JustPaste.it

Fragment książki “Czas burzy” Antonio Socci

Pewien mężczyzna wyjawia w konfesjonale straszny grzech – tak rozpoczyna się „Czas burzy”. Na kolejnych kartach książki napięcie rośnie - mężczyzna wkrótce zostaje zamordowany.

Pewien mężczyzna wyjawia w konfesjonale straszny grzech – tak rozpoczyna się „Czas burzy”. Na kolejnych kartach książki napięcie rośnie - mężczyzna wkrótce zostaje zamordowany.

 

dc6a4d56a5408b2446bd071c325dfd19.jpg

Antonio Socci

PASJONUJACA POWIESC O ZMAGANIACH KOSCIOŁA Z MOCAMI CIEMNOSCI, ROZGRYWAJACYCH SIE W CIENIU WSTRZASAJACEGO ODKRYCIA! ANTONIO SOCCI, AUTOR BESTSELLERÓW, ZNÓW ZASKAKUJE!

Słynny dziennikarz Antonio Socci zasłynął z niezwykłych tekstów: – zgłębił sekrety mistycznego życia Jana Pawła II, – zdemaskował spisek wokół trzeciej tajemnicy fatimskiej, – przewidział abdykacje Benedykta XVI.

Teraz prowadzi tropami watykańskich tajemnic, stawiając nas w obliczu zmagań osłabionego Kościoła z siłami ciemności.

W wigilie konklawe Watykanem wstrząsa straszne odkrycie: wbrew temu, w co wierzono od stuleci, pod Bazylika Świętego Piotra nie ma ani grobu, ani ciała Apostoła.

Zabójstwo duchownego, pracownika Kurii Rzymskiej i kryminalna zagadka rozpętują burze, która uderza w samo serce Kościoła – prześladowanego jak dwa tysiące lat temu.

Nieznajomy mężczyzna

Ojciec Michele F. był bardzo znanym kapłanem. Tamtego roku, 2015, kończył pięćdziesiąt sześć lat, ale wyglądał na co najmniej dziesięć mniej. Wysoki, z zaniedbaną i przyprószoną siwizną brodą, z rozwichrzonymi włosami w kolorze ciemnego blondu, daleko mu było do wykrochmalonych i wyprasowanych księżulków, jakich zazwyczaj spotyka się w Watykanie. Przypominał raczej walczącego misjonarza, zresztą spędził z nimi wiele lat.

Wyjątkowe były jego losy: zanim trafił do konfesjonału, by wysłuchiwać opowieści o ludzkiej ułomności i rozgrzeszać je w imię Boga, prowadził całkiem inne życie, dalekie od kościelnych kręgów. Ale wiele razy powtarzał sobie, że najbardziej szaleńczą i zaskakującą przygodą była właśnie ta, która zaprowadziła go do konfesjonału, jako kapłana Kościoła Bożego.

Urodził się we Florencji, ojciec był Włochem, a matka – Amerykanką. Studiował we Włoszech i w USA, ale koniec końców przeprowadził się za ocean, aby wykładać literaturę włoską na Columbia University.

Przez lata uczestniczył w międzynarodowych misjach z ramienia stowarzyszeń działających w obronie praw człowieka. Przy jednej z takich okazji spotkał miłość swojego życia, Kate. Kate pracowała dla ONZ, zajmowała się programem pomocy humanitarnej dla afrykańskich dzieci chorych na trąd. Michele pomógł stworzyć raport dotyczący afrykańskich reżimów, które negują istnienie na ich terytoriach tak ciężkich chorób jak trąd, czym utrudniają pracę komboniańskim i franciszkańskim misjonarzom, zajmującym się leczeniem dzieci dotkniętych tą straszliwą chorobą.

Kate i Michele razem walczyli w jednej sprawie i razem w Afryce przytulali udręczone ciałka. Dzieląc uczucia, nauczyli się siebie nawzajem w takim stopniu, że odgadywali niemalże swoje myśli. To była wyjątkowa miłość. Dzięki doskonałemu porozumieniu ducha i myśli wydawało im się, jakby w dzieciństwie ktoś ich rozdzielił i teraz nie „poznali się”, lecz „się rozpoznali”.

Spędzili kilka szczęśliwych lat w mieszkaniu na Manhattanie, w West Side, między Columbus Avenue a Central Parkiem, na 74 ulicy. Aż do dnia, w których świat im się zawalił.

— To białaczka, proszę pani — powiedział lekarz ze wzrokiem spuszczonym na nieszczęsne wyniki. Ale zaraz, spostrzegłszy reakcję Kate, która zbladła i zaniemówiła, osłodził informację kilkoma eufemizmami i licznymi zaleceniami. Niemniej jednak sens słów był wyraźny: Kate miała przed sobą nie więcej niż kilka miesięcy życia.

Jej stan szybko się pogarszał, a ciało zaczęło słabnąć. W następnych tygodniach chemoterapia pokazała swoją niszczycielską siłę, co przybiło Kate. Ale chociaż straciła blond włosy, nadal była bardzo piękna.

Kate nigdy nie pamiętała swoich snów, ale któregoś ranka, po przebudzeniu, powiedziała Michele, że przyśniło jej się coś dziwnego i że zapamiętała każdy szczegół tego snu, który pozostawił po sobie silne uczucie pokoju i pocieszenia.

Znajdowała się w ciemnym i nieskończenie długim tunelu metra. Jej pamięć zarejestrowała każdy najdrobniejszy szczegół, nie zabrakło nawet torów kolejki. Czuła, że jest śledzona i bała się, że zaraz przyjedzie pociąg. Dlatego, dysząc ciężko, biegła, szukając wyjścia. Trafiła na małe metalowe drzwiczki, które otworzyła, po czym rzuciła się w dół po schodach aż do ogromnej drewnianej bramy. Gdy przekroczyła jej próg, znalazła się wewnątrz ogromnego świetlistego kościoła z witrażami, przez które można było dostrzec było Nowy Jork. Ale wszystkie wieżowce widać było z góry. Wywnioskowała, że musiała być na dachu drapacza chmur. Wycieńczona, uklękła w ławce przed posągiem Matki Bożej i rozpłakała się, kryjąc twarz dłoniach.

W pewnej chwili poczuła na plecach czyjąś dłoń i usłyszała ciepły, ojcowski głos: „Córko moja, nie bój się. Jestem z tobą i cię nie zostawię”. Zobaczyła za sobą brata kapucyna, który usiadł obok niej i z czułością głaskał po policzku. Powiedział jeszcze: „Przyjdź do mnie na wzgórze i przyprowadź ze sobą Michele”.

Po przebudzeniu poczuła silny zapach róż, a w sercu nie było śladu po przerażeniu i obawach z minionych dni. Gdy opowiadała swój sen, przypomniała sobie, że brat mówił do niej po włosku i miał na dłoniach dziwne rękawiczki bez palców. Była tego pewna, ponieważ poczuła dotyk skóry, gdy brat głaskał ją po policzku.

Michele wysłuchał ją w milczeniu. Był zdziwiony. — Z tego co mówisz wynika, że śnił ci się ojciec Pio — skomentował tylko. — Ojciec Pio? — pomimo irlandzkich, katolickich korzeni Kate, podobnie jak Michele, od lat nie chodziła do Kościoła. On uważał się za agnostyka, chociaż żywił głęboki podziw dla misjonarzy, których poznał w Afryce i szczycił się ich przyjaźnią. Powtarzał nieustannie, że to jedyni prawdziwi ludzie, jakich poznał. Kate była katoliczką, ale nigdy nie słyszała o ojcu Pio. Może kiedyś w dzieciństwie, od swojej mamy.

Michele odszukał w internecie zdjęcie kapucyna i pokazał Kate. Dziewczyna wpierw zaniemówiła, a potem wykrzyknęła, wskazując palcem ekran: — To on mi się przyśnił!

Michele od razu zabrał się do drukowania setek stronic o ojcu Pio. Kate pochłaniała wszelkie informacje, pomimo iż była wycieńczona przez chemoterapię, którą w tych dniach jej podawano. Dużo rozmawiali o znaczeniu snu. Wzięli pod uwagę także możliwość wybrania się do Włoch, do San Giovanni Rotondo, ale lekarze usilnie odradzili tego, co nazwali „absolutnym szaleństwem”. Ich zdaniem już sam stres związany z podróżą zabiłby Kate.

Kate i Michele długo się wahali. Poradzili się nawet pewnego kapłana, który wytłumaczył, że to, o co ich we śnie proszono, było próbą wiary. Ale jednocześnie zachował dystans, a nawet sceptycyzm i poradził, że może lepiej będzie posłuchać lekarzy. To zaskoczyło Michele.

Kate postanowiła przyjąć sakramenty. Za cenę ogromnego zmęczenia i cierpienia ona i Michele wzięli ślub kościelny i codziennie uczestniczyli we Mszy świętej. Odeszła z różańcem w ręku.

Dla Michele był to straszliwy cios, ból długo przeszywał mu serce. Porzucił pracę i Amerykę, wrócił do Włoch, gdzie na wiele dni zaszył się w domu nad morzem, koło Castiglione della Pescaia, w rodzimej Toskanii. Był wrzesień: codziennie wybierał się na długie spacery po pustej plaży i po ciągnącym się wzdłuż wybrzeża sosnowym lesie. Dręczyło go poczucie winy i pytanie, czy sen Kate nie był znakiem, obietnicą cudu, który mógł się wydarzyć… Przekonywał siebie, że to absurd, że cudów nie ma, ale potem znowu myślał, że trzeba było przynajmniej spróbować, bo „są rzeczy na niebie i na ziemi…”. Żal, że nie potrafili uchwycić tej tajemniczej dłoni — nawet jeśli było to tylko złudzenie — nie dawał mu spokoju.

Pewnego ranka wstał bardzo wcześnie, by pojechać do San Giovanni Rotondo. Musiał to koniecznie zrozumieć.

Wczesnym popołudniem dotarł przed klasztor kapucynów. Było jeszcze ciepło i morze w dole, w zatoce Manfredonii, otulał płaszcz gorącego i dusznego powietrza. Michele wszedł do starego kościółka Matki Bożej Łaskawej, w którym ojciec Pio otrzymał stygmaty, przeżegnał się szybko i wstydliwie, i pokręcił po przyległym większym kościele. Co dziwne, było wyjątkowo mało osób. Dostrzegł konfesjonał, a w nim zakonnika, który czekając na penitentów, właśnie zabierał się do odmawiania brewiarza. Michele podszedł, ukląkł i powiedział: — Ojcze, nie wiem nawet, czy wierzę w Boga… Z drugiej strony kratki doszedł go głos kapucyna: — Synu, ważne, żebyś wiedział, że Bóg wierzy w ciebie. Ta prosta odpowiedź spiorunowała mężczyznę. Zakonnik wykonał w powietrzu znak krzyża i spytał: — Od jak dawna nie przystępujesz do spowiedzi? Michele nie potrafił sobie tego przypomnieć, dlatego skamieniał, kiedy zakonnik ze szczegółami opowiedział mu o odległym w czasie dniu ostatniej spowiedzi, podając okoliczności i miejsce. Potem powoli zaczął wyliczać jego grzechy. Michele powtarzał tylko z niedowierzaniem: — Tak… to prawda… tak było…

Słuchał opowieści o swoim życiu, a przed jego oczami przewijał się cały orszak popełnionych błędów, niektórych całkiem zapomnianych. Było to tak dziwne, że nie starał się nawet wytłumaczyć, jak to możliwe, aby całkiem nieznajomy zakonnik mógł znać jego najskrytsze tajemnice, o których sam nie pamiętał.

Podczas rozgrzeszenia Michele przeżegnał się. Potem zakonnik pożegnał go czułymi słowami pocieszenia: — I nie zadręczaj się, ponieważ twoja Kate jest w raju i czeka na ciebie!

Wstał od konfesjonału ze ściśniętym gardłem. Nawet nie wiedział, w jaki sposób trafił do ławki, gdzie starał się przypomnieć słowa znanych kiedyś modlitw. I tam powoli zaczęła docierać do niego wstrząsająca świadomość tego, co właśnie usłyszał. „Jakim cudem ten zakonnik wie wszystko o mnie, wie nawet o Kate? Kimże on jest?!”

Wrócił do konfesjonału, ale tam już nikogo nie było. Poszedł więc do zakrystii, gdzie spotkał dwóch braci. Spytał, który z nich przed chwilą spowiadał. Bracia spojrzeli na siebie zdziwieni. — To nie jest pora spowiedzi, a poza tym w konfesjonale, o którym pan mówi, nikt nigdy nie spowiada, bo to konfesjonał ojca Pio. Nie widzi pan, że jest niedostępny? Stoi za szybą!

W pierwszej chwili Michele pomyślał, że zakonnicy drwią sobie z niego. Ale gdy wrócił do kościółka, przekonał się, że mówili prawdę. Nie dało się fizycznie wejść do konfesjonału, ponieważ dostępu broniła gruba szyba. — Ale w takim razie… — nie dowierzając wrócił do zakonników i wyjaśnił, co mu się przytrafiło. — Czy to mi się przyśniło? Bracia wysłuchali w milczeniu. Potem starszy z nich powiedział: — Czy wie pan coś o ojcu Pio? Jest pan jego czcicielem? Należy pan do grupy modlitewnej? — Nie — odrzekł Michele. — Ja właściwie jestem niewierzący… — Cóż — odparł zakonnik z uśmiechem, — proszę pamiętać, że jest ktoś większy od pana, kto w pana wierzy, ponieważ… — To właśnie usłyszałem na samym początku — Michele przerwał mu. — Ulubione zdanie ojca Pio — kontynuował zakonnik. — To jego słynne wyrażenie. Przypuszczam, że spowiadał pana sam ojciec Pio… — Ojciec raczy żartować? Przecież ojciec Pio nie żyje od kilku dziesięcioleci. — Synu — odpowiedział zakonnik z siwą brodą, — jestem tu od czterdziestu lat i zapewniam pana, że gdybym opowiedział o wszystkich nadzwyczajnych wydarzeniach, jakie widziałem na własne oczy, wziąłby mnie pan za wariata… Ojciec Pio żyje i jest tu. I najwyraźniej jest mu pan bardzo drogi, skoro postanowił osobiście się pofatygować: czekał na pana. — Czekał na mnie? — wybąkał Michele. I natychmiast przypomniał sobie ostatnie słowa wypowiedziane we śnie przez ojca Pio: „I przyprowadź ze sobą Michele”.

Tamtego dnia dla Michele rozpoczęła się przygoda, której nie mógłby sobie wyobrazić nawet w najśmielszych marzeniach. W San Giovanni Rotondo pozostał przez tydzień. Wysłuchał niezliczonych świadectw i osobistych historii, wszystkie związane z życiem ojca Pio i jego nadprzyrodzoną obecnością po śmierci. Oddał się lekturze licznych książek poświęconych świętemu z Gargano i uczestniczył we mszach, różańcach i modlitwach.

Instynkt podpowiadał mu, aby zaczął pisać, opowiadać: odkrył przecież nieznany dotychczas świat. Nie tylko. Czuł, choć nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, że to „jego” świat. Kiedy opuścił górę, był całkiem innym człowiekiem, a w duchu narastała niepohamowana potrzeba, aby opowiedzieć o tym, co przeżył: pragnienie, aby zapuścić się na ten tajemniczy obszar, zrozumieć i zakosztować miłosierdzia, które go ogarnęło.

Pojechał do Rzymu, aby spotkać się z dwoma ojcami z Bractwa Kapłańskiego św. Ambrożego, których poznał podczas podróży na Syberię. Wybrał się aż tam, w odległe, zagubione i przepiękne tereny ze śladami łagrów z okresu komunizmu i tych, którzy je przeżyli, a ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu spotkał dwóch młodych włoskich kapłanów. Spędził z nimi wspaniałe dni, a teraz, dowiedziawszy się o ich powrocie do Włoch, chciał się spotkać i podzielić największym odkryciem. Z racji swojego temperamentu Michele oddawał się natychmiast i całkowicie, ciałem i duszą rzeczom, które odkrywał i które go fascynowały. Bez kalkulacji i przemyśleń. Dlatego teraz, po tym, czego się dowiedział, nic w jego życiu nie mogło być już jak dawniej.

Dwa miesiące później znalazł się w Ameryce Południowej wraz z kilkoma kapłanami z Bractwa św. Ambrożego, by wkrótce potem udać się do Afryki, na spotkanie z zaprzyjaźnionymi misjonarzami franciszkanami i kombonianami. Byli to ludzie, którzy prowadzili niezwykle ciężkie życie, bo aby głosić Ewangelię i nieść sakramenty (oprócz pomocy medycznej i lekarstw) w zagubionych i potrzebujących wioskach musieli dzień w dzień stawiać czoła przygodom rodem z „Indiany Jonesa”. Nawrócenie, jakie dokonało się w Michele, było dogłębne i radykalne. Opowiedział o nim w książce, którą zatytułował Katolik: cieszyła się niezwykłym powodzeniem i bardzo długo utrzymywała się na szczycie list bestsellerów.

Ale Michele nie był człowiekiem, który zadowala się półśrodkami. Skoro odkrył swoją drogę, chciał nią iść aż do końca, oddać jej całego siebie, zwłaszcza że czuł w sercu, iż po Kate nie pojawi się żadna inna kobieta i nie założy już rodziny.

Po początkowych obawach i wahaniach przekonał się, że jego dusza rwie się do zupełnie nowych horyzontów. I tak został kapłanem w Bractwie św. Ambrożego.

Jego historia oczywiście wzbudziła zainteresowanie w najwyższych kręgach Kościoła. Dlatego jeszcze przed święceniami został wezwany, by stanąć u boku przewodniczącego CEI [1] i objąć zadanie zreorganizowania katolickich mediów oraz „komunikacji” Kościoła (sam nie znosił tego wyrażenia, gdyż żywił przekonanie, że oblicza świętych stanowią najwspanialszą formę komunikacji Kościoła katolickiego).

W kolejnych latach nauczał na kilku papieskich uniwersytetach, a jednocześnie udzielał się w niektórych rzymskich kościołach i parafiach, między innymi w kościele Świętego Ducha. Ale pomimo tylu obowiązków nie zrezygnował z częstych wyjazdów na misje. Z ostatniego z nich, do Afryki, przywiózł ze sobą wirus, który na tydzień przykuł go do szpitalnego łóżka.

Po powrocie do pracy przytrafiła mu się od razu owa niepokojąca spowiedź. Długo zastanawiał się nad dziwnym penitentem. Nie potrafił go rozgryźć. Pewne było jedno: chodziło o człowieka, który prowadził podwójne życie. Ojciec Michele pomyślał ze smutkiem, że to dzisiaj bardzo powszechne. Niemniej jednak ciemna strona osobowości tego mężczyzny i jego okropne nałogi kłóciły się z bólem, z niemal religijną bojaźnią, jaką dało się wyczuć. Michele nie rozumiał, z kim tak właściwie miał do czynienia. Nieoczekiwanie pięć dni później znalazł odpowiedź na swoje pytanie.

[1] Konferencja Biskupów Włoch.

Spowiedź Pewnego majowego poranka mężczyzna w średnim wieku, który obracał się w podejrzanych kręgach, z przerażeniem na twarzy i napięciem w całym ciele wszedł po schodach do kościoła Świętego Ducha , tuż obok placu Świętego Piotra.

W środku skierował się w stronę konfesjonału. Uklęknął i z wielkim zażenowaniem wyznał swoje winy, choć niektóre rzeczy wolał przemilczeć.

Ów barokowy kościół, cały we freskach, z kasetonowym sklepieniem pokrytym polichromiami, stał się z woli Jana Pawła II sanktuarium Bożego Miłosierdzia.

O tej porze nie było prawie nikogo, nie licząc trójki wiernych przed tabernakulum i jednego w kaplicy bocznej, przed słynnym obrazem Chrystusa, namalowanym zgodnie ze wskazówkami świętej Faustyny Kowalskiej.

Kiedy spowiednik wysłuchał mężczyzny, zapadła cisza, być może potrzebna, by kapłan „przetrawił” to, co właśnie usłyszał. Po kilku sekundach postanowił zbadać duszę nieznanego grzesznika, bo zapytał: — Kiedy spowiadał się pan po raz ostatni? — Niedawno… — wymamrotał mężczyzna. — Pewnie zdaje pan sobie sprawę z tego, co zrobił? Mężczyzna przytaknął skinieniem: — Dlatego przyszedłem się wyspowiadać… — Nie — przerwał mu surowo kapłan. — Pan nie przyszedł z poczucia skruchy, ale tylko dlatego, że ogarnia pana przerażenie na myśl, że może zostać publicznie zamieszany w tę historię, bo na przykład dziewczynka, którą znaleźli policjanci, rozpozna pana. Czytałem o tym w prasie. Boi się pan, że policja zapuka do domu, że odkryje to rodzina albo pana koledzy. Pan się boi publicznego skandalu i konsekwencji, do jakich on doprowadzi w pana szacownej pracy, bo to pana zniszczy…

Mężczyzna był zaskoczony. Zaczął się usprawiedliwiać, że to jego pierwszy raz, chociaż nie, już kiedyś się zdarzyło, ale tylko raz. Chwila słabości, której już więcej nie ulegnie. Wyjaśnił, że zamieszanych jest wiele osób i to nawet z pozoru porządnych. Wspomniał o „kręgach niebudzących podejrzeń” i zdradził, że wie o potwornej przemocy, jakiej poddawane są dziewczęta ze wschodniej Europy i Afrykanki, które zmusza się do prostytucji. Nie mówiąc już o dziwnych rytuałach, o jakich doszły go słuchy. W miarę mówienia coraz bardziej ściszał głos: — Ojciec nawet sobie nie wyobraża, jaki to biznes i ilu ludzi w tym uczestniczy, ludzi mających władzę. — I ta potworność… — spowiednik urwał i wziął głęboki oddech, aby nie dać się ponieść zgorszeniu. Wiedział, że mówi w imieniu Chrystusa, i że jego obowiązkiem jest przede wszystkim ocalić tę duszę: — I ta potworność, o jakiej pan wspomina, ma być okolicznością łagodzącą? Czy panu nie wstyd? Skoro pan wie o popełnionych przestępstwach, powinien pan zgłosić to na policję. A nie tłumaczyć się w konfesjonale, że nie jest jedynym, jakby to umniejszało winę. — Ale ja… ja nie miałem zamiaru… — Pańskie słowa tylko potwierdzają, że zanurzył się pan w morzu brudu i okrucieństwa bez najmniejszego wyrzutu sumienia. Czy nie wstyd panu, gdy pomyśli pan o tych biednych dziewczętach? Chyba zdaje pan sobie sprawę, że pańska sytuacja w oczach Boga jest bardzo poważna? A usprawiedliwiając się, tylko ją pan pogarsza. Bo przed Bogiem nic się nie ukryje, On przenika nas swoim spojrzeniem. I zamiast szukać alibi, powinien pan przyjrzeć się swojej deprawacji i błagać o przebaczenie… No ale widać wyraźnie, że pan się nie boi sądu Bożego, a to błąd. Pan boi się sądu ludzkiego. Nie cierpi pan z powodu tego, co pan zrobił, pan się po prostu boi, że hipokryzja wyjdzie na jaw. I prawdopodobnie tutaj szuka pan skrótu, żeby uciec od obrzydzenia do samego siebie…

Mężczyzna zaczął szlochać: — Nie jestem przestępcą… Każdy może popełnić błąd… Jezus przebaczył wszystkim, nawet przestępcom. — To prawda, — odparł kapłan — ale czy pan wie, co powiedział o takich, jak pan? — O takich jak ja? W jakim sensie? Co ojciec ma na myśli?

Ojciec Michele wyciągnął rękę i sięgnął po jedną z książek leżących na półce w konfesjonale. Było to Pismo Święte. Przewertował je, zatrzymał się na jednej stronie i przeczytał: — „Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić w głębi morza”. Kapłan zamknął księgę i wyszeptał: — To fragment z Ewangelii według św. Mateusza. Tak mówi Jezus. Ten Jezus, który, jak pan powiedział, lituje się nad wszystkimi i wszystkim przebacza. Ten Jezus, który nawet na krzyżu przebaczył ludziom, którzy Go torturowali i umęczyli.

Kapłan zamilkł na chwilę. Potem mówił dalej, głosem niskim i smutnym. — Bracie mój, proszę, nie prowokuj znowu Bożej sprawiedliwości, bo ona jest straszliwa. Wiedz, że Bóg wysłuchuje cichego płaczu ofiar, zwłaszcza tych najmniejszych i bezbronnych. A każda ich łza dociera prosto do serca Ojca, dlatego winni już w tym życiu muszą za nią zapłacić. Gdyby pan zdawał sobie sprawę, jak okropna kara na panu ciąży za zło wyrządzone tej małej Bożej istocie, gdyby pan tylko potrafił wyobrazić sobie, co to oznacza, zapewniam, że wybrałby publiczny wstyd, upadek i potępienie u ludzi…

Nieznajomy, wstrząśnięty słowami kapłana, zaczął się wiercić i bełkotać: — To… co mam robić? Mam się zabić? Nie ma dla mnie już przebaczenia? Czy naprawdę jestem aż tak zły? Co mam robić? Niech ojciec mi powie… Nie wiedziałem, że postępuję aż tak źle… nie wiedziałem… bardzo mi wstyd… Głos ojca Michele nagle stał się łagodniejszy. — Synu mój — powiedział — płacz. Mężczyzna, i tak już zmieszany, popatrzył z zaskoczeniem, jakby nie zrozumiał ostatnich słów. Ojciec Michele, który niepostrzeżenie przeszedł z nieznajomym na ty, wziął krucyfiks i wyszeptał: — Spójrz na Niego… Dał się za ciebie zmasakrować, aby zapłacić za zło, którego ty się dopuściłeś. Obaj zamilkli. Mężczyzna był wyraźnie poruszony. — Płacz przez całe życie — powiedział kapłan — żeby twoje łzy mogły obmyć ogrom zła, a właściwie, aby Bóg mógł obmyć twój trąd swoją własną krwią. Pomóż Mu to uczynić jak najszybciej, ofiarowując swoje łzy. Słowa te podniosły nieco mężczyznę na duchu. Zapytał więc: — Ojcze, jak mam Mu pomóc? — Musisz zmienić swoje życie, zadośćuczynić i naprawić krzywdy. Mężczyzna przestał szlochać. Potem wyszeptał: — Zadośćuczynić i naprawić krzywdy? Ojciec Michele wyjaśnił, co ma na myśli, ale kiedy zaczął wyliczać pokuty, jakie zamierzał zadać, mężczyzna przerwał z konsternacją w głosie: — To bardzo trudne zadania… Kapłan nie pozwolił mu dokończyć zdania. Wyjaśnił, że zadośćuczynienie i naprawa szkód to nic w porównaniu z winami, jakimi się splamił: — Musisz to zrobić, jeśli chcesz uzyskać przebaczenie od Boga. Nie przejmuj się, zawierz Mu a dasz radę. Ja ci pomogę. — Jak mi ojciec pomoże? Aby zadośćuczynić, sam muszę odprawić pokuty. — Częściowo tak. Resztę ja zrobię za ciebie. I sam zatroszczę się, aby do tej biednej dziewczyny dotarła twoja pomoc. Spowiadam w każdą sobotę rano… — Ojcze, nie wiem, czy będę mógł wrócić. Czuję się zagrożony, boję się o swoje życie… Ojciec Michele był tak zaskoczony, że zamilkł. — O czym ty mówisz? — zapytał po chwili. — Oni mnie szantażują tym, o czym ojcu opowiedziałem. — Jacy oni? — Według nich — mężczyzna kontynuował, nie zważając na pytanie spowiednika — zabrałem bardzo ważne dokumenty… Z pracy. To też chciałem wyznać. — A nie możesz oddać tych dokumentów? — Ojciec chyba żartuje? To już niemożliwe, a chodzi o papiery niezwykle ważne dla … hm… dla instytucji, dla której pracuję, a także, rzekłbym, że dla całej ludzkości…

W ojcu Michele zrodziło się podejrzenie, że ma do czynienia z mitomanem albo paranoikiem, z kimś, kto wymyśla niestworzone rzeczy albo wszystko wyolbrzymia. Niemniej jednak sposób, w jaki mężczyzna mówił i ton jego głosu kazały przypuszczać, że jest szczery. — To też poważny grzech… niech pan błaga Boga o przebaczenie — stwierdził, powracając do formy grzecznościowej. — I proszę naprawić szkodę, jaką wyrządził swojej instytucji najlepiej jak pan umie. A o życie niech pan będzie spokojny, skoro pojednał się pan z Bogiem. Proszę teraz pojednać się ze sobą samym i z innymi… — Ojcze, chyba wyraziłem się niejasno… Szukają mnie. — Kto pana szuka? — Oni… Ci, którym dostarczyłem dokumenty. To organizacja przestępcza. Chyba są na mnie źli, bo uważają, że nie dałem im tego, czego się spodziewali, albo chcą się mnie pozbyć,bo jestem niewygodnym świadkiem. Próbowali już w ubiegłym tygodniu… — Trudno mi to wszystko ogarnąć. Niech pan koniecznie pójdzie na policję. I to natychmiast. — Ale ja nie mogę! Musiałbym przyznać się do wszystkiego. Byłbym skończony. — Hm, życie chyba jest ważniejsze od reputacji, nie sądzi pan? — Nie w moim przypadku. Proszę mi wierzyć, nie w moim przypadku…

Nastąpiła chwila ciszy. Pierwszy przemówił ojciec Michele: — Dam panu namiary do siebie i numer telefonu. Jeśli uzna pan, że mogę w czymś pomóc, proszę dzwonić. Teraz udzielę rozgrzeszenia. Kapłan powoli wypowiedział formułę rozgrzeszenia. Mężczyzna przeżegnał się, po czym wstał, wziął kartkę, na której ojciec Michele napisał numer telefonu, zanotował na niej imię spowiednika, podziękował i ruszył w stronę wyjścia. Wstał też ojciec Michele i opuścił konfesjonał, by uklęknąć przed ołtarzem. Na jego twarzy wypisany był ból, a ruchy były powolne, pomimo że całe ciało wyglądało jeszcze młodo i zdrowo. Zamknął oczy: martwił się o tę biedną dziewczynkę, a nawet o jej oprawców i o tego skruszonego i przerażonego mężczyznę.

Chociaż niektóre wyznania prowadziły wręcz do fizycznego wyczerpania, jakby kładły na jego ramiona nieznośny ciężar, kochał sakrament pojednania, czuł, że dochodzi w nim do prawdziwego, jedynego, wielkiego „wyzwolenia” ludzi i narodów, w ciasnej ciszy tego miejsca, w którym Ojciec czeka na „marnotrawnego syna” i uroczyście go przyjmuje. Dlatego w brewiarzu zawsze trzymał kartkę z cytatem z Dietricha Bonhoeffera, który często odczytywał:

Bóg nie wstydzi się niskości człowieka, lecz wchodzi do niego, wybiera ludzką istotę jako swoje narzędzie i dokonuje cudów tam, gdzie najmniej byśmy się tego spodziewali. Bóg jest blisko małości, kocha to, co zatracone, to, co nieważne, niedostrzegane, to co odrzucone, słabe i zatroskane; tam, gdzie ludzie mówią „stracone”, On mówi „ocalone”; tam, gdzie ludzie mówią „nie!”, On mówi „tak!” Tam gdzie ludzie odwracają spojrzenie z obojętnością bądź z wyższością, On patrzy oczami pełnymi niezrównanej miłości. […] Wtedy, gdy znaleźliśmy się w sytuacji, w której możemy jedynie wstydzić się przed sobą i przed Bogiem, gdy myślimy, że również Bóg powinien wstydzić się nas, gdy wydaje nam się, że jesteśmy tak daleko od Boga jak nigdy dotąd, właśnie wtedy On chce wkroczyć do naszego życia, daje nam odczuć, że się przybliża, abyśmy zrozumieli cud Jego miłości, Jego bliskości i Jego łaski.

Ojciec Michele wyrecytował na klęczkach swoją ulubioną modlitwę, którą zazwyczaj powtarzał po komunii, w chwili dziękczynienia: była to pradawna modlitwa Duszo Chrystusowa. Wyraźnie wyszeptał każde pojedyncze zdanie, smakując spływające do wnętrza pocieszenie:

Anima Christi, sanctifica me. Corpus Christi, salva me. Sanguis Christi, inebria me. Aqua lateris Christi, lava me. Passio Christi, conforta me. O bone Iesu, exaudi me. Intra tua vultera absconde me. Ne permittas me separari a te. Ab hoste maligno defende me. In hora mortis meae voca me. Et iube me venire ad te, Ut cum Sanctis tuis laudem te in saecula saeculorm. Amen 1].

Pięć dni później ojciec Michele zobaczył kartkę, na której napisał swój numer telefonu. Była w rękach całkiem innej osoby. Zaskoczył go fakt, że został wezwany, aby udzielić wyjaśnień w tej kwestii.

[1] Duszo Chrystusowa, uświęć mnie. Ciało Chrystusowe, zbaw mnie, Krwi Chrystusowa, napój mnie. Wodo z boku Chrystusowego, obmyj mnie. Męko Chrystusowa, wzmocnij mnie. O dobry Jezu, wysłuchaj mnie. W ranach swoich ukryj mnie. Nie dopuść mi oddalić się od Ciebie. Od wroga złośliwego obroń mnie. W godzinę śmierci wezwij mnie. I każ mi przyjść do siebie, Abym z świętymi Twymi chwalił Cię, Na wieki wieków. Amen.

[Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza i redakcji].

http://gloria24.pl/