudny czas odchodzenia najbliższych.

 

a642e86b7f01291357510724385209bb.jpg

 

 

PROLOG

 

 

W pewnej dzielnicy uśpionego górniczego miasta, tak samo sennej, a może jeszcze senniejszej od reszty świata, samotność zawitała w moim domu niespodziewanie, jak deszcz z bezchmurnego nieba.

Nie znałem wcześniej twarzy samotności, ale poczułem ją w dniu, kiedy odeszła moja mama - pierwszy i najwierniejszy przyjaciel.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

15 września 2001 późnym wieczorem.

 

 

- Nie bądź smutny, przecież masz mnie... - Żona nie rozumiała, że straciłem przyjaciela.

- Dlaczego mam być wesoły, kiedy nie zdążyłem.

- Jak to? Przecież zdążyłeś wszystko przygotować, cały pogrzeb był jak należy.

- Ty niczego nie rozumiesz! Nie zdążyłem jej powiedzieć.

- Komu?

- Mamie... Nie zdążyłem jej powiedzieć...

- O czym?

- Że ją kochałem...

- Przecież dobrze o tym wiedziała.

- Ale ja jej o tym nie powiedziałem. A teraz już nie mogę.

- Nie rozumiem cię, dobranoc, potrzymam cię za rękę.

Przyjaciel zawsze zrozumiał.

 

 

 

 

Dwa lata wcześniej...

 

Mama prawie nigdy nie chorowała. Przeziębienia leczyła domowym sposobem, unikała lekarzy, aż do pewnego razu, kiedy wyhodowała sobie paskudne zapalenie oskrzeli. Wtedy już pod przymusem zawiozłem ją do znajomej doktorki. Ten przymus okazał sięźniej niepotrzebny, ponieważ mama już od jakiegoś czasu sama szukała zaufanej lekarki, której mogłaby pokazać coś niepokojąco dziwnego na swojej piersi.

Czekałem na mamę nieświadom tej tajemnicy w poczekalni prywatnego gabineciku patrząc na drzwi, w których zniknęła , kiedy od strony zaplecza wyszła doktor Jadzia.

 

- Powiedziałam pani Marii, że idę po recepty... Jakby coś, to ty nic nie wiesz, ona nie pozwoliła wam powiedzieć, ale ja tak nie potrafię... Ona tam siedzi w gabinecie i nie wie, że ja ci to mówię, ale musicie ją leczyć. Ona nie chce, ale wy musicie... To jest rak! Wielki jak pięść! Trzeba to usunąć jak najszybciej, bo ją zabije, bo będzie za późno!

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Szok. Poczułem w nozdrzach dziwny zapach.

 

- Niech ją pani przekona, że to nie może być tajemnica, że ma się leczyć! Pójdę z nią gdzie trzeba. Ona musi z nami o tym rozmawiać!

Mama wyszła z gabinetu zakłopotana. W samochodzie oznajmiła mi tylko, że musimy jechać na biopsję, bo trzeba stwierdzić nowotwór.

 

- Chyba wykluczyć! - odpowiedziałem

- Nie ma co wykluczać, to trzeba potwierdzić. Ja to już mam od dawna.

- To wiedziałaś i nic nie mówiłaś?!

- Nie byłam pewna.

 

Biopsja przyniosła wynik pozytywny. W tym wypadku pozytywny znaczy - zły. Do dziś nie wiem, jak udało się przekonać mamę do poddania się operacji usunięcia piersi, ale stało się.

Mama zasiliła grono “Amazonek”. To był początek końca.

Po operacji mama dochodziła z wolna do siebie, a my cieszyliśmy się, że zdrowieje. Następne badanie kontrolne przyniosło niepokojące wyniki.

Druga operacja mająca na celu wycięcie guzków na węzłach chłonnych pod pachą po stronie zdrowej piersi nie dała nadziei na rychłe wyzdrowienie. Walka z chorobą nowotworową polegająca na stopniowym wycinaniu z organizmu zaatakowanych tkanek, to nie leczenie, a ucieczka przed nieuniknionym, która przysparza chorej osobie wielu cierpień, nie dając wiele więcej nadziei niż fakt, że jeszcze się żyje. Tym bardziej, że wraz z wypisem ze szpitala pojawiło się pierwsze skierowanie do Instytutu Onkologii na serię chemoterapii, która miała na celu zdusić ognisko nowotworu i zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu się tej strasznej choroby. Mama pojechała do Instytutu za namową rodziny, choć przeczuwała już, jakie cierpienia i upokorzenia staną się jej udziałem. Podczas całego procesu walki i porażki z chorobą wydarzył się tylko jeden maleńki cud. Otóż za namową cioci Trudy, pojechałem do Warszawy po odrobinę nadziei w postaci tajemniczego niebieskiego proszku wynalezionego przez pewnego profesora. Specyfik ten jest ponoć bardzo pomocny przy leczeniu nowotworów. Mama zaczęła przyjmować ów preparat trochę z ciekawości, trochę w celu docenienia starań całej rodziny o jej wyleczenie. Choć był paskudny w smaku i powodował bóle brzucha, całą przeznaczoną dawkę z pokorą dzień po dniu przyjęła. Po tej kuracji nastąpiło polepszenie samopoczucia, ale nie na długo. I znów szpital. Mimo to ja miałem największą nadzieję na wyleczenie mamy w tym właśnie okresie. Kiedy zabrakło preparatu, pędziłem jak szalony taksówką(!) do Warszawy i przywiozłem tę nadzieję. Lepiej i gorzej. Gorzej i lepiej. A potem coraz gorzej. Szpitale, szpitale. Podczas któregoś z pobytów mamy w szpitalu, a właściwie na dzień przed wypisem rozmawiałem z nią o wyjściu i o ubraniach, jakie powinienem jej przynieść na tę okoliczność. Ni stąd- ni zowąd, mama rozpoczęła rozmowę o szatach do pochówku przygotowanych już od dawna i oczekujących na sekretnej półce sypialnianej szafy.

 

- Powinieneś wiedzieć, w czym macie mnie pochować. Proszę tylko, byś kupił mi takie buty bez pięty i z pełnymi palcami. W takich butach nie widać sinych palców, a dobrze się ubiera na sztywne nogi.....

- Mamo! Co ty pleciesz. Ty musisz żyć! Teraz to było tylko zapalenie płuc. Jeszcze nie tym razem... Zobaczysz, wrócimy do domu, a jak się będziesz już lepiej czuła, to - obiecuję ci - pojedziemy do sklepu i kupisz sobie buty, jakie będziesz tylko chciała, a potem będą leżały w szafie, aż je mole zjedzą.

Mama nie odpowiedziała nic, ale po policzkach spłynęły jej dwie duże łzy, które zdały się wołać: “Głupi, naiwny Olku, czy nie widzisz, że mama żyje jeszcze tylko dla tego, że robi to dla was! Ona dawno się już poddała, bo coraz bardziej cierpi ból i upokorzenie związane z chorobą. Nie ma już siły walczyć. Nie będzie już nigdy lepiej, będzie gorzej i gorzej. Ona jest gotowa na swoją śmierć od początku choroby. Leczy się tylko dla was, bo wy nie jesteście gotowi na jej odejście!”

Mama wróciła do domu i o butach do trumny nigdy już nie wspomniała. Postanowiła żyć jak najdłużej, póki najbliżsi nie oswoją się z faktem, że i tak w końcu nie wytrzyma i umrze.

 

Przyjaciel potrafi cierpieć dla innych...

 

 

 

czerwiec 2001

 

Instytut. Kolorowe posadzki i ściany w wesołych odcieniach, oraz nowiutkie wyposażenie bardzo dziwnie komponowały się z widokiem kobiet i mężczyzn bez włosów, brwi i rzęs, bądź w chustkach okrywających łyse głowy, albo też w perukach o nienaturalnych uczesaniach i ubarwieniach. Albo ci, którzy wyszli przed gmach na papierosa. Z otworami z plastikową obwódką zamontowanymi w krtani, przez które wylatywał im dym papierosowy... I ta młoda dziewczyna na wózku przeraźliwie szczupła i blada, o wzroku wyrażającym pustkę... To jest Instytut Onkologii, który po kilkunastu wizytach przestał już robić na mnie jakiekolwiek wrażenie. Zresztą mama, którą wraz z ojcem przywieźliśmy na kontrolną wizytę, chodząca o własnych siłach, w dobrze dobranej peruce, z uśmiechem na twarzy, nie przypominała niczym chorej na raka osoby. Wizyty te stały się już pewnego rodzaju rutyną, ale tego dnia wszystko się zmieniło. Po wyjściu mamy z gabinetu pani doktor, która prawie rok walczyła z jej chorobą, poproszono mnie wraz z ojcem na rozmowę.

- Pod względem onkologicznym zakończyliśmy w dniu dzisiejszym leczenie pani Marii.- Głos lekarki był bardzo smutny.- Nastąpiła szybka progresja choroby z przerzutami na płuca. Dalsza chemioterapia może pogorszyć stan pacjentki, więc należy wykorzystać jej dobre samopoczucie i już więcej jej nie męczyć.

 

- To znaczy...-Antoni nie dał skończyć tego okrutnego werdyktu.

- To znaczy, że przegraliśmy walkę z chorobą....Tak bywa jeszcze bardzo często...

- I co dalej?

- Dalej należy już tylko wierzyć. Na wszelki wypadek dam panom adres hospicjum w waszym mieście. Nie mówcie na razie pani Marii. Ja jej tylko powiedziałam, że nie trzeba już chemii i ona się cieszy...

Biedna pani doktor. Przyznała się w tych kilku zdaniach, że całe lata nauki i praktyki poświęciła na walkę z wiatrakami, a te kilka przypadków wyzdrowień to bardziej cud, niż medycyna.

Uświadomiliśmy sobie w jednej chwili, że my też przywożąc tam mamę liczyliśmy na cud, który w naszym przypadku się nie zdarzył.

Mama w tym czasie czekała na korytarzu, domyślając się o czym toczy się rozmowa za zamkniętymi drzwiami.

 

- Mówiła wam, że koniec z chemią? Nareszcie. Ja wam tego nie chciałam powiedzieć, ale następnych zabiegów bym już nie przyjęła. Tego bym już nie wytrzymała. Dobrze, że sami się domyślili. To nic nie daje, a czuję się po tym świństwie bardzo źle.

Mama domyśliła się, widząc nasze dziwne miny, że wiemy coś więcej i że zaraz ją okłamiemy, bo w gruncie rzeczy nie wiedzieliśmy co powiedzieć, więc sama wyręczyła nas z tego zadania. Niesamowita kobieta. Kiedy my mieliśmy zataić przed nią prawdę, ona znając ją wcześniej, sama nas okłamała, byśmy my nie musieli kłamać jej..

 

Tak potrafi tylko przyjaciel...

 

Kilka dni później znalazła przypadkiem w domu schowaną przed nią diagnozę - wyrok z Instytutu Onkologii, oraz kartkę z adresem hospicjum i uśmiechnęła się.

 

-Głuptasy. Dobrze, że już mają ten adres, bo kto im pomoże?

 

Przyjaciel nigdy się nie gniewa...

 

 

 

połowa sierpnia 2001

 

Hospicjum kojarzy się ludziom z ponurym miejscem o odrapanych ścianach, w którym każdy, kto nie ma gdzie dokonać żywota znajdzie kawałek miejsca, w którym spędzi ostatnie godziny w odosobnieniu, z dala od oczu “współczujących”. I ja także wzdrygałem się przed pójściem w to miejsce po pomoc dla mamy. Obawy i uprzedzenia rozwiał pogodny uśmiech na twarzy jedynej osoby jaką tam zastałem. To było hospicjum domowe, które mieściło się w pomieszczeniu plebani i żadnych umierających nie gościło. Cała rzecz polegała na tym, że owo hospicjum to grupa zorganizowanych osób z lekarzem na czele, która służy najbliższym rodzinom chorych w przetrwaniu najtrudniejszego okresu, jakim jest powolne umieranie na ich oczach i przy ich współudziale z bezsilności. Wizyta zakończyła się rzeczową rozmową o tym, jak to umieranie uczynić milszym i wypożyczeniem do domu urządzenia do wytwarzania skoncentrowanego tlenu do maski w domowych warunkach. Pomoc duchowa nie była mi w tej chwili potrzebna, za to maska tlenowa dla mamy - bardzo. Urządzenie to przysporzyło już niejednej osobie, sądząc po stopniu zużycia, wiele ulgi w cierpieniu. Mamie także. Na te kilka tygodni, kiedy urządzenie owo zagościło w domu, a z racji gabarytów znalazło swoje miejsce centralnie w pokoju gościnnym, kanapa, na której leżała chora, stała się miejscem pielgrzymek wielu krewnych i znajomych, którzy niby w odwiedziny przybywali, by spełnić katolicki obowiązek “chorych nawiedzać”, a przy okazji na wszelki wypadek zobaczyć się jeszcze z Marią. Dla niektórych było to już ostatnie widzenie. Mama również ten czas przeznaczyła na obrachunek całego życia. Ze swojego leżącego “centrum dowodzenia” wydawała polecenia i dyspozycje, które miały uregulować wszystkie sprawy: te oczywiste, jak i te nie załatwione. Najważniejsza dla niej była wizyta księdza z Namaszczeniem Chorych, które kiedyś nazywano Ostatnim. Wydarzenie to odbiło się echem wśród mieszkańców bloku.

- Sąsiadka z parteru umiera! Wezwali księdza.

  • Może już umarła i było za późno?- Tak się rodzą plotki.

  •  

A dla mamy była to długa rozmowa z księdzem o przyszłym Domu do którego nieuchronnie zmierzała, bo któż jak nie ksiądz może mieć lepsze informacje z pierwszej ręki o przyszłym bycie. Po tej rozmowie przestała zwracać uwagę na siebie, stała się spokojna i wyciszona. Jedyny problem, jaki ją zaczął nurtować, to los najbliższych po jej odejściu.

- Czy Antoś da sobie radę, jak mnie już nie będzie? Przecież on nie zadba o siebie, taki schorowany i to serce, a dzieci mają swoje problemy, kto mu pomoże?- Zwierzyła się kiedyś pani Krysi, najlepszej koleżance. -A Izunia? Kto będzie pilnował, żeby brała lekarstwa na tę jej depresję? A Areczek tak daleko i tak ciężko pracuje na ten nowy dom. Nawet nie ma czym przyjechać do taty. A mój Oluś?

 

Tu łzy zaszkliły oczy Marii i głos uwiązł w krtani. Zresztą nie musiała nic mówić, bo pani Krysia, już od dawna doskonale wiedziała, że popadłem w poważne kłopoty w interesach, z których wyjście rysowało się bardzo blado.

Przyjaciel zawsze martwi się losem najbliższych.

 

 

źniej aparat z maską tlenową przestał już dawać ulgę w duszności i mama sama poprosiła o zawiezienie jej do szpitala. W oczekiwaniu na karetkę spoglądała na wszystkie drogie jej przedmioty znajdujące się w pokoju i na obwieszone obrazami ściany takim czułym wzrokiem, jakby chciała to wszystko zaraz przytulić i ucałować. To było pożegnanie z domem- gniazdem, które tyle lat wiła, a które przyszło jej na zawsze opuścić.

W szpitalu ściągnięto z jej płuc ponad litr wody przez nakłucie w plecach. Dało to jej krótkotrwałą, ale znaczną ulgę.

 

 

 

7 września 2001

 

- Nie mogę już dojść do toalety, to tak daleko...

  • To nic, mamo zawiozę cię na wózku, stoi taki na korytarzu.

Przebywanie w damskiej ubikacji było dla mnie faceta trochę krępujące, ale to szpital i nie ma mowy o intymności.

- Zabieram cię na wycieczkę.- Otuliłem mamę szlafrokiem i pchałem wózek z poczuciem niebywałej misji. Przejażdżka nie interesowała jej zbytnio, aż do momentu, gdy dojechaliśmy do dużego okna na korytarzu. Okno! Przecież od tak dawna mama ciągle leży w łóżku, a w tej pozycji widać przez okno tylko niebo. Dla osoby, która się wybiera do Nieba od dłuższego już czasu, jego widok nie robi wrażenia. A z okna w korytarzu widać było drzewa, trawę, przy dobrej pogodzie nawet góry. To było bardzo długie i smutne spojrzenie na otaczający świat. Mama wiedziała, że ostatnie.

 

Przyjaciel zawsze wie pierwszy.

 

 

 

 

 

 

9 września 2001

 

 

- Wszystkiego najlepszego, mamusiu. Życzę ci przede wszystkim zdrowia, byś stąd lada dzień mogła wyjść.- Słowa życzeń urodzinowych wypowiadanych przeze mnie zazwyczaj układały się w oklepane formułki, ale w tym przypadku zabrzmiały niechcący jak makabryczna ironia. Na szczęście Mama pogodna i uśmiechnięta w dniu swoich urodzin szczególnie, przyjęła życzenia syna z pobłażaniem i można by rzec - z rozbawieniem. Przykuta do łóżka, tak słaba, że nie mogła wyjść już nawet do toalety, na słowa o wyjściu ze szpitala pomyślała o jednym tylko kierunku, bynajmniej nie tym do domu...

Cała rodzina zebrana wokół łóżka by świętować sześćdziesiątą drugą jesień życia mamy nie dopuszczała myśli, że to już ostatnia i ta prawdziwa jesień. Chyba zresztą dobrze, bo smutek najbliższych byłby niepożądaną rzeczą w tej chwili. A chwila to była niezwykła. Ciasto, zapach zaparzonej kawy i przyniesionych kwiatów kojarzyły mi się z miłymi, niedzielnymi popołudniami w domu rodzinnym.

Gdyby nie widok odłożonej na boku maski tlenowej, można byłoby zapomnieć o miejscu, w jakim przyszło świętować zebranym urodziny Marii.

 

 

 

11 września 2001

 

Wczesnym wieczorem w szpitalnym pokoiku panował nastrój grozy. Nie było to, oczywiście spowodowane jakimś szczególnym stanem którejś z pacjentek, ale migawkami ukazującymi się na ekranie zawieszonego nad drzwiami telewizora. Widok walących się dwóch wież WTC oderwał chore kobiety od ich subiektywnej rzeczywistości na rzecz choroby cywilizacji.

 

  • Tylu ludzi zginęło niewinnie...- słowa wypowiedziane przez Marię, która była świadoma swojego rychłego końca, pełne były smutku.

 

Dopiero po chwili zrozumiałem ten smutek. Niepojętą złośliwością życia i śmierci jest fakt, że w czasie gdy mama już tak długo czekała na śmierć, która była jedynym lekarstwem na jej niewyobrażalne cierpienie, dwa tysiące ludzi straciło życie w kilka chwil i to zupełnie niechcący, i niespodziewanie. Cóż, nie ma się wpływu na wybór momentu i rodzaju śmierci, a i tak w tamtej chwili przedkładałem kończące się życie matki nad życiem całej rzeszy niewinnych, czy winnych ludzi. Mama była zbyt słaba aby rozmawiać. Zasnęła. Też byłem zmęczony, więc cicho wstałem i pogłaskawszy krótkie, siwiutkie włosy mamy, spojrzałem na zegarek i wyszedłem.

 

 

13 września 2001

 

Ciepłe, senne przedpołudnie omiecione ostatnimi wyblakłymi promykami słońca schyłku lata. Szara, lecz pamiętająca jeszcze czasy świetności górniczego szpitala sala z pożółkłymi firankami. Na ścianie blada tektura w ramkach ze „Śpiącym Wojtusiem” Wyspiańskiego.

Ten chłopiec z obrazka był jakiś blady, chory chyba, jak te nasze czasy, społeczeństwo, świat, albo jak ta kochana postać o pergaminowej twarzy leżąca na łóżku.

 

  • Dzień dobry, mamo! Jak się dziś czujesz? Lepiej? Leci tu coś z tej rurki? Posuń się brat trochę, to sobie usiądę. O, i tata i Iza, ale mamo masz tu gości, ho, ho!

 

Ten bezsensowny słowotok był jedyną obroną przed zeszkleniem oczu i szarpaniem kącikami ust. Zdawałem sobie sprawę, że to ostatnie dni przed utratą przez mamę przytomności i przed „tym”, czego bałem się najbardziej.

Smutny, lecz głęboki w rozumieniu beznadziejnego położenia wzrok mamy skupił się na twarzy Izy.

- Mamusia chce coś chyba powiedzieć! -Tata zawsze bał się cierpienia mamy, ale tym razem nie zbliżył się ze swoją wilgotną ze strachu twarzą do suchutkiej i białej jak opłatek twarzy napiętej z bólu. To Iza przyłożyła ucho do ust mamy.

  • Mama mówi, żebym zrobiła wam kawę. O, a ja przyniosłam herbatkę ziołową. Komu herbatkę? Nikt nie chce? No to kawa.

  •  

Ciepły w dotyku, obtłuczony szpitalny kubek z czarną, pachnącą zawartością, pomimo przymknięcia oczu i wytężenia wyobraźni, nie chciał już kojarzyć się z niedzielnym popołudniem przy kawie i ciasteczkach w domu rodzinnym. Mimo to zapanował dziwny nastrój. Popijając kawę spoglądaliśmy w ciszy w smutne zielonoszare oczy, które zdały się do nas przemawiać „kocham was!”. I te ręce, zataczające z trudem półokrąg z dołu w górę wyrażające bezradność, a może chcące nas wszystkich ogarnąć, przytulić. I ten zapach. Piękny, a zarazem przerażający. Co to za zapach? Obcy i znajomy. Nie wiedziałem.

 

- Chyba zasnęła.

  • Chodźmy już.

  •  

Wędrówka długim szpitalnym korytarzem nie sprzyjała rozmowie. Dopiero łyk świeżego powietrza i papieros uwolniły błąkający się w moich nozdrzach natrętny niezidentyfikowany zapach.

 

- Rozmawiałeś, tato z ordynatorem?

  • Nic dobrego. Mówił mi, że to jeszcze jakieś dwa tygodnie. I koniec, koniec!....

Tata zasłonił twarz rękoma.

- Nie powinieneś tyle palić z twoim sercem!- musiałem coś odpowiedzieć.

-A ty Iza, czym wracasz do domu? Podrzucę cię po drodze.

Odwiozłem siostrę i wróciłem do pracy, z której się urwałem. W ogóle nie sprawiała mi tego dnia przyjemności. Głupie gęby kolegów, którzy widząc mnie zmienionego po powrocie od mamy chcieli mi jakoś pomóc -irytowały. Dopiero dopita zawartość butelki koniaku pamiętającej jeszcze wizytę kontrahentów ze wschodu, pozwoliła przymknąć powieki i troszeczkę zapomnieć.

Dźwięk telefonu wytrącił mnie z tego półtrwania.

 

- Synku, to ja... Nie masz już mamy! - Złamany głos ojca był pełen bólu.

- Dzisiaj? Jezu! Przecież mówiłeś, że dwa tygodnie...

- Przed chwilą przynieśli telegram...

- To miały być jeszcze dwa tygodnie...

- Właśnie dzisiaj, po naszym wyjściu. Nie chciała biedaczka przy nas odchodzić....

 

Co to za zapach? Znów ta dziwna, złowroga woń roztoczyła się w pomieszczeniu.

Telefon do żony i jakaś bezradna próba pocieszenia, której ona nie zdążyła przemyśleć. Przyjaciel wiedziałby, co należy powiedzieć.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

15 września 2001 rano.

 

Otwarcie trumny w kaplicy cmentarnej dostarczyło żałobnikom nieoczekiwanych wrażeń. Wszyscy spodziewali się widoku zamęczonej przez nowotwór zniszczonej postaci, lecz ich oczom ukazało się pełne dostojności, łagodne i różowiejące oblicze Marii, na którym rysował się ledwie dostrzegalny uśmiech zadowolenia -taki, jak u zwycięzcy wielkiego biegu. Była teraz taka maleńka i taka piękna. Szemranie komentarzy mieszało się ze szlochem ciotek i modlitwą recytowaną przez kobietę wynajętą specjalnie do tego celu w zakładzie pogrzebowym.

I ten zapach, piękny i przerażający.

-Wygląda jakby spała, może jej zimno?- Dziwne pytanie Izy - mojej siostry, która już zdążyła okryć nogi mamy swoją kurtką, wywołało spotęgowany wybuch płaczu u tych, którzy zdali sobie w tym momencie sprawę że to już rzeczywiście sen wieczny.

 

- Zabierz kurtkę, mama nie czuje zimna. Niczego nie czuje.

 

Iza nie dała za wygraną. Przełamując zasady zdrowego rozsądku złożyła na martwych ustach matki pocałunek. I wtedy coś się z moją siostrą zaczęło dziać, coś naprawdę niespotykanego. Zaczęła wolniutko, prawie niezauważalnie krążyć wśród zgromadzonych i przytulać, głaskać, i obejmować wszystkich, którzy najbardziej cierpieli z powodu utraty Marii. Ci, którzy znali Izę z jej ciągłej walki z depresją, starali się nie okazywać zażenowania sądząc, że to zjawisko jest efektem działania silnych środków uspokajających. Nawet jej mąż nie próbował reagować.

Obserwowałem sytuację i coś mi w tym zachowaniu przypominało znajomego. Dopiero kiedy Iza podeszła z kolei do mnie i ujęła moją dłoń, nogi ugięły się pode mną z wrażenia. To był pożegnalny dotyk mamy, która w jakiś metafizyczny sposób skorzystała z ciała swojej córki, by pożegnać się z tymi, którzy byli jej naprawdę bliscy.

 

Przyjaciel zawsze podaje na pożegnanie dłoń.

 

 

 

 

 

POSŁOWIE

 

Dziś już wiem, że ten piękny i przerażający zapach, który towarzyszył mi przez cały, trudny okres choroby mamy, był zapachem śmierci. Tak, jak narodzinom dziecka towarzyszy zapach oliwki, świeżo upranych pieluch i herbatki rumiankowej, a całemu życiu towarzyszą zapachy szkolnego korytarza, domu rodzinnego, pierwszego papierosa, słodki zapach seksu, i zdrady, tak i śmierć pachnie swoim osobliwym zapachem. Odkąd pojawiła się przy Marii w dniu rozpoznania nowotworu, tak towarzyszyła jej przez całe dwa lata aż do pogrzebu ze swym dziwnie pięknym, nieokreślonym zapachem. Nie wiem dlaczego, ale tylko ja go czułem, choć nie wiedziałem, z czym jest związany. Wydaje mi się teraz, że mama również go czuła, jednakże ona mogła już wiedzieć że tak pachnie jej zbliżająca się śmierć. Dlatego nie walczyła, a podjęte leczenie i związane z nim niewyobrażalne cierpienia ofiarowała nam, rodzinie, której łatwiej jest pogodzić się z porażką, kiedy spróbowano już wszystkiego, niż mieć żal do całego świata i do siebie, że nie podjęto nawet próby. Maria leczyła się, bo myśmy tego pragnęli. Jej choroba zaskoczyła nas w momencie, kiedy wydawało się, że jesteśmy wieczni.

Owe dwa lata umierania mamy nauczyły nas żyć inaczej. Życie się zużywa, więc trzeba je szanować i żyć tak, aby śmierć nie była zaskoczeniem. Życie, śmierć i Niebo są światami równoległymi i nie następują po sobie. Bo czy już dziś nie widać przedsionka Nieba w oczach naszego dziecka, czy uśmiechu żony? A czy nie umiera dobro w momencie złego występku, a miłość w momencie zdrady? Nawet ci, którzy na prawdę umarli, są ciągle przy nas żywych. Ja taką obecność i pomoc mamy ciągle doświadczam. Bo prawdziwy przyjaciel nigdy nie opuści.....

 

 

 

 

grudzień 2001

Dziś zakończyłem obrachunek z bólem po utracie Mamusi. Kiedy postawię ostatnią kropkę, przestanę rozpamiętywać te ciężkie chwile, zapiszę w sercu obraz jej czułego spojrzenia i łagodnego uśmiechu, siłę i godność z jaką trwała przez ostatnie dwa lata. Wielkie dwa lata.

Wtedy nie zdążyłem, ale mówię to dziś: Kocham Cię Mamo!

Kropka.