JustPaste.it

Czytelnia pod kozłem y faunem

...w księdze pierwszej: Potyczki-polityczki.

...w księdze pierwszej: Potyczki-polityczki.

 

35bd79551f646c48e3bdf21413c668fa.jpg

 

Wprowadzenie słowami Golesza popełnione

  Niniejszym, pełni nadziei na łaskawą zgodę administracji "Eioby", mamy zaszczyt powołać do istnienia "Czytelnię pod kozłem y faunem", oraz zaprosić do późniejszego tego bytu podtrzymywania wszystkich chętnych, piszących na "Eiobie" z potrzeby serca.
  Ma to być luźne stowarzyszenie tych Autorów, którzy posiadają jakiś już tu dorobek, żywią do siebie szczery szacunek i uznanie, poddadzą się wreszcie pewnemu okolicznościowemu szufladkowaniu tematycznemu. Co ma ułatwić Czytelnikowi poszukiwania i lokalizację tego, co lubi.
  "Czytelnia pod kozłem y faunem" to marka nadrzędna, która powinna kojarzyć się z luźnym, zdystansowanym podejściem do wszelakich, opisywanych tu spraw, łącznie z tymi "najcięższymi". Żadnych śmiertelnie poważnych pod tym szyldem dywagacji, rozpraw naukowych, poradników specjalistycznych, kłótni politycznych.
  Zgromadzeni w Czytelni Autorzy, używający tej marki, mają tylko jeden obowiązek - pisząc, uśmiechać się od ucha do ucha, półgebkiem, chichotać w kułak, podśmiewać złośliwie, zjadliwie, zgryźliwie, cynicznie. A ponieważ uśmiech jest zaraźliwy, Czytelnik, jako żywo, też na pewno zareaguje.
  Nie ma oczywiście zakazu pisania "na poważnie", bo jak tu zakazać i po co, lecz wtedy Autor nie będzie mógł liczyć na markę, na kolacyjkę umysłowo-smakową w ulubionej Czytelni (w jakimś znaczeniu będącej i Gospodą), w rozchichotanym towarzystwie. Niestety - uśmiech zobowiązuje.
  Artykuły ma zamiar segregować, grupować i przyporządkowywać znany wszem i wobec Hussair. Zawodnik rzadkiego chowu i nie do końca sprecyzowany, jednak Strzelec zawołany, pieruński talenciarz. I do niego właśnie, jako inicjatora, należy mailowo teksty nadsyłać. Oporządzi je w te pędy, umieści tam gdzie trzeba i według sobie tylko znanych zasad.
  A więc, dziewczynki i chłopcy, eksperyment rusza! Na początek dołączyli:
golesz
greenway
jotko49
gnostyk
hussair.

 

...oraz mały wkręt tudzież wtręt Hussaira

 

  Od razu ujawniam, że administruję w Czytelni, bo nikt inny się nie kwapił. Taka jest prawda o ,,talentach i rzadkich chowach''. Wrobili mnie czy co tam.
  A bardziej serio (ale niezupełnie poważnie jednak): Czytelnia jest trochę osobliwą formą publikacji zbiorowej, do której przy każdej kolejnej odsłonie wstęp jest nie tylko dla wszelkich chętnych wolny, ale też serdecznie oczekiwany. Osobne, a przecież pod jednym kominkiem zgromadzone spojrzenia na tę samą sprawę zdają się pomysłem całkiem interesującym. Tym bardziej, gdy do lektury pod odpowiednim kątem przyłożyć dzbanek kawy świeżo zaparzonej, aromatycznej.
  Ale - owszem - ta forma wyłamuje się z publikacyjnej specyfiki Eioby, gdzie priorytetowe jest - i słusznie - publikowanie indywidualne. Dlatego Czytelnia będzie otwierana odpowiednio rzadko - co 4 tygodnie, a najpewniej co 8. Dopuszczalne spóźnienie tygodni 9.
  Kolejność zamieszczania opowiadań nie jest przypadkowa, tę sprawę ustalił kot imieniem Lila - i to akurat jest całkiem serio.
  Zapraszam do lektury przy kominku, nawet jeśli wizualizowanym.

 

Pani Prezydent

Autor: Greenway

 

A jednak była lekko zdenerwowana. To nie znaczy, że od razu trzęsły się jej ręce i drżał głos. Po prostu kilkakrotnie oceniała w lusterku swój makijaż, spoglądała na umalowane paznokcie i pochrząkiwała. Przymilnik oczywiście zauważył to, lecz posyłał jej ciepłe uśmiechy i przyjaznym spojrzeniem omiatał jej nienaganną sylwetkę. Wiedział, zresztą tak jak i ona, że za jej wizerunek i postawę, ba nawet za wymowę odpowiada sztab doradców. W kwestii mody nigdy nie zawiodła jej przyjaciółka, którą wyciągnęła nieraz z życiowych kłopotów. Od tej strony wszystko było zapięte na ostatni guzik.

Pani prezydent po raz kolejny patrząc w tablet, czytała na przemian tekst przemówienia i powtarzała szczegółowy plan, mówiący jak ma się poruszać, do kogo uśmiechać, kiedy robić przerwy. Wszystko było już od dawna wyreżyserowane, nawet jej rzekoma spontaniczność. W polityce liczy się twarda gra i ona na pozór drobna i krucha istota doskonale o tym wiedziała. Bardzo doskonale. Dlatego była tu na najwyższym politycznym piedestale. Panowała nad sobą, nad współpracownikami, nad sytuacją. Lecz jednak coś nie dawało jej spokoju.

Nieustannie podnosiła znad tabletu oczy i dość długo wpatrywała się we wskazówki zegara. Przymilnik ocenił, że czas wkroczyć do akcji. "Czy włączyć muzykę?" - zapytał oczywiście z uśmiechem. Pani prezydent przymknęła oczy i zaprzeczyła z lekkim grymasem na ustach. Po czym wbiła stalowy wzrok w jego gładką twarz i wycedziła przez zęby - " Zausznik znów się spóźnia". Przymilnik przestał się uśmiechać, wyjął telefon i zaczął dzwonić. Pani prezydent znów pochyliła się nad tabletem.

Przymilnik oddalił się w kąt pokoju i wrócił po chwili. Chrząknął, by zwrócić na siebie uwagę i ściszonym głosem powiedział - "Zausznik będzie za 3 minuty". Nie podniosła oczu, lecz twardym tonem, którego nikt poza ścisłą gwardią przyboczną nie znał, rzuciła - "No". I rzeczywiście wkrótce rozległo się pukanie do drzwi. Do pokoju wszedł, a raczej wśliznął się zupełnie nijaki gość z oczami unikającymi jakiegokolwiek wzrokowego kontaktu z kimkolwiek, oprócz pani Prezydent. Przymilnik bez słowa opuścił pokój. Na korytarzu usłyszał jak ogromny tłum, skanduje jej imię. Za kilka minut rozpocznie się przemówienie i wielka polityczna karuzela wyruszy po raz kolejny.

Nie zauważył jak stanął przy nim Zausznik i syknął prosto w ucho "Coś się stało". Przymilnik wyprostował się jak struna i pobiegł w kierunku pani Prezydent. Przez chwilę myślał, że się zakrztusiła i nie może złapać tchu, bo z jej ust wydobywało się tylko jakieś "ba,ba, ba,ba.." Podał jej szybko szklankę z wodą. Pani prezydent wypiła kilka łyków i wzięła kilka głębszych oddechów. Wreszcie spojrzała na Przymilnika oszołomionym i nieobecnym wzrokiem. "Babcia, czy ja wyglądam na babcię?"- grymas odrazy nie znikał z jej twarzy. "A to smarkula!" krzyknęła z pasją. "Szykuj samochód. Jedziemy!" Przymilnik nie zdołał nawet zaprotestować, choć przez uchylone drzwi musiała tak jak i on słyszeć okrzyki tłumu, czekającego na jej pojawienie się.     Ona jednak tylko co jakiś czas jak nawiedzona powtarzała "Ba, ba, ba, babcia..."

Nieeee...

 

*****

Autor: Jotko49

 

Czy świat mój oszalał,
dlaczegom tu zbłądził.
Nie to bym się użalał,
błąd, kto mnie tak osądził.
              
Codziennie me myśli skłębione
wokół spraw istotnych,
nic nie rozsupłały a ciało zmęczone,
wieści ciąg dalszy kłopotów zdrowotnych.
 
Każdy nowy problem czeka rozwiązania.
Starczy aby czasu temu życiu wydarte,
by dać odpowiedzi na wszelkie pytania
nim u progu myśli, kolejne zaciągnie swą wartę.
 
Na nic więc rozterki, lico zasępione i jęki rozpaczy.
Nie jednyś na świecie co brniesz potykając się co chwilę.
Spoglądasz i słuchasz, wzrokiem się pytając - co to wszystko znaczy.
Dlaczego i po co, jaki sens jest tego, czym niegodny odpowiedzi i jak osesek kwilę…
 
Świat pełen jest tłumaczy zdarzeń i ich znaczeń,
pewnych swej wszechwiedzy i daru Bożego,
A ileż warte one, bez własnych doświadczeń
zbieranych w mozole życia codziennego.

 

 Dlatego też myślom porą wieczorową,
dajmy już odpocząć, wsłuchując się słowom,
wieszcza Adama, który w paru słowach wymienia
to, co wielu jak ja, roztrząsa, w problemy zamienia.
 
„Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu,
Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce;
Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!
Miej serce i patrzaj w serce!”

 *

 

Prezydencjum dramatikum

Autor: Hussair

 

    - Dobry wieczór państwu! – zaczęła energicznie trzydziestoletnia prezenterka. – Witam w studiu eliminacji prezydenckich w Suwałkach. Dziś program emitujemy nie z budynku, lecz z ogrodu prezesa TV Suwałki. Jeden z uczestników zażyczył sobie, by zapewnić finałowi dotleniający plener i tak też się stało. Tydzień temu mieli państwo okazję obejrzeć pierwsze starcie, w którym uczestniczyło dziesięciu kandydatów na prezydenta Polski. Po zaciętym głosowaniu telefonicznym widzowie regionu suwalskiego wyeliminowali sześciu uczestników. Odpadli: Szymon Łomża, Arkady Strzygoń, Barbara Wycioł, Euzebiusz Kurz, Doman Mojżeń i Stanisław Wacław. Dziś mamy finał, a w nim już tylko czterech liczących się kandydatów. Przypomnijmy, że zwycięzca suwalskiego finału zmierzy się z konkurentami w telewizyjnym starciu ogólnokrajowym, a jeśli tam odniesie sukces, to weźmie udział w faktycznych wyborach prezydenckich – i być może w nich zwycięży. – Prezenterka skierowała błyszczące, podmalowane granatem oczy na uczestników starcia. – Witam panów kandydatów, dobry wieczór, kto wie, czy nie rozmawiam właśnie z przyszłym prezydentem kraju.
    - To rzecz pewna – stwierdził bez wahania jeden z nich, chudy, wysoki i ubrany w żółty garnitur.
    - Dobrze, to zaczniemy od pana – podchwyciła jego entuzjazm prezenterka. – Proszę się przedstawić widzom, być może nie wszyscy oglądali poprzednie eliminacje. Przypomnę, że zwracają się państwo do widzów w dwóch, trzech zdaniach, po czym udzielają odpowiedzi kontrkandydatom.
    - Dobry wieczór – rzekł do kamery chudzielec w żółtym garniturze. – Nazywam się Rajmond Czuchla.
    A ponieważ zamilkł, prowadząca zdecydowała zachęcić go do dłuższej prezentacji:
    - I…?
    Rajmond Czuchla zerknął na nią niezbyt życzliwie, a może po prostu z niezrozumieniem.
    - I co?
    - I… - tu kobieta zerknęła w notatki. – Jak sam pan powiedział tydzień temu, ,,jeśli zostanę prezydentem Polski, to ujawnię prawdę o…’’ – urwała, jakby wolała, by to jednak kandydat to wyraził.
    - …o Reptilianach – dokończył całkiem swobodnie Czuchla.
    Jeden z kontrkandydatów, ubrany w garnitur koloru brąz-metalik, zarechotał swobodnie. Kolejny, ubrany w biały smoking ciemnoskóry, łysy i korpulentny, pozezował zdziwiony to na Czuchlę, to na ubawionego rywala. Czwarty kandydat, szaro-smutny,  był raczej powściągliwy, bo tylko przygryzł wargi jakby zmieszany i nawet próbował się skryć za wazonem z tulipanami.
    - O Reptilianach – powtórzyła z namaszczeniem prezenterka. – Ale kto by to był?
    - Nie ,,kto by to był’’, pani redaktor – skrzywił się kandydat Czuchla – bo to nie żadne byłoby-bybłoby-frybłoby, tylko rzeczywistość tu i teraz. Oni tu są.
    - Ale panie Rajmundzie…
    - RAJMONDZIE – poprawił sucho Czuchla.
    - Panie Rajmondzie… Kto to są Reptilianie?
    - Jaszczury.
    - Phehehehe – zareagował znów rozweseleniem uczestnik w garniturze barwy brąz-metalik.
    Prowadząca zerknęła ku niemu bez wyrazu, po czym znów zagaiła Czuchlę:
    - A co one… tu robią?
    - Proszę pani, proszę mnie wybrać, to powiem - uciął kandydat. – Proszę na mnie głosować. Jeśli teraz powiem, to nie wygram.
    - Czy mogę ja teraz? – poderwał się ochoczo pan w brązowo-metalicznym garniturze.
    - Tak, proszę się przedstawić widzom.
    - Dobry wieczór, Polsko, nazy…
    - Na razie Suwalszczyzno – chrząknęła prezenterka.
    - To nie idzie w kraj? – zdziwił się kandydat.
    Tym razem to chudzielec w żółtym garniturze pokręcił głową z politowaniem.
    - No nie – znów chrząknęła kobieta. – Ale Ełk nas odbiera. I może Kętrzyn.
    - Dobrze. Nazywam się Jonasz Wader. Chciałbym państwu powiedzieć, że jeśli na mnie zagłosują i zwyciężę, zamienię Suwałki w Denver. A przynajmniej w Farafanganę.
    - W co, przepraszam? – zakłopotała się prowadząca.
    - W Farafanganę, to takie miasto na Madagaskarze.
    - Ale panie Januszu…
    - JONASZU. Pani jest nieprzygotowana zupełnie. Pani manipuluje.
    - Ja??
    - Tak, pani przekręca imiona kandydatów i myli wyborców – postawił stanowczy zarzut Jonasz Wader.
    - Przepraszam, może pan powtórzy swoje dane, żeby widzowie…
    - Jonasz Wader. Nie VADER, zaznaczam. Pani wie, kto – spojrzał na nią nieomal surowo, jak prokurator na przygwożdżonego łotrzyka.
    - Ale kto? – wymamrotała zbita z tropu.
    - Lord Vader.
    - Lord Vader? – powtórzyła do reszty pogubiona. – Ale kto to?
    - To nie ja – wyjaśnił Wader. Po czym podkreślił: - Zamienię Suwałki w Farafanganę.
    - No tak, no tak… - wymruczała prezenterka. Po czym rozszerzyła oczy. – Ale po co właściwie?
    - Dla rozwoju komunikacji, i populacji zresztą. A pan – skierował palec na Rajmonda Czuchlę – pan chce wmówić wyborcom, że Ziemią rządzą jaszczury. To jest poważne schorzenie psychiatryczne. I umysłowe zresztą.
    - Jaszczury rządzą Ziemią i pan o tym dobrze wie – odparował niezmieszany Czuchla. – Poza tym pan polakierował swój garnitur, to jest wymowne.
    - W jakim sensie? – Zaskoczony Wader obniżył wzrok na swoją marynarkę.
    - Bo pan farbuje prawdę. Dziś garnitur, jutro prawda o Reptilianach. Wszystko pokryje pan lakierem. Taka natura szalbiercza.
    - Co proszę?! – poczerwieniał Wader. – Jak pan śmie! Pan manipuluje widzami suwalskimi w tym momencie!
    - Panowie, przypominam o poszanowaniu i kulturze dialogu – uśmiechnęła się prezenterka. – Poprosimy o wypowiedź kolejnego kandydata. – Przeniosła wzrok na szaro i smutnie ubranego czterdziestolatka, wciąż próbującego odciąć się od widzów wazonem z kwiatami. Na słowa prowadzącej jakby się spłoszył, a nawet spłonił; schylił głowę ku piersi z wstydliwym uśmiechem.
    - Śmiało – zachęciła życzliwie prezenterka.
    Kandydat jeszcze niżej opuścił podbródek. Jego uśmiech zdawał się przeklejony z twarzyczki prymusa szkolnego, którego zaskoczyły zmasowane komplementy na apelu.
    - Pan się nazywa… - Kobieta chrząknęła, rzucając ukradkowym spojrzeniem gdzieś ku skrytej ekipie technicznej.  – Pan się nazywa Tymian Wyżłobek. – Przez chwilę czekała na reakcję kandydata. Który jednak milczał nieśmiało, wzbudzając rozbawienie tudzież niesmak u konkurentów. – I…?
    ,,I…?’’ nie dodało odwagi Wyżłobkowi, wprost przeciwnie. Ciemnoskóry kandydat postanowił przejąć pole:
    - To może ja.
    - Proszę bardzo – odetchnęła z ulgą prowadząca.
    Tymian Wyżłobek jeszcze bardziej skulił się za wazonem. Rzucił jednak szybkim, urwanym spojrzeniem na kobietę, która chyba mu się spodobała. Z jego ust dobiegł nawet jakby cichy, zdławiony chichot.
    - Dobry wieczór! – rzekł energicznie ciemnoskóry kandydat, ubrany zresztą w śnieżnobiały garnitur. – Nazywam się Dżekson Haiti i pochodzę z Haiti. Jednak teraz jestem Suwałczaninem wszystkich Polaków. Jeśli zostanę prezydentem…
- …przyłączę Haiti do Polski – wszedł mu w słowo Jonasz Wader, po czym wybuchł śmiechem.
    Śmiech – nie bez trudu – stłumiła w sobie z kolei prowadząca. Rozbawienia nie okazali nieśmiały Tymian Wyżłobek i urażony już wcześniej Rajmond Czuchla.
    Sam Dżekson Haiti zdawał się pociemnieć. W każdym razie wzburzony zaprotestował:
    - To akt wandalizmu i rasizmu zresztą. I kolonializmu. Pan jest kolonialistą skrytym.
    - Ja? Kolonialistą? – zamrugał powiekami zaskoczony Wader.
    - I szalbierzem – przypomniał skrzętnie Czuchla. – A kto wie, czy nie agentem Reptilian.
    - Kim?! Pan do reszty zdziwaczał z tą teorią! Żeby wierzyć w to, że jaszczury rządzą Ziemią, tego nawet Tolkien nie wymyślił. Ani Brzechwa.
    - Teraz ja mówię! – zaznaczył dość ostro Dżekson Haiti, po czym zwrócił się serdeczniej do wyborców: - Jestem ciepły i uczciwy. Od kłamstwa wychodzą mi plamy opadowe i torbiele. Choćbym nawet chciał – nie mogę kłamać. Po prostu zdrowie nie pozwala. Dlatego jestem wiarygodny. Jako prezydent obiecuję obalenie guseł i przesądów.
    - Proszę? – zatrzepotała rzęsami prezenterka.
    - Obalę gusła – powtórzył sucho Haiti. – Czego nie udało się dokonać pancernym Chromego…
    - Chrobrego – poprawił Czuchla uprzejmie.
    - …biskupom Rzymu, ani zaborcom. A nawet bolszewikom. Polacy ciągle wierzą w gusła, a ja to zakończę.
    - Pan. – W głosie Wadera zabrzmiało szyderstwo. – Haitańczyk.
    - Tak! Ja, Haitańczyk-Polak. Polska jest bardziej zacofana niż Haiti i ten Madagaskar zresztą – zerknął życzliwie na Czuchlę, który skinął głową. – Po co wzorować się na gnijących państwach Zachodu, lepiej przyjrzeć się prostym, uczciwym społeczeństwom sponiewieranym, zainspirować ich skromnością, pokorą i walką z trudami.
    - Pan bredzi – stwierdził Wader. – Tu potrzebny jest weterynarz.
    - To rasizm!
    - Panowie – wtrąciła szybko prowadząca. – Zatem pan Dżekson… Dżekson to imię, prawda?
    - Tak. Pisane przez. Jak kania dżdżu.
    - Jak co? – skrzywił się Wader. – Jezu Chryste, poganin walczący z gusłami i do tego dziwak.
    - Nie jestem poganinem, jestem potomkiem jezuity Compresa Antonia Pueblonosa. To słynny na wyspie misjonarz. Bardzo zasłużony gwałciciel. Zwalczam gusła krzyżem i pięścią.
    - No. I jeszcze faszysta – skwitował Jonasz Wader.
    - Panie Januszu, teraz nie pan…
    - Znów pani manipuluje widzami Suwalszczyzny i Kętrzyzny zresztą. Moje imię to JONASZ. Nie życzę sobie, by mnie kojarzono z Januszem Rewińskim, który rozłożystą kruczociemną brodą odwraca uwagę społeczeństwa od trudności ekonomicznych. Pani umyślnie przekręca, na zamówienie Tel Awiwu. Jeszcze raz taki incydent i zażądam wymiany pani na innego prowadzącego. Może na Kydryńskiego.
    - On chyba nie żyje – zauważył Rajmond Czuchla.
    - No to Eugeniusz Bodo.
    - Kto?!
    - Cisza! Teraz ja mówię! – Dżekson Haiti powstał i rozłożył ręce pod parasolem niczym natchniony jezuita. – Jeśli zostanę prezydentem, obalę gusła w Polsce, dziękuję, skończyłem.
    Prowadząca znów z zakłopotaniem potoczyła wzrokiem po niewidocznych dla widzów członkach ekipy technicznej. Jonasz Wader parsknął cielęco i pokręcił głową. Zaś Rajmond Czuchla, nie chcąc kruszyć delikatnego przymierza z Haitańczykiem wszystkich Polaków, pomruczał coś tylko borsuczo w kołnierzyk koszuli.
    - Dobrze, na razie panowie się przedstawiają. Jeszcze został nam pan Tymian Wyżłobek. Czy jest pan gotów powiedzieć coś wyborcom, jakąś krótką zachętę? – W głosie kobiety nie dało się wyczuć większej wiary.
    Może dlatego, że pół minuty wcześniej coraz bardziej zawstydzony swoim występem publicznym kandydat rozłożył tulipany w wazonie i w takim to wachlarzu całkiem dobrze schował twarz. Spomiędzy łodyg łypały tylko jego poczciwe, błyszczące oczy.
    - Panie Wyżłobku? Jedno słowo? Coś o programie?
    O dziwo kandydat delikatnie wysunął nos – fakt, że nisko, nieomal przepraszająco obniżony – w kierunku prezenterki.
    - Tak? – ucieszyła się. – Proszę powiedzieć głośno.
    Tymian Wyżłobek pokręcił głową w zawstydzeniu i z paluszkami ułożonymi w jakieś osobliwe formy chomiczych łapek przysunął się nieco do prowadzącej, zerkając prosząco na jej ucho. Które w końcu przybliżyło się, a wtedy niezbyt śmiały kandydat wyszeptał coś, co być może było jakąś wizją programu gospodarczego.
    - Co?... Troszkę głośniej, panie Wyżłobku?
    Lekko spłoszony kandydat ponowił szept.
    - Siusiu? – powtórzyła w oszołomieniu prowadząca. – Pan chce siusiu?
    Lekkie skinięcie głową potwierdziło kłopotliwe cokolwiek życzenie Tymiana Wyżłobka.
    - Ojej – wyrwało się kobiecie. – Proszę… no, tam, o – pokazała ręką – tam stoi toi-toi, zresztą pan Sławek pana zaprowadzi. Panie Sławku!
    Z wyraźnym niedowierzaniem konkurenci do władzy odprowadzali wzrokiem Wyżłobka, prowadzonego do toalety.
    - To chyba jakaś prowokacja – stwierdził Rajmond Czuchla.
    Prezenterka na wszelki wypadek posłała gorący uśmiech Suwalszczyźnie.
    - Dobrze. Zakończyliśmy część zapoznawczą, teraz kandydaci mogą zadawać pytania rywalom. Można ostro, ale bez chamstwa i przemocy. Wczoraj w studio wyborczym w Ciechanowie kandydat Mormoń zatłukł przemyconym szpadlem składanym dwóch konkurentów, państwo słyszeli. Apeluję o rozsądek.
    - Kandydat Mormoń jest Reptilianinem – stwierdził Czuchla. – Żaden człowiek nie przemyci szpadla, to nie jest ołówek. A taki Reptilianin może przenieść szpadel w ogonie. Albo włócznię.
    - Wszędzie pan widzi Reptilan? – zainteresował się Jonasz Wader. – W ubikacji też? Podsuwają wzierniki?
    - Pan myli Reptilian z Szarakami, to ignorancja, która kładzie kandydaturę.
    - Jest pan wariat i pewnie uciekinier kliniczny – odparował Wader. – Proszę pani, proszę sprawdzić w komputerze, czy kandydat Czuchla jest uciekinierem.
    - To może później – chrząknęła prowadząca.
    - Właśnie tacy jak pan mamią Polaków – wycelował palec Czuchla. – Każdy, kto mówi rzeczy niewygodne, nazywany jest wariatem. Podjeżdżają nieoznakowane ambulansy i porywają reformatorów z przystanku. Albo spod piekarni. I ludzie znikają. A w międzyczasie pan i tacy jak pan lakierują fakty.
    Wader rozłożył ręce, chwilowo zaskoczony i szukający słów.
    - No i śmierdzi ten pana garnitur – przywalił z drugiej strony Dżekson Haiti. – Wie pan, ja nic nie mówię. Ja nic nie mówię! Ale ktoś mógłby powiedzieć, że pan mami nam umysły bronią chemiczną. Aceton niszczy neurony.
    - No co pan! Co za brednie – otrząsnął się Wader. – Siebie też bym mamił?
    - Może ma pan gazy w nosie.
    - Co?!
    - Gazy. Waciki znaczy. Mikrotampony. Może pan ma takie w nozdrzach i tym się chroni. Proszę pokazać nozdrza widzom, jeśli pan nic nie ukrywa.
    - Pan bredzi, pan nie powinien był opuszczać Honolulu.
    - Haiti. Pan jest rasistą i manipuluje widzami. Pan deformuje ich umysłową geografię – nacierał Dżekson Haiti. – Zwykły utajony kolonializm. Takiego prezydenta nie chcemy.
    - Phi! Pan akurat o tym nie decyduje. I co pan z tymi gusłami, to ma być program dla Polaków? Tym pan chcesz ratować schorowanych emerytów? To kpiny z plemienia słowiańskiego i z przedmurza antysaraceńskiego zresztą.
    - Gusła zabijają emerytów, pan nie ma wiedzy. – Dżekson Haiti nie okazał zmieszania. – Przedwczoraj w Żorach staruszka zawróciła przed apteką na widok czarnego kota. Zmarła, bo zabrakło jej siedmiu sekund do przyjęcia leku przeciwzawałowego.
    - Pan bredzi w malignie, pan potrzebuje chininy.
    - PANOWIE – ucięła całkiem zręcznie prezenterka. – Mamy pierwsze dane z głosowania telewidzów.  – Kandydaci natychmiast ochłonęli. Tymian Wyżłobek wciąż tkwił w odosobnieniu, choć wprawny obserwator mógłby dojrzeć oko zerkające przez dziurkę w drzwiach toalety, całkiem zresztą ciepło i przyjaźnie.
    - A zatem – przybrała uroczysty głos prowadząca. – W tym momencie prowadzi z 55% głosów pan Tymian Wyżłobek. Jego program najwyraźniej.. . – urwała, uświadomiwszy sobie, że mówi głupstwo. - …uzyskując widoczną sympatię widzów kulturą osobistą i wdziękiem. Na drugim miejscu mamy pana Dżeksona Haiti -27%. – Haitańczyk-Polak spojrzał na rywali triumfalnie. – Dalej: pan Jonasz Wader – 11% i póki co, na czwartej pozycji, pan Rajmond Czuchla, 2%.
    - Ha – klasnął dłońmi Wader. – No i ma pan wiarę w jaszczury. Sam pan widzi, że 98% Polaków…
    - …Suwalszczan – sprostował szorstko Czuchla.
    - Dobrze, dobrze. Mam pan poparcie 2%. Pewnie koledzy z uprowadzonej sanitarki.
    Rajmond Czuchla przez chwilę obliczał coś w myślach ze zmarszczonymi brwiami.
    - Zaraz, zaraz – wymruczał. – Coś tu się nie zgadza. A gdzie jest 5% głosów?
    - Jakie 5%? – zmieszała się prowadząca.
    - No proszę pani., ja miałem z geometrii dyplom u profesora Wyciurla-Huna. 55+27+11+2 to jest ile?
    - Ile? – powtórzyła niepewnie kobieta. – Nie bardzo mi liczyć w głowie…
    - To jest  95. DZIEWIĘĆDZIESIĄT, CHOLERA, PIĘĆ. Gdzie znikło 5%?
    - No to jest nieładnie trochę – przyznał zaskoczony Wader.
    Nawet całkiem ukontentowany Dżekson Haiti spojrzał na prowadzącą potępieńczo.
    - No cóż… - Mina kobieta raczej zdradziła, że wysłuchała instrukcji w słuchawce, bo pewniejszym głosem dokończyła: - No tak. Pozostałe głosy ROZKŁADAJĄ SIĘ jeszcze.
    - Co?? – zbaraniał Czuchla.
    - Kto to liczy tak w ogóle? – zainteresował się Polak-Haitańczyk, już przedtem dość pewny swego, a tym bardziej teraz, po pierwszych głosach.
    - Serwer w Głubczycach.
    - Gdzie? – zdziwił się Haiti.
    - W Głubczycach. Sygnał dociera z opóźnieniem i… - plotła prezenterka, starając się nie gubić uśmiechu.
    - Ale dlaczego serwer głubczycki oblicza nam nasze wartości suwalskie? – zaintrygował się bez zachwytu Jonasz Wader.
    - A coś pan myślał – fuknął Rajmond Czuchla. – Wybory w Głubczycach oblicza serwer w Krynicy Morskiej, wybory do parlamentu serwer w Chile, samorządowe serwer w Rosji, a prezydenckie serwer w Rotterdamie.
    - Pan chyba kpi sobie z pryncypiów Rzeczpospolitej.
    - Nie wiedział pan? Wynik wyborów ustali serwer w Holandii.
    - Czy to prawda?! – Wader przesunął zdumiony wzrok na prezenterkę.
    - To plotki ludowe – wypaliła  z irytacją. – Gusła.
    -To niedorzeczne i niedopuszczalne etycznie, geopolitycznie i nawet psychiatrycznie. To farsa!
    - Ale może to tylko gusła, jak pani redaktor mówi – zauważył polubownie Dżekson Haiti. – Takie techno-zabobony. Obalimy gusła, ja to zrobię. Po mojej kadencji nie będzie zabobonników na ziemi polskiej, tylko zimni analitycy i reformatorzy planetarni.
    - Zatańcz pan lepiej capoeirę – rzucił mu poirytowany Wader.
    - To rasizm i kolonializm!
    - Tak, tak, skoro zagraniczne serwery obliczają nam wyniki wyborów – rzekł Czuchla tonem kaznodziei – to mamy system reptiliański i wysysanie ostatnich Piastów i Lędzian. Tak to wygląda. A pan mydli oczy i sam im służy – oskarżył Wadera.
    - Nie powinien pan był uciekać z sanitarki, panie Czuma.
    - CZUCHLA, lordzie Vader.
    - Jest pan chory psychicznie i anatomicznie!
    - Tak? – wyszczerzył zęby Czuchla. – Ja muszę to niestety widzom zobrazować, czym grozi władza takich jak pan. A zatem twierdzi pan, że Reptilianie nie istnieją?
    - Nie istnieją absolutnie. Chyba jedynie w stłuczonym pniu pańskiego mózgu.
    - Zaraz się przekonamy. Proszę o wniesienie rekwizytu numer 1!
    - Czego? – zdziwił się Wader.
    - Czego? – zdziwiła się prezenterka.
    - Można wnosić rekwizyty? – zmarszczył brwi Dżekson Haiti. – Dlaczego nikt mi nie powiedział?
    Zaciekawione oko Tymiana Wyżłobka zamrugało w wizjerze toi-toi. Zachichotał nawet do siebie, czego jednak nikt poza mikroorganizmami z muszli nie usłyszał.
    Takimi jak pluskwy nieożywione, ma się rozumieć.
    Do stolika podszedł uroczystym krokiem nastoletni chłopiec w mundurze harcerskim.
    - Co to za chorągiew jest, chciałbym wiedzieć – zwrócił się do niego dość zaczepnie Wader. –To nie jest ZHP, przecież widzę.
    - ZHH –odrzekł chłopiec dumnie.
    - ZHH?? Co to za mutacja, do cholery?
    - Proszę o język salonu – upomniała z uśmiechem prowadząca.
    - Nie jesteśmy w salonie – odburknął Wader. – Jesteśmy pod parasolami jak jacyś sprzedawcy waty cukrowej, bo kandydat z Haiti ma astmę albo odmę. A pewnie jedno i drugie.
    - Jest pan kolonialistą i pewnie skrytobrytyjczykiem – osądził urażony Haiti.
    - ZHH – odezwał się spokojnie nastolatek – to Związek Harcerzy Harcowników. Nie mylić z harcerzami-psotnikami wykradającymi jabłka z sadów zakonnych. My DZIAŁAMY W POLU. Polu polityki i reformy. Jak trzeba, zlikwidujemy agentów reptiliańskich. Mamy finki-krokodyle i chusty nasączone sarinem. Jesteśmy w gotowości, 40% stanu na pozycjach, 20% w rezerwie.
    Jonasz Wader potrząsnął głową zdegustowany.
    - Pan wyprał mózg młodym Polakom – rzucił do wyraźnie zadowolonego z postawy harcerza Czuchli. –Zatruł go pan zoologią spiskową. Jako prezydent rozliczę pana z tego.
    Harcerz postawił na stole karton z napisem UNITRA ZRK – ZK 246 STEREO.
    - No chyba nie będziemy słuchać roty teraz – zakpił Wader.
    Chłopiec otworzył karton i odsunął się od niego dość szybko. Ze środka poczęły całkiem chyżo wychodzić małe jaszczurki, całe ich mrowie skrzętnie opanowało stół.
    - O Boże!! – przeraziła się prowadząca. Zaraz jednak opanowała się i nawet przywróciła uśmiech, lekko tylko skrzywiony.
    - To jest parodia działań politycznych – uznał Jonasz Wader. – Pan na dowód istnienia Reptilian rozpuszcza jaszczurki. Wstydź się pan. Właśnie pogrzebał pan reputację własną i pańskich dzieci. Jutro natłuką im w liceum na dużej przerwie, zlinczują i pan będzie za to odpowiedzialny.
    - Spokojnie – żachnął się Czuchla. – Nerwy  na wodzy, panie lakierniku. To alegoria.
    - Co niby?
    - To symbol, miniatura rzeczywistości, czyli okupacji jaszczurów. Reptilianie są więksi, ale można przypuszczać, że te tutaj to ich gwardia.
    - Gwardia?! Te wyłapane na łące traszki?
    - To są gusła jednak – mruknął Dżekson Haiti, kończąc krótki sojusz z Czuchlą.
    Który niezmieszany kontynuował:
    - Dla pana to traszki, dla mnie potwierdzenie, że oni tu są.
    - Reptilianie?
    - Reptilianie.
    - No cóż, odrzucam to. Jako przyszły prezydent RP odrzucam pańską wizję okupacji zoologicznej, by nie rzec: zoofilozoficznej, a nawet zoofilnej po prostu. Pan bredzi i potrzebuje chininy. I pijawek. A może niech pan sobie właśnie te traszki…
    - To salamandry.
    - No to niech pan sobie przystawi do otwartych żył te salamandry i oczyści organizm, pan jest zatruty, pan infekuje społeczeństwo maligną.
    - Gusłami – zawtórował Haiti, wyraźnie już przesunięty do obozu Wadera.
    - Czy mógłby pan pozbierać te owady? – spytała drżącym głosem prowadząca, bo jaszczurki rozeszły się już znacznie i stanowiły pewne zagrożenie dla nietykalności kończyn dolnych.
    - Proszę pani, to nie owady – oburzył się Czuchla. – Pani manipuluje wyborcami. To są płazy w służbie Oriona. Wiedział o tym nawet Edmund Niziurski już w latach 80.
    - Co?! – zdenerwował się Wader. - Pan oczernia wybitnego pisarza, wplątując go w obsesję i spisek zoologiczny! Pan powinien zostać stąd wyprowadzony na lufach karabinów.
    - Owszem, mistrz Niziurski miał przekazy, proszę przeczytać jego Gwiazdę Barnarda z roku 1987! Znajdzie pan tam informacje o jaszczurach i rabunku ludzkiego kodu genetycznego.
    - Skandal! – zawołał Dżekson Haiti. – Polska gusłami stoi. Pan zastał Polskę murowaną, a zostawi słomianą.
    Członek ZHH wyzbierał gwardię reptiliańską i na znak Czuchli oddalił się.
    - Przypominam o kulturze dyskusji – powiedziała prowadząca zmęczonym głosem.
    - Drodzy Suwalczanie, nigdy was nie zawiodę – Haiti z uroczystą miną patrzył po kolei we wszystkie kamery. – Nikt z was nie umrze pod apteką.
    - Daj pan spokój z tymi pierdołami – uciął bezceremonialnie Wader (kończąc sojusz). – Wyborcy chcą program gospodarczy. Jaki pan ma program.
    - Mój program to akcja ,,Przytomność umysłu’’. ,,Grzebiąc gusła, wskrzeszasz logikę’’. ,,Logika prostą drogą do logistyki’’.
    - To żaden program, ani ekonomiczny, ani społeczny. Pan zwyczajnie rozprowadzasz mgły.
    - Mgły?
    - Mgły radiacyjne. Gdzie tu przytomność umysłu, gdzie analizy, wyliczenia, liczby? Pan ma jakiś program, czy zabawia nas swoim folkiem honduraskim.
    - Hon..  – Dżekson Haiti skamieniał na dwie sekundy. A na dalsze dwie stężał. - Pan się zapędził już za daleko, pan jest ich agentem!
    - Czyim niby? – kpił swobodnie Wader.
    - Neokolonialistów.
    - Phehehehe!
    - I co pan z tym programem – wtrącił Czuchla. - Prezydent jest laurką kraju, a nie jakimś zapoconym ekonomem. Od programów są ministrowie.
    - Przemawiasz pan na poziomie króla Maciusia Pierwszego. Fircyk.
    - Puppet!!
    - Chwileczkę, panowie, STOP – znów zatrzymała eskalację emocji prezenterka. - Mamy pierwszego widza na Skype. Skierujmy uwagę na ekran. – Wszyscy skierowali oczy na telebim. Niestety, zamiast widza, poczęły się tam pojawiać slajdy z ratuszami. – Sławek, no co z wami – straciła opanowanie kobieta. – Co wy…
    - Już! – rozległ się gniewny krzyk. - Już, kurważż, Bronek przyćpał i podłączył Ratusze Zamojszczyzny
    Prezenterka zakryła dłonią usta. Upomniana przez słuchawkę szybko jednak wyszczerzyła zęby.
    - Czekamy! – zawołała wesoło.
    Za chwilę w istocie na ekranie pojawił się osobnik wąsaty, w kamizelce i pod muszką. Wokół z niego rzucały się w oczy trofea w rodzaju rogów jelenich tudzież kozich.
    - Dzień dobry, czy mnie słychać? – zapytał.
    - Teraz już tak – potwierdziła prezenterka. – Proszę się przedstawić widzom i powiedzieć, którego kandydata pan popiera i dlaczego.
    - Dobry wieczór. Nazywam się Wiesiek Rzeźnik i chciałbym kandydować na prezydenta.
    Rywale spojrzeli po sobie zaskoczeni. Prowadząca wydała z siebie dziwne, odyńcowate chrząknięcie.
    - Ale to już trochę za późno na zgłoszenie kandydatury, termin upłynął miesiąc temu. Teraz może pan wybierać za to – dodała pocieszająco. – Taka jest formuła i pan poprzez Skype…
    - Ale ja mam program – uparł się pan w muszce. – Program ekonomiczno-społeczny. Rewolucyjny.
    - Program?...
    - Tak jest, proszę państwa. Drodzy rodacy! – zaczął nagle czytać z kartki. - Mięso zabija farszem farmaceutycznym, mięso omamia i oślepia, i ogłusza zresztą obywateli, mówimy o zombifikacji społeczeństwa. Proponuję PIERWSZY W ŚWIECIE zakaz jedzenia mięsa pod karą wysokiej grzywny, a nawet więzienia. Ewentualnie banicji. Dziękuję. – Odłożył kartkę na bok i spojrzał w ekran. – Jak mówiłem, program jest rewolucyjny. Ale inaczej się nie da.
    - Czy…? I tak?... – pogubiła się chwilowo prezenterka.
    Za to Wader okazał stanowczość:
    - Czy pan mówi serio?
    - Śmiertelnie. Eksperymenty w więzieniu w Pankot wykazały…
    - Gdzie, przepraszam?
    - W Pankot, w Indiach. Eksperymenty wykazały dynamiczny wzrost przytomności umysłowej i świadomości etycznej po odstawieniu pokarmu mięsnego. Czytając to w drugą stronę – jedząc mięso, osłabiasz swój kraj. To przestępstwo antypaństwowe.
    - Oszalał pan.
    - Najlepsze legiony Rzymu były wegetariańskie, to fakt niechętnie ujawniany przez historyków.
    - Daj pan spokój z kolejnym spiskiem, chyba pan jesteś stalinowiec jakiś.
    - Czy dwadzieścia lat temu przypuszczał pan, że zabronią palenia? Bądźmy pionierami, bo znów okaże się potem, że będziemy ostatnim bastionem trupożerstwa w ewolucji światowej.
    - Pan jest prawdopodobnie zatruty nieświeżymi jarzynami, zgaduję, że indyjskimi. Na szczęście nie może pan kandydować i tym samym degenerować polskiej piechoty i olimpijczyków. Spóźnił się pan, panie Wiesławie.
    - Nie nazywam się Wiesław, tylko Wiesiek, Wiesiek Rzeźnik, tego się nie odmienia. Proszę nie manipulować widzami, za panem stoi koncern mięsny, pewnie WÓŁ-UBÓJ Ełk.
    - Wiesiek Rzeźnik? – roześmiał się Jonasz Wader. – Tak miałby się przedstawiać prezydent Rzeczpospolitej? Kraju hetmanów Radziwiłłów i Zamoyskich? ,,Przed państwem prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Wiesiek Rzeźnik!’’. Idź pan kandydować do Pankot. Zresztą za panem widzę poroża, pan jest hipokrytą, chce osłabić naród jarzynami, a sam wcina udziec.
    - To nie ja, to dziadek polował i wcinał. Wyrzuciłem go za to.
    - Wyrzucił pan dziadka z domu?!
    - Z grobu. On umarł sześć lat temu. Wykopałem ciało i wyniosłem do pasieki. Za karę. Popieram surowe kary. Jako prezydent obiecuję zniesienie przedawnie… - głos Wieśka Rzeźnika urwał się, a i jego twarz znikła jakby zdmuchnięta. Na telebimie pojawiło się kojące nerwy zdjęcie domu pomocy społecznej w Ruskich Piaskach.
    - Ach, te zakłócenia – uśmiechnęła się prowadząca.
    - Pewnie serwer w Głubczycach padł. – Czuchla też się uśmiechnął, tyle że ironicznie.
    Wader pochylił się i schował twarz w dłonie.
    - To jest farsa i prowokacja – wymemłał.
    - Niestety nauki indyjskie rozprowadzają gusła – oświadczył posępnie Dżekson Haiti. – Wszyscy potrzebujemy mięsa. A Hindusi szkolą krowy na astronautów. Złożyli zamówienie na kombinezony w Szwalniku Łódź. I na hełmy z wypustkami rogowymi.
    Rajmond Czuchla powoli wstał z krzesła. Miał uroczysty wyraz twarzy.
    - A zatem panowie nadal nie wierzą w Reptilian? – zapytał.
    - Nie wierzymy – odrzekł twardo Haiti.
    - Nie wierzymy – zawtórował niewyraźnie Wader.
    - Jakie są aktualne wyniki głosowania widzów? – spytał prowadzącą Czuchla.
    - 77% Tymian Wyżłobek, 11% Dżekson Haiti, 9% Rajmund Czuchla, 8% Jonasz Wader… Zmieniło się trochę. Widzowie żywo reagują.
    - Jak ktoś schowany w WC, i wyraźnie nierozgarnięty, może zdobyć taką przewagę - zaprotestował Dżekson Haiti. - To są jakieś manipulacje. Proszę jeszcze raz przeliczyć.
    - Ależ to razem daje 105%! – ożywił się Wader. – Dlaczego komuś się tu dokłada, kto za tym stoi!
    - Proszę zrozumieć, że Reptilianie – powiedział z opanowaniem Czuchla. – Oni wszystkich nas obserwują.
    - Oni NIE ISTNIEJĄ – prawie wysyczał mu w twarz Czuchla.
    Czuchla skierował wzrok w kierunku, w którym wcześniej odszedł jego harcerz.
    - Proszę wprowadzić rekwizyt numer 2!
    - Ale… - prowadząca pobladła.
    - To jest nadużycie – skwitował Wader.
    - Ofensywa zabobonnicza – orzekł Haiti.
    Gdzieś poza obrazem transmisji rozległ się jakiś urwany krzyk, po czym do uszu suwalskich widzów dobiegło warknięcie.
    - Nie wolno wprowadzać owczarków alzackich do studia! – rzucił nerwowo Wader.
    Ale nikt nie wprowadził owczarka. Na oczach osłupiałej Suwalszczyzny (i być może ,,kętrzyzny’’) do stołu z mozołem zbliżyli się trzej członkowie ZHH. Na ciągniętym przez nich łańcuchu zbliżyło się coś jeszcze… Coś jakby ogromna traszka czy salamandra…
    - O Boże, pan pochwycił Reptilianina! – krzyknęła dramatycznie prowadząca.
    - Spokojnie! – skrzywił się Wader. – Przecież to żaden Reptilianin, to zwykły legwan. Pewnie wypożyczony z zoo. Albo kupiony od przemytników tadżyckich.
    - To nie jest legwan, panie lakierniku – zaoponował z pogardą Czuchla. –To waran. A raczej wszyscy myślimy, że to waran. Jest to oczywiście pochwycony w zasadzce Reptilianin. Na Komodo mają otwartą bazę w celu dotlenienia układu oddechowego.
    - Pan kpi z rozumu i humanizmu – rzekł Wader. – Będzie pan Neronem Słowian, jeśli jakiś serwer pana ustawi. Nie ma żadnych Rep…
    W tym momencie zniewolony waran zdenerwował się już chyba na dobre, może zachowaniem Jonasza Wadera, a może tym, że harcerze zbyt gorliwie opasali go łańcuchem i tarmosili bez taktu.
    Rozdrażniony gad napiął się i rozerwawszy łańcuch, wyskoczył wprzód, roztrącając harcerzy niczym organiczne kręgle. Potem spadły dalsze ciosy: ogon jak kula burząca zmiótł Jonasza Wadera, a szczęka uzbrojona w sześćdziesiąt całkiem jadowych zębów capnęła udo Dżeksona Haiti, który widocznie za bardzo rzucał się w oczy śnieżnobiałym ubraniem. Po wymierzeniu kilku kolejnych ciosów tak ludziom, jak sprzętowi, waran… odbiegł gdzieś z imponującym dynamizmem.
    Tym samym prezydenckie eliminacje w studiu suwalskim dobiegły końca.
 
    I tak kończy się ta historia. Oczywiście szczegółowych konsekwencji można się domyślić.  Na przykład tego, że Jonasz Wader wycofał się z kandydowania. Wprost na cmentarz.
    Podobnie jak Dżekson Haiti, który nie przełamał wstrząsu toksycznego. Jednak z tą kampanią przeciw gusłom nie do końca chyba grało. Podczas porządkowania zniszczonego ogrodu wykryto koguty zakopane pod krzesłami rywali Haiti. Wojna z kolonializmem?
    Sam Rajmond Czuchla odniósł gwałtowny sukces w końcowym głosowaniu widzów i w ogóle miał fart – wszak ominęły go zęby i sierpowe ogonowe Reptilianina z Komodo.
    Niestety, ustrzelił go z dmuchawki – jadowej - snajper przyczajony na dachu willi prezesa. Harcerzom-harcownikom, którzy rzucili się za nim w pogoń, w rękach pozostał tylko łuskowaty plamisty ogon. Sam zamachowiec czmychnął z dachu rynną, jej wnętrzem zresztą.
    Ostatecznie zwyciężył sympatyczny pan Tymian Wyżłobek, który przetrwał zamieszanie w kabinie, trochę tylko odurzony gazami toaletowymi. I to jest dopiero ciekawe: został prezydentem Rzeczpospolitej!
    Olęder jakiś czy co?...
 
*
 

 

Obietnica

Autor: Re-Gnostyk

 

 
Od dziś wolę zamiast flaszki
w polityczne wejść igraszki,
o napędzie atomowym
i z humorem podstawowym.
 
Nudzi mnie ta byle jakość
tych kanonów politycznych,
no bo jak tu żyć psia kość
w świecie burd anarchistycznych.
 
Płoną góry, płoną tęcze
dziś gaz nawet gdzieś zapłonął,
ja przed kompem znowu ślęczę
a na fejsie istny pogrom.
 
Wszyscy wszystkim ślą życzenia
tych laurek zatrzęsienie,
buźka im się rozpromienia
gdy przyłożą komuś w ciemię.
 
Wstępem tym więc zapowiadam
że uderzę niczym gromem,
czczych obietnic tu nie składam
popłynę humoru promem.
*

 

Rozmówki

Autor: Golesz

 

Już miał zamknąć drzwi, gdy usłyszał cichutkie, przymilne:
        - Panie pośle...
        Milo odwrócił się zaintrygowany.
        Tuz za nim, nie wiadomo skąd, pojawił się całkiem maleńki, łysawy człowieczek około czterdziestki, w szarym, nie rzucającym się w oczy garniturze, jakoś tak po... psiemu patrzący mu w oczy. Uśmiechał się nieśmiało, prosząco.
        - Kim pan jest do cholery?
        - E... dziennikarzem.
        Milo natychmiast zorientował się, że gość kłamie, że wymyślił to na poczekaniu.
        - Tak? A z jakiej gazety?
        - „Głos Laguny” panie pośle.
        Milo zdrętwiał, jakby ktoś przyłożył mu do pleców potężny paralizator. Natychmiast rozejrzał się wokół i odruchowo nachylił.
        - Czego pan chce? – ściszył głos.
        - Kilku minut rozmowy – oznajmił łysy, też konfidencjonalnie. Głos mu jednak stwardniał, wzrok już nie był psi. Raczej tygrysi, sępi.
        Milo, poseł czwartej kadencji, nie był orłem intelektu i całkiem słusznie za takiego nie uchodził, jednak te lata praktyki parlamentarnej nauczyły go rzeczy tu podstawowej. Umiejętności pływania w środowisku, powiedzmy eufemistycznie, niezbyt przejrzystym, a mówiąc wprost w gównie, oraz wyczuwania na odległość i wystarczająco wcześnie, zagrożenia. Wszelkiego typu.
        Otworzył więc drzwi szeroko.
        - Proszę do środka.
        - O nie... – maleńki, łysy tygrys nie dał się zaprosić. – Wie pan poseł... ściany, sufity...
        - Ma pan... klaustrofobię? – zdziwił się Milo.
        - Ależ skąd – zaprzeczył żywo łysy i znów uśmiechnął się przymilnie. – Ja tylko nie chcę dać się... zarejestrować. Audiowizualnie.
        - Sądzi pan? – Milo ponownie był zaskoczony. Niedobrze.
        - Wiem – łysy potwierdził najgorsze wystarczająco stanowczo i takim tonem, jakby to była oczywista oczywistość. Jak to, że dwa razy dwa daje cztery. - Chodźmy do parku. Mamy śliczną pogodę.
        Po chwili siedzieli obaj na bocznej ławce, wśród wiekowych dębów, buków, klonów. Przypętała się natychmiast wiewiórka, ale łysy syknął na nią przeraźliwie, więc uciekła w podskokach.
        Milo, doświadczony, znany i powszechnie lubiany parlamentarzysta czwartej kadencji przyglądał się intensywnie małemu człowieczkowi. Sam też nie był zbyt wysoki, ale żeby aż tak? I nie był to żaden karzeł. Zwykły, nie rzucający się w oczy, dość poważny z wyrazu osobnik, tyle że kurdupel. Ale... ostrożnie.
        - Słucham – rzucił wreszcie zachęcająco i jednocześnie protekcjonalnie. Duża sztuka.
        Kurdupel rozejrzał się uważnie, po czym ostro spojrzał mu w oczy.
        - Rozumiem, iż nie ma potrzeby przypominania panu i wyliczania wszystkich tych hm... faktur, wystawionych onegdaj przez byłego naczelnego „Głosu Laguny”, i przez niego uwiarygodnionych? Mam tu kilka przykładowych numerów – sięgnął do kieszeni i wyjął maleńki notesik. – Fakturka grudniowa, numer AF120034, na dwieście trzy tysiączki. następna, też grudniowa - AF120038 na sto trzydzieści tysiączków, fakturka...
        - Dość – szepnął pobladły Milo. – Kim pan jest i o co chodzi?
        - Boże drogi... kim jestem. Powiedzmy, że jestem jednym... z owczarków, pilnujących... stada.
        - Służby?
        - Jakie tam służby. Służby, to służby. My, ja, to... prawdziwa władza. Realna, zawsze sprawna, przewidująca, nieograniczona. Niczym, panie pośle. Wyposażona w najlepszy sprzęt, dysponująca wspaniałymi ludźmi, największymi pieniędzmi, i... naprawdę tajna.
        - Jak... to? – Milo był zdumiony.
        - No cóż – kurdupel przeszył go stalowym wzrokiem. – Tak to. A o co mi chodzi... To pytanie o przyszłość. Pańską.
        - Rozumiem, ale... nie rozumiem – Milo o mało nie narobił w spodnie. Łysy to w istocie chodzący, no teraz siedzący, sztylet, odbezpieczony pistolet wycelowany wprost w jego biedne, bezbronne czoło, armata.
        - Zostanie pan premierem, panie pośle.
        - Jakże... Ja nie startuję w wyborach.
        - Ale pan wystartuje. Pomożemy panu, i pan te wybory wygra. Przytłaczającą większością.
        - A... elektorat?
        - Stado? Powiedziałem przecież, że jestem jednym z... psów. I od teraz, radzę pilnie wykonywać wszystkie moje, nasze, polecenia. Nauczymy pana wszystkiego. Mówić przekonująco, myśleć, choć tu, hm... mogą być pewne, jak widzę, kłopoty. Poruszać się, prezentować, błyszczeć na salonach. A dlaczego? Ano dlatego, iż mamy owe fakturki, kilka filmików z pańskiej bujnej przeszłości, ale i całkiem współczesnych, innych dziwnych a wielce kompromitujących, również prawnie, nagrań. Także tych najgorszych, tyczących pańskiej... wielokrotnej zdrady narodowej. Rozumiemy się?
        - Tttak – wystękał siny na twarzy Milo. Osunął się dziwnie na ławkę. Czuł, że zaraz dostanie zawału.
        - Spokojnie – Łysy był bezwzględny. – Zaraz panu przejdzie. Znamy pana dokładnie również od strony medycznej. Jest pan zdrowy jak koń. A umrze pan wtedy, gdy na to pozwolimy.
        - Czy... muszę coś podpisać?
        - Co też pan! – Łysy skrzywił się z odrazą. To skrzywienie mogło być związane z jego awersją do wszelkich papierów, ale też i z dziecinną, prostacką naiwnością pytania, nie świadczącą dobrze o intelekcie pytającego. Co zresztą w pełni potwierdzało całościową charakterystykę posła Milo.
Rozmowa wstępna była więc zakończona pomyślnie. Teraz etap realizacji.
        - Dobrze więc. Za chwilę wróci pan do siebie. Tam już czeka mój kolega, który będzie pana prowadził dalej. Powodzenia, panie... premierze.
------------------------------
---------------
        Dwaj mężczyźni, ubrani w dziwne, ciemne kombinezony, leżący od godziny na dachu pobliskiego salonu samochodowego, wycofywali się ostrożnie rakiem znad krawędzi. Nie szło im zbyt zgrabnie, zwłaszcza, iż musieli ciągnąć za sobą koszmarnie drogi sprzęt nagrywający.. Gdyby coś się uszkodziło... tfu, tfu! Pułkownik nie znosił partolących zadania.
        - Wszystko nagrane? – zapytał starszy.
        - Tipes, topes! – przytaknął młodszy. – Każde słowo, każdy grymas. Nie wiem tylko, kim jest ten łysy kurdupel. Znakomity fachowiec.
        - Po co ci to wiedzieć? – skrzywił się starszy. – a zresztą.... to Łysek, najlepszy ogar generała.
        - A generał, konkurencja... dobrze płaci?
        - Co ci chodzi po łbie? – starszy pogroził młodszemu palcem.
        - Dobra, dobra. Ja nic nie mówiłem. Przybij piątkę!
        - No dobrze. Ja nic nie słyszałem.

Koniec.
1311

 

No właśnie. KONIEC!