JustPaste.it

Globalny geszeft z ocipieniem

Szczyt Klimatyczny czyli mitologia globalnego ocieplenia

Szczyt Klimatyczny czyli mitologia globalnego ocieplenia

 

images?q=tbn:ANd9GcQh872eqBuxrIsup1llJl2OwwnUS5U0C7yXfnq8cbyDaIaQdwj_

Jakie są faktyczne naukowe podstawy do formowania alarmistycznej polityki wobec zmian klimatu? Jakie efekty przyniosła dotychczasowa walka z globalnym ociepleniem? Jakie dokładnie koszty poniesie Polska w wyniku realizacji europejskiej polityki klimatycznej? Na takie pytania powinien odpowiedzieć rząd przed zbliżającym się Szczytem Klimatycznym w Warszawie. W Święto Niepodległości, 11 listopada, odbędzie się kolejna konferencja Organizacji Narodów Zjednoczony ds. Zmian Klimatu – COP-19 (artykuł powstał jeszcze przed obchodami Święta – dop. red.). Po raz drugi w historii gospodarzem szczytu będzie Polska. Do Warszawy zawitają tysiące biurokratów, aktywistów ekologicznych i skrajnych obrońców środowiska. Za ten raut podatnicy zapłacą 100 mln złotych. Centralnym miejscem obrad będzie Stadion Narodowy. Organizacja konferencji jako uzasadnienie budowy tego horrendalnie drogiego obiektu wydaje się jedynym logicznym celem zwołania międzynarodowego zgromadzenia wyznawców religii efektu cieplarnianego w Warszawie.

W co gra rząd?

Polska będzie odgrywała bardzo ważną rolę w trakcie tej konferencji, jako główny negocjator. Nie zapominajmy, że karty w tej grze rozdają światowe mocarstwa: Unia Europejska, której prawdopodobnie udało się przekonać Baracka Obamę, że polityka klimatyczna może okazać się skutecznym narzędziem dla ograniczania konkurencji ze strony dynamicznie rozwijających się krajów Azji czy Ameryki Południowej. W wydarzeniu będzie brało udział kilkanaście tysięcy przedstawicieli z ponad 190 krajów świata. Według Ministerstwa Środowiska, konferencja w Warszawie będzie początkiem globalnych negocjacji zmierzających bezpośrednio do zawarcia globalnego porozumienia klimatycznego po 2020 roku. Zakończenie negocjacji planowane jest na konferencji w Paryżu za dwa lata.

Uważnym obserwatorom, którzy śledzą formowanie się tego projektu polityczno-biznesowego, trudno w to uwierzyć. Tego typu zapewnienia słyszymy co najmniej od 10 lat. Porozumienie jest tuż tuż, ale nie udaje się go podpisać. Faktycznie, wszystkie dotychczasowe rozmowy kończą się fiaskiem. Właśnie dlatego w akcie desperacji zadecydowano o przedłużeniu protokołu z Kioto, który obowiązywał do 2012 roku. Zapisy tego dokumentu poniosły spektakularną porażkę. W porównaniu do założeń zawartych w protokole (sygnatariusze zobowiązywali się do redukcji emisji gazów cieplarnianych o 5 proc. w porównaniu do roku 1990) globalna emisji dwutlenku węgla wzrosła w tym okresie o 50 procent.

Powodów tego stanu faktycznego jest kilka. Najbardziej oczywistym jest to, że człowiek nie tylko nie jest w stanie wpływać na poziom temperatury na Ziemi, ale nawet nie jest zdolny politycznie skoordynować poziomu emisji zanieczyszczeń przemysłowych w tylu krajach świata.

Po drugie – co z tego, że emisje redukowane są w Europie, gdy równocześnie rosną one w zastraszającym tempie w krajach o największych poziomach produkcji przemysłowej, które nie podpisały żadnych zobowiązujących dokumentów. Poziom emisji wzrósł w Chinach i Indiach co najmniej dziesięciokrotnie więcej, niż wyniosły redukcje w UE i USA. Podczas gdy w tych największych krajach Azji emisje CO2 wzrosły odpowiednio o 200 i 100 ton per capita, Stany Zjednoczone zredukowały je jedynie o 14 ton, a Unia Europejska – o 12 ton na mieszkańca. Warto dodać, że USA także nie podpisały protokołu z Kioto. Za to w 2011 roku z ustaleń dokumentu wystąpiła Kanada, a w niedalekiej przyszłości na analogiczny krok zdecyduje się zapewne Australia, której nowy premier Tony Abbott jest zagorzałym przeciwnikiem kłamstwa cieplarnianego i jego pierwszym posunięciem po objęciu stanowiska było skasowanie wszelkich programów klimatycznych krępujących gospodarkę jego kraju. Zapewne analogicznego kroku oczekiwaliby Polacy od przyszłego rządu.

Tak więc odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, jakie efekty przynosi realizowana polityka. Odpowiedź brzmi: odwrotne do założonych. Bowiem emisje zamiast się zmniejszać, drastycznie rosną.

Co na to klimat?

Jaki ma to wpływ na klimat? A kto tak naprawdę myśli o klimacie!? Kilka tygodni temu świat obiegły zdjęcia satelitarne Arktyki. W ciągu ostatniej dekady powierzchnia wiecznej zmarzliny powiększyła się aż o 60 procent! Gdyby więc wiązać poziom emisji CO2 z topnieniem lodu w Arktyce, należałoby wysnuć logiczny wniosek, że im większe stężenie dwutlenku węgla w atmosferze, tym lepiej dla pokrywy lodowej. Dokładnie odwrotnie niż sugerują naukowcy opłacani przez Międzynarodowy Panel ds. Zmian Klimatu (IPCC). Sęk w tym, że – jak dowodzą ich liczni i bardziej utytułowani oponenci histeryków klimatycznych – nie można znaleźć związku między stężeniem CO2 w atmosferze a zmianami klimatu, bowiem w przeszłości owo stężenie było znacznie wyższe, a zdarzały się okresy zarówno ciepłe, jak i zlodowaceniowe.

Warto też przypomnieć, że powyższe fakty są ostatecznie kompromitujące dla IPCC, bowiem naukowcy związani z tą instytucją wieszczyli, że Arktyka roztopi się do 2012 roku lub nawet szybciej! Nie przeszkadza to tej instytucji w produkowaniu kolejnych alarmistycznych dokumentów. Tej jesieni światło dzienne ujrzał kolejny raport, w którym można przeczytać, iż „w 95 proc. prawdopodobne jest, że za ocieplenie się klimatu odpowiada człowiek”. Naturalnie nie można nawet stwierdzić, że takie ocieplenie ma miejsce, bowiem tym faktem można dowolnie manipulować, dobierając odpowiedni okres do analizy. Gdyby badać zjawisko od lat 20 lub 30, mogłoby się okazać, że temperatury spadają. Natomiast nie istnieje żadna metodologia, która udowadniałaby antropologiczny charakter tego ewentualnego zjawiska. Tak więc owa hipoteza jest zastraszająco słaba i niewiarygodna. Nic więc dziwnego, że coraz mniejsza grupa ludzi chce się z nią identyfikować.

Jeszcze bardziej kuriozalnie brzmią prognozy, którymi straszą nas klimatyczni alarmiści z IPCC. Są oni pewni – zapewne również w 95 procentach – że globalne temperatury wzrosną o 0,4-2,6 stopnia Celsjusza w latach 2046-2065, a w latach 2080-2100 – o 0,3-4,8 stopnia Celsjusza. Proszę państwa, ludzkość osiągnęła więc już taki poziom rozwoju, że mędrcy wiedzą, co stanie się nawet za 87 lat! Czy to nie genialne? Oczywiście jest to śmieszne i żenujące, bo ci ludzie nie mogą być nawet pewni, że jutro się obudzą.

Tak więc mamy odpowiedź na kolejne pytanie: na jakich podstawach naukowych opiera się histeria wokół zmian klimatu? Na modelach komputerowych, których prognozy w przytłaczającej większości już teraz okazały się błędne. Dlatego kolejny raport IPCC można włożyć – dosłownie – między bajki.

Rząd do tablicy

Wróćmy zatem do interesów narodowych naszego kraju. Co może zyskać kraj najmniej – obok Danii – uzależniony energetycznie od importu, którego energetyka w ponad 90 proc. bazuje na spalaniu węgla kamiennego? Jak pogodzić „coraz bardziej ambitne cele” stawiane sobie przez Unię Europejską, czyli bazującą na bezemisyjnej technologii jądrowej Francję oraz mające „hopla” na punkcie zielonej energii bogate Niemcy?

W połowie października urzędnicy poinformowali, że Polska odstąpiła o weta w przypadku wspólnego stanowiska na szczyt klimatyczny w Warszawie. W zamian deklaracja, która była negocjowana w Luksemburgu, nie zawiera wezwania do bardziej drastycznych redukcji gazów cieplarnianych niż poziomy obecne, czyli 20-procentowa redukcja emisji do 2020 roku. Delegacja polska odtrąbiła sukces. Polskę wspierały kraje Grupy Wyszehradzkiej, a więc Węgry, Słowacja i Czechy.

Tymczasem unijne urzędasy dwoją się i troją, aby sprawiać wrażenie, że wszystko układa się po ich myśli. Komisarz ds. klimatu w UE Connie Hodegaard natychmiast zaapelowała, żeby 2014 rok stał się „rokiem ambicji”, aby wszystkie kraje członkowskie „odrobiły pracę domową” i nie udały się do Paryża z pustymi rękami. Wygląda więc na to, że niektórzy rzeczywiście łudzą się, iż cokolwiek uda się ustalić, mimo że od 1997 roku, a więc od 16 lat, nie widać szans na podpisanie jakiegokolwiek nowego globalnego dokumentu.

Jedyną nowością, która być może wejdzie w życie, będzie funkcjonowanie „zielonego funduszu”, do którego państwa rozwinięte wpłacałyby 100 mld dolarów rocznie, aby finansować z niego ekologiczne inwestycje w innych krajach. Nie jest jednak jasne, czy Polska byłaby płatnikiem, czy beneficjantem takiego funduszu.

Politycy muszą być ostrożni, bowiem kraje o najsilniejszej pozycji politycznej w Unii Europejskiej desperacko dążą do ustalania coraz bardziej drastycznych poziomów redukcji emisji gazów cieplarnianych. Przykładowo: Francja coraz głośniej mówi o 50-procentowym poziomie energii odnawialnej w bilansie energetycznym do 2040 roku.

Dlatego rządzący powinni dbać o naszą energetykę węglową, aby zachować podstawy naszej gospodarki. Jeśli konferencja klimatyczna ma być naszą szansą, opinia publiczna powinna zostać wcześniej poinformowana, w jaki sposób będzie działał rząd. Na chwilę obecną trudno o jednoznaczną ocenę, w co tak naprawdę gra polska delegacja. A jeśli rząd zamierza bronić polskiej racji stanu i nie dać się ogłupić zielonym lobbystom, będziemy dobrze pisać w tym kontekście o gabinecie Donalda Tuska. Przynajmniej na odchodne.

 

Źródło: Tomasz Teluk