JustPaste.it

Wyzwolenie

Z listopadowym dreszczykiem...

Z listopadowym dreszczykiem...

 

1d623786b32deb43c3888535919749c6.jpg

 

Wyzwolenie

 

    Lincoln Cousin zatrzymał się przed kramem zaskoczony.
    A miał powód. Dookoła siekiery, piły, sekatory, wiadra, kapusty, sałaty, rabarbary – a tu osobliwie sprzedawca z psem. Wciśnięty między sektor ogrodniczo-warsztatowy, a warzywno-owocowy, czy to z omyłki, czy nierozgarnięcia.
    Lincoln Cousin chrząknął odrobinę zdeprymowany. Bowiem kondycja psa była uderzająco fatalna. Skandalicznie wręcz nikczemna.  Ot, przykurzona bryła węgla, zmuszona do posługi na łańcuchu.
    I w kagańcu.
    W dodatku bryłę tę zamknięto w ptasiej klatce. Ciasnej, że kanarek okazałby pretensje zwieńczone zgonem.
    Lincoln Cousin znów chrząknął, tym razem pod naporem irytacji. Nie lubił tępego okrucieństwa. W dodatku wychowano go w szacunku dla psów.
    ,,To jedyny rodzaj niewolnika, który po zlinczowaniu potarmosi cię jęzorem, a nie wywoła rebelii jak taki Spartakus’’ – mawiał jego ojciec z właściwym sobie specyficznym humorem.
    Zasadniczo Lincoln Cousin przyszedł po rabarbar i dwa kiwi do koktajlu, jednak, cóż, musiał kupić tego psa. Musiał kupić mu wyzwolenie.
    - Ile kosztuje ten… pies? – zwrócił się bez entuzjazmu do kramarza.
    Sprzedawca – niezbyt urodziwy, hybryda świni i tapira – parsknął w niejasnej intencji komunikacyjnej i niepotrzebnie trącił klatkę, która podwieszona u okapu zakołysała się. Węglobryłowaty pies niezdarnie, żałośnie i również irytująco, poobijał się o pręty klatki. Zapiszczał przy tym zduszonym, wyczerpanym głosem, jakby owo wywieszenie gnębiło go od tygodni.
    W gruncie rzeczy musiało tak być.
    - To bernardyn – rzekł kramarz. – Rasowy.
    - Co pan – żachnął się Lincoln Cousin, po czym wydał z siebie nerwowy śmiech.
    Pies nie był wyraźnie większy od piłki nożnej. Jego figura i lśniąca jak boksyt sierść nasuwały posępne skojarzenie, które Lincoln Cousin, sarkastyczny z natury, musiał wyrazić:
    - Wygląda jak jajo zniesione przez karła.
    Sprzedawca pokręcił głową.
    - Nie docenia go pan, panie – zauważył z wyrzutem. – To pies obronny.
    Rozległ się radosny śmiech sprzedawcy rabarbaru, który przysłuchiwał się rozmowie.
    - No, owszem! – zawołał serdecznie. – O ile przyznać, że ciągle go trzeba bronić!
    - Na przykład przed kotami! – włączył się sprzedawca warzyw organicznych.
    Przed ćmami – pomyślał ponuro Lincoln Cousin. A głośno powtórzył pytanie:
    - To ile kosztuje?
    Sprzedawca ożywił się.
    - 600 dolarów – oświadczył bezpardonowo i chyba trochę grubiańsko, zważywszy, że kuzyn Lincolna Cousina, Ply-Ply Plymouth, kupił za 500 dolarów dwa odznaczone i upucharowione wyżły.
    Lincoln Cousin zacisnął wargi i popadł w milczenie.
    - Ale pójdzie za 50 – dodał dość niezwłocznie kramarz. – Panie, nie miał pan lepszego psa. Zagryzł dwa rottweilery mimo związanych łap. Z ogonem.
    Teraz śmiech poszedł nawet po bardziej oddalonych straganach. Lincoln Cousin miał świadomość, że zrobi z siebie skrajnego durnia, ale musiał wyzwolić tego psa. Gdyby tego zaniechał, skończyłyby się dla niego spokojne noce.
    - Kupuję – powiedział.
    - No ba – kramarz nie okazał większego uniesienia.
    A Lincoln Cousin odliczył dolary, udając, że nie zauważa rozbawienia, wciąż poszerzającego wpływy na targowisku. Musiał niestety pogodzić się z tym, że o ile na początku wyśmiewano psa, to teraz już raczej jego nabywcę.
    Sprzedawca zdjął klatkę z haka, z niedelikatnością, której Lincoln Cousin się obawiał. Pies znów poobijał się o pręty, eksponując ofermowato rozpłaszczone łapy i wyjątkowo bezrozumne oczy, sprawiające zresztą przygnębiająco kozie wrażenie.
    - Te oczy są kozie – o mało nie wyraził skargi, na szczęście w porę ugryzł się w język. I bez tego szczerze go obśmiewano.
    Kramarz postawił klatkę na blacie i wbił w nabywcę zmieniony wzrok; suchy, chłodny, prawie surowy.
    - A teraz słuchaj, pan – rzekł tonem przestrogi. – Słuchaj pan, zanim zdarzy się nieszczęście.
    Lincoln Cousin położył dłoń na klatce. Z wysiłkiem oderwał wzrok od głowy psa, która wciąż kiwała się tępo, jakby nie zarejestrował on, że jego więzienie przestało się kołysać.
    - To oczywiście nie jest bernardyn – mówił tym samym tonem sprzedawca – ale jest to bardzo dobrej rasy ratler. Ratler, tak jest. A przede wszystkim: jest to pies o b r o n n y. Obronny. Ma nieugięte ciało i silne szczęki.
    Targ gruchnął pawianim śmiechem, a nieszczęśliwy Lincoln Cousin spłynął potem.
    - Dobrze, dziękuję – wymamrotał.
    Chciał odejść szybko z nabytkiem, lecz sprzedawca zatrzymał go dość brutalnie. Tak ręką, jak ostrym, przerażającym spojrzeniem.
    - Słuchaj, pan! – wyrzekł z naciskiem. – To bardzo ważne, jeśli pan nie chcesz, by Roldrops zagryzł dzieci. Pańskie i sąsiadów.
    - Roldrops?...
    - Imię możesz pan zmienić. To bez znaczenia. A faktycznie pasowałoby inne. Na przykład Ża r ł a c z. - Lincoln Cousin wzdrygnął się, a kramarz ciągnął: - Roldrops n i e  m o ż e opuścić klatki bez kagańca. Słucha pan? Bo ja nie biorę odpowiedzialności za sprzedany towar. Zresztą jutro wywieszam małpę. Wietnamską. Obronną. 600 dolarów, ale pójdzie za 50. No. A co do Roldropsa. Nie wolno ściągnąć mu kagańca. Szczególnie w nocy, bo to jego pora łowów. Nie ma wtedy zmiłowania, chyba że rodzina skryje się w piwnicy, a pan przywali klapę dywanem i stołem. Bo pana to raczej nie ruszy. Nigdy nie kąśnie swego pana-wyzwoliciela. Natomiast innych – zabije. Widzisz pan ten kaganiec? – Wycelował palec między pręty. – Jest z mosiądzu. Waży trzy kilogramy.
    - Założył pan mosiężny kaganiec takiemu szkrabowi? – nie wytrzymał Lincoln Cousin. – Zdejmę mu go w domu – dodał przekornie i na złość, choć trochę bojaźliwym tonem  zastraszonego panicza, chorego na astmę, zatoki i egzemę stóp.
    Kramarz pokręcił głową z rezygnacją.
    - No i zabijesz pan bliskich – wydał wyrok.
    Lincoln Cousin objął klatkę obiema rękami i odwrócił się bez słowa.
    - Pamiętaj pan! – zagrzmiał za nim niespokojny głos. – C o k o l w i e k przytrafi się Roldropsowi, musi mieć założony kaganiec. Musi! Cokolwiek.
    Lincoln Cousin opuścił targ cały czerwony i nieszczęśliwy.
    - Musi! Cokolwiek – usłyszał jeszcze. Albo mu się zdawało.
 
    W domu ostrożnie, nieomal dziesięcioletnim ruchem, postawił klatkę na podłodze. Zabieg wyzwalania obserwowała cała rodzina: żona i czterech synów.
    - Jezu, kochanie – wykrztusiła żona. – Co to za p i ż m o tkwi tam w środku? To puchacz? Martwy?
    Lincoln Cousin doszedł już trochę do siebie, więc roześmiał się, otworzył klatkę i całkiem odprężonym głosem powiedział:
    - A teraz czynię cię wolnym, Roldropsie. Wychodź i asymiluj się. I familizuj.
    Dzieci zaśmiały się. W każdym razie trójka, bo najmłodszy, sześcioletni Pentent, wyznał:
    - Ja się go boję.
    Roldrops powoli, niezgrabnie i kaleko wyszedł z klatki. Jego łapy to uginały się, to rozjeżdżały, to froterowały parkiet. Podobnie jak brzuch. Łeb kiwał się tępo, od czasu do czasu opadając ze stukotem na podłogę, zaś oczy, wyłupiaste i pozbawione choćby najmniejszych znamion świadomości, zniechęcały do zawierania więzi. Nawet takiej, jak pan – niewolnik.
    - Jezu – powiedziała powoli i dość spokojnie żona. – To najbardziej żałosny widok w moim życiu.
    - Dajcie mu szansę – mruknął Lincoln Cousin.
    Nachylił się i nie bez trudu uwolnił psa z ciężkiego kagańca. To sprawiło, że łeb Roldropsa uniósł się o dobry centymetr, lecz z kolei nasiliło się jego kołysanie.
    - To nienormalny pies – stwierdził najstarszy syn.
    - Może on jest czymś nafaszerowany? – Żona spojrzała niepewnie na Lincolna Cousina. – No wiesz, żeby stłumić agresję. Sprzedawcy tak robią; kupujesz baranka, a w domu budzi się lewiatan.
    - Sratan! – zdenerwował się w końcu Lincoln Cousin. – O czym ty mówisz?! Jaką agresję? Czy ty widzisz, że on jest mniejszy od szopa? I ledwo człapie?
    Żona umilkła zdeprymowana. Roldrops tymczasem rozruszał się trochę. Spojrzał na Lincolna Cousina, zamerdał ogonem, zrobił dwa kroki, pokręcił łbem i… stało się.
    Łeb odpadł.
    Niczym ze starej, dwupokoleniowo zużytej zabawki, wytartej i skruszałej – spadł z gipsowym stukotem na podłogę.
    Ze wstrząsem, jakby porażeni prądem, patrzyli, jak bezgłowy Roldrops wciąż drepcze nieporadnie, raczej ślepo, po pokoju. Z wyrwy w szyi wypłynęło trochę krwi. Niedużo, ale wystarczyło, by Pentent zemdlał.
    - Co ty nam robisz z tym domem?!! – krzyknęła rozdzierająco żona do Lincolna Cousina.
    Który otrząsnął się, pochwycił łeb psa i ruszył z nim do wyjścia.
    - Resztę zakopię, jak wrócę! – krzyknął gniewnie i trzasnął drzwiami.
    Wrzucił łeb do studzienki ściekowej, a sam poszedł do baru.
 
    Wrócił późno, po północy. Nie był aż tak pijany, ale i tak długo wybałuszał oczy, szczypał się w policzki i pośladki, wbijał widelec w udo, by upewnić się, że naprawdę widzi to, co widzi.
    Z jego rodziny został stos rozkwaszonych szczątków mięsa i zgryzionych w drobnicę kości. Salon i kuchnia, a także sypialnie chłopców uwalane były we krwi, i w kościach zresztą.
    Sam Roldrops, bezgłowy, ale wcale dziarski i nasycony, przyczłapał z tarasu, by przywitać się z panem-wyzwolicielem.
    - O Jezu – wybełkotał Lincoln Cousin. – O Jezu.
 
    Kramarz westchnął ciężko, patrząc na klatkę.
    - No, panie – rzekł spokojnie. – Mogę go przyjąć z powrotem za 10 dolarów. Normalnie oddaję połowę, ale on nie ma głowy, którą pan zadział. Psom obronnym obniża to rangę, zgodzi się pan. Mogę nie sprzedać go tak szybko, jak poprzednio.
    Lincoln Cousin milczał oszołomiony, zdruzgotany, skarlały, zrezygnowany. 
    Pobliscy sprzedawcy też milczeli. Ruszający się w klatce pies bez głowy nie był już tak bardzo komicznym widokiem.
    - Ostrzegałem przecież – wzruszył ramionami kramarz. – Mówiłem: ma bardzo silne szczęki. Że poluje w nocy. I żeby nie ściągać kagańca, cokolwiek by się stało. Mówiłem? – spytał sucho.
    - Tak – szepnął Lincoln Cousin.
    - No tak. Łeb pan zgubił, ale kaganiec założył, jak widzę – zauważył cieplej, prawie z pochwałą kramarz.
    - Ale przedtem ściągnąłem – wybełkotał Lincoln Cousin.
    - Nie pan pierwszy. – Sprzedawca zawiesił klatkę nad głową. – Nie pan pierwszy.
 
 
***The End***