JustPaste.it

Videosnajper: Ebenezer żyje!

Najpierw przeszedłem siedem poziomów Lasu Cuksowego, potem przepłynąłem Morze Żelkowe... aż wreszcie przeszedłem przez Tunel Lincolna.

Najpierw przeszedłem siedem poziomów Lasu Cuksowego, potem przepłynąłem Morze Żelkowe... aż wreszcie przeszedłem przez Tunel Lincolna.

 

Piąty videosnajper na Eiobie dotyczy filmów świątecznych i… i bardzo dobrze, albowiem są to filmy sfery wyjątkowej. Każdy co prawda filmowy gatunek ma swój odrębny i specyficzny klimat, ale to filmy świąteczne są szczególne, tak w swym klimacie, jak w… zasilaniu. Albowiem i taką pożyteczną rolę pełnią. Podczas świąt najważniejsze jest zbliżenie rodzinne i nie wszyscy są skłonni oglądać telewizję, doskonale to rozumiem. Kiedy już jednak ktoś zdecyduje się na seans, przyniesie mu to jedynie pożytek. Pomijając oczywiste ubawienie i zrelaksowanie, filmy świąteczne dają widzowi dwa nieocenione profity. Pierwszym jest wspomniane zasilenie ducha na kolejny rok działań w polu zawodowym, rodzinnym i wszelkim innym. Seans bożonarodzeniowy jest silnym generatorem, ponieważ zawiera w sobie mieszankę scen komicznych ze scenami wzruszającymi – całość pokrzepia więc znacząco.
Drugim profitem są refleksje, porcja świeżych, lukrowanych uświadomień. Niby wiemy to wszystko – rodzina i miłość są najważniejsze – ale przecież zapominamy. Na pięć minut albo na pół roku. Człowiek to istota krocząca; wchodzi w obłoki gazowe, kurzowe, mgielne i obraz spraw, licznik wartości,  czasem się zacierają.
Człowiek jest tak stworzony, że musi być stymulowany. By nie zapomnieć, co jest rzeczywiście najważniejsze. Już samo spotkanie rodzinne, uroczyste celebrowanie, uwalnia czary, jednak z pewnością nikomu nie zaszkodzi dodatkowy stymulator w postaci seansu świątecznego.
Dlaczego? Bo mało który gatunek filmowy wstrzeliwuje w widza taką katiuszę endorfiny, jak bożonarodzeniowy film właśnie.
Za kolekcjonowanie filmów świątecznych zabrałem się w roku 2009, poniżej przedstawiam wam moje opinie o najlepszych z nich.
Acz najpierw rzecz trwożąco-mrożąca: kryterium ocen…
 
*****Film, który wstrząsnął jestestwem Recenzenta. Może nawet zmienił jego życie. A jeśli nie wstrząsnął, to przydał endorfiny przydającej husarskich skrzydeł i buławy hetmana Pioruna-Radziwiłła. Pięć gwiazdek zawsze będzie notą skrajnie subiektywnej miary. Ale też wcale tego nie ukrywamy. Jedno jest pewne: jeśli podzielasz tę królewską notę za dany film, nadajesz na tych samych falach, co Recenzent. Intrygujące i niebezpieczne...
****Film wyborowy, znakomity i unikalny jeśli nie z powodu niepowtarzalnego scenariusza, to z przyczyn wywołanych emocji albo refleksji. Bardzo dobre kino, które ubarwia - a może wzbogaca życie znużonych wyzwaniami Ziemian. Trzeba obejrzeć! Bo będziemy sprawdzać. Osoba przyłapana na zignorowaniu tego emisyjno-odbiorczego obowiązku natychmiast pod pręgierz. A potem na pal. Z pala zaś pod plandekę żuka i karna wywózka na Ganimedes (księżyc Jowisza).
***Film dobry, choć nie powala i do ukłonu dziękczynnego dla twórców nie zachęca. Wszak nie są Rujewitami i nie popisali się dziełem rewolucyjnym. Ale rozrywka nie potrzebuje ambicji na miarę "O obrotach ciał niebieskich"! Warto obejrzeć - bo warto się odprężać i czas umilać. Polecamy.
**Jeśli marnować czas, to pytanie w jaki sposób. Bo można na przykład schodzić z karbidówką do studzienki ściekowej i poszukiwać monet średniowiecznych. Albo ujść misyjnie w Bieszczady i oczyszczać je z perzu, rdestu i trampów północnoamerykańskich. Przy czym czynności takie miałyby więcej sensu niż obejrzenie tak ocenionego filmu. Pod rozwagę.
*Niektórych heretyków palono, niektórych obwieszano rzymskim sposobem na słupach sieci trakcyjnej, innych uczono pływać kraulem po uprzednim upchnięciu ciała w podomkę ze smoły ostudzonej. Dziś heretyków się nie goni, a oni kręcą filmy.
Płaskie EEG. Obejrzenie tego filmu, ewidentnie martwego już od pierwszych linijek scenariusza, grozi także widzowi zatrzymaniem akcji mózgu, serca i trzustki, którą w ramach "podciągnięcia filmu" będzie się z desperacją zasypywać snickersami bądź kulkami Lindta. Zaprawdę szkoda fal mózgowych. Jedyny pożytek z posiadania kopii filmu, jaki widzę, to wyświetlić go na telebimach w przypadku inwazji Marsjan. Może litościwie (lub ze zniesmaczenia) odwołają podbój i odlecą.
 
No dobra tam. Wszak żartowałem. Płaskie EEG? Przeciw tej katiuszy? Generatorowi?? Mikołajowi?!
Jest oczywiste, że filmy świąteczne nie mogą zejść poniżej trzech gwiazdek. Nie mogą i tyle.
Przystąpmy zatem do przeglądu…

 

b9b84404a3e49db5e347cd65af660875.jpg

Grinch. Świąt nie będzie ***

USA, Niemcy 2000
Reżyseria: Ron Howard
Muzyka: James Horner
Obsada: Jim Carrey, Christine Baranski
 
Gdybym miał wziąć na wyspę bezludną pięć filmów świątecznych, Grinch by się nie załapał. Są bowiem filmy, które w serce zapadły mi się głębiej, choć… Choć do Grincha zawsze będę miał specjalny stosunek, oczywisty sentyment. Tak się bowiem złożyło, że pierwszy raz oglądałem ten film pewnej zimy z dziewczyną, która miała zostać moją żoną. I wiadomo, jak to jest. Człowiek ma wtedy odkopane postrzeganie dziecka: elastyczność, życzliwość i zminimalizowane tendencje do krytykanctwa. Co piszę dlatego, by szczerze ujawnić, że trudno ocenić mi Grincha okiem chłodnym. Z tej zrozumiałej przyczyny, że nie tylko film jest baśniowy, ale też w owym czasie baśń rozzłacała się wokół mnie samego.
Grinch nie jest jakoś bardzo mocno w moim typie. Ma co prawda formę baśni i jest zabawny, ale duży ciężar położono tu na groteskę, czego w seansie bożonarodzeniowym nie wypatruję aż tak bardzo. Groteskowe są zatem zarówno postacie – Ktosiowe, zdający się być jakimś wymieszaniem ludzi, elfów i skrzatów – jak i zabudowa i funkcjonalność ich miasteczka o nazwie Ktosiowo. A nawet zsynchronizowane reakcje emocjonalne Ktosiów.  Przy tym jednak jest całkiem urocza i baśniowa scenografia; Ktosiowo jest osadzone wśród gór i lasów pokrytych śniegiem; rzeczywiście jest tu co kontemplować.
Zdecydowanie najbardziej groteskowy jest pokryty zieloną sierścią Grinch, postrach świąt, którymi Ktosiowie całkiem się upajają. Grinch grany przez Jima Carreya musi być naturalnie najbardziej groteskowym elementem filmu, a przy tym tak zabawnym, jak uroczym. Dobra robota.

 

ad703b6360f5a9b274e0d3702374f414.jpg

 

Mocne strony filmu? Na pewno czołówka. Zawsze zwracam uwagę na czołówkę, to jest decydujący hak holowniczy w kwestii wciągania w klimat filmu. Co dalej: mamy tu narrację Anthony’ego Hopkinsa. Jestem fanem narracji; wniosła ona silny efekt w 300 czy moich ulubionych Gotowych na wszystko. Muzykę robi nie byle kto, bo James Horner. Tak, ten od Braveheart.
Złocącą gwiazdką filmu jest urocza dziewczynka (wzruszy was jej piosenka), której przypadnie misja przekonania Grincha do Bożego Narodzenia, i nie mniej trudna misja przekonania Ktosiów do zielonego złodzieja świąt.
A właśnie. Oryginalny tytuł jest lepszy i jasno mówi, że Grinch święta ukradł. A czy to zrobił faktycznie? Toż trzeba obejrzeć, żeby się przekonać!
Najlepiej w jednym z dwóch wariantów. Albo w towarzystwie kogoś, na którego palcu zabłyśnie wkrótce coś wytopione przez złotnika (to wersja oficjalna, ja podejrzewam, że pierścionki zaręczynowe wytapiają refleksy z serca)…
…albo w towarzystwie berbeci. I ten wariant dla filmu Grinch. Świąt nie będzie rekomenduję szczególnie.
 

 

Wesolych-Swiat-film-z-polskim-lektorem_John-Whitesellimages_big255903570123689.jpg

Wesołych świąt ***

USA 2006
Reżyseria: John Whitesell
Muzyka: George S. Clinton
Obsada: Danny DeVito, Matthew Broderick i fajne babki: Kristin Davis, Kristin Chenoweth
 
Kłopotliwy sąsiad charakteryzuje się tym, że jest… BARDZO kłopotliwy. Z racji tej, że jest sąsiadem. A nie na przykład takim dostawcą mleka, co pojawia się rzadko, a nawet wcale. I taki tu mamy motyw, dość popularny, lecz zawsze ciekawy, na komedię świąteczną. Poza fajnymi babkami, których w istocie nie brak, bohaterów mamy zasadniczo dwóch. Pierwszy, Steve Finch (Matthew Broderick), to taki ja. Taki tradycjonalista w bamboszach. No taki ja.
Lubi raczej upodobane, przyjęte zwyczaje, niż niespodzianki wysadzające mosty porządku i stabilności. Co funkcjonuje do chwili, gdy drugi z kolei bohater, Buddy Hall (Danny DeVito), wprowadza się naprzeciwko, z marszu okazując nietakt i ,,radość życia inaczej’’. Jeśli pierwszy jest człowiekiem spełnionym rodzinnie i zawodowo, to drugi – acz też rodzinnie szczęśliwy – wyraźnie stoi na krawędzi sfrustrowania i szuka jakiejś ,,wielkiej rzeczy’’.
W ramach poszukiwania tej rzeczy wpada na pomysł, by dom jego rodziny był widoczny z kosmosu, a w celu tym zaczyna się opętańcze dokładanie do tegoż domu kolejnych sznurów świątecznego oświetlenia. Co okazuje się dramatyczne dla wizji świątecznego ładu Fincha. Wkrótce dochodzi do nieuniknionej wojny podjazdowej między sąsiadami i jest to wojna do reszty zabawna. Muszę pochwalić cwaniacką grę DeVito i ,,obraz pognębienia’’ ze strony Brodericka, którego pamiętam ze świetnego Wolnego dnia Ferrisa Buellera (1986) i który mile zaskoczył mnie trzymaniem formy, nie tylko aktorskiej zresztą.
Zabawy dokładają ironiczne dialogi między oponentami, zwłaszcza w fazie, w której nie okazują jeszcze jawnie konfrontacji i z uśmiechami tak serdecznymi, jak sztucznymi (bo intencja jest jak najbardziej złośliwa), rozmawiają w tym stylu:
- Ach, te konie… I jak pomysłowo przykleiłeś im taśmą izolacyjną rogi.
- Wygląda na to, że renifery nie należą do tutejszej fauny.
Przezabawną jest scena z saniami, które wymknęły się spod kontroli, ale arcykąskiem jest zaraz po niej moment, w którym rozebrany (bo uratowany z topieli) Finch budzi się w śpiworze, po czym orientuje się, że towarzyszy mu nie mniej rozebrany Hall. To trzeba zobaczyć!
A scena, w której Finch i Hall ze wstrząsem odkrywają, że tancerki, które podziwiali i nawet w gorączce komentowali (,,Kto jest twoim tatuśkiem?!”) są ich córkami, po czym biegną do kościoła, żeby tam… To trzeba zobaczyć.
Nie brak naturalnie mnóstwa innych prześmiesznych scen, ale nie będę ich zdradzał tudzież przypominał.

 

2006_deck_the_halls-review.jpg

 

Zatem film jest kapitalną komedią, ale przecież i filmem świątecznym, i nic pod względem klimatu zarzucić mu nie mogę. Akcja toczy się w małym amerykańskim miasteczku, co bardzo lubię, śniegu, jakby z Alaski przywiało, wstawki muzyczne adekwatne do pory i nastroju, w tym najlepsza kolęda amerykańska Jingle Bell Rock. A także dużo wnoszące w atmosferę i ,,grafikę’’ filmu codzienne odsłony kalendarza adwentowego (zbliżenie kamery plus należycie dobrany podkład dźwiękowy daje efekt po amerykańsku. Niby proste, ale…).
No i zakończenie, oczywiście. Film świąteczny powinien kończyć się odpalaniem katiusz. A to oznacza specjalność amerykańską – tylko amerykańską? – jaką jest grupowe odśpiewanie kolędy. To amerykańscy filmowcy są specjalistami od krzepiących widza scen, w których tłum ludzi łączy się nagle ciepłem wylanym z serc na skutek mobilizacji i życzliwości tudzież wzruszenia. I nieistotne, że zdawać się to może naiwne. Grunt, że to i piękne, i że za każdym razem daje tchnienie optymizmu.
Pyszna zabawa!

 

 

poster-200.jpg

Express polarny ****

USA 2004
Reżyseria (i po części scenariusz): Robert Zemeckis
Obsada: można rzec, że Tom Hanks

 

Express był pierwszym filmem świątecznym, który obejrzałem w Irlandii, i pierwszym, który znalazł się w domowej kolekcji. To bardzo dziwny, a ściślej: bardzo dziwnie znakomity film. Istne kuriozum pomysłu i wykonania. Nie będę się tu wysilał na jakąś dynamiczną kampanię w celu nakłaniania do obejrzenia filmu tych, którzy tego dotąd nie zrobili. Po prostu nie przypuszczam, by tacy byli… W każdym razie niewielu, jak sądzę. Są filmy, do których część dorosłych się zbytnio nie kwapi, lecz trafiają one w progi wraz z dziećmi (owych dorosłych, nie mówię tu o kolędnikach). I tak zapewne jest z Expressem polarnym, filmem animowanym.
Animowanym niezwykle, aura przygody i świąt wtłacza w siebie widza od pierwszej do ostatniej minuty i nie ma co tu stawiać oporu. Sceneria jest jedną wielką baśnią, a podkład dźwiękowy, za który odpowiada między innymi mistrz Alan Silvestri (Powrót do przyszłości, Predator, Forrest Gump), podwaja moc tej tę baśni. Nie można nie wspomnieć o tym, że reżyserem jest (zabawne, że reżyseruje się animacją, ale, owszem) nie kto inny jak Zemeckis, który odpowiada za tak głośne afery jak Powrót do przyszłości, Forrest Gump, Cast Away, Kto wrobił królika Rogera, Beowulf… no po prostu kolejny spec od baśni i przygody.
Tym razem zbudowanych wokół pociągu, zmierzającego na Biegun Północny, do którego to pociągu zostaje zaproszony chłopiec z utrąconą wiarą w magię świąt…
Moim zdaniem film nie ma żadnych wad, gdyby jednak jakiś gnom zaoferował mi sakiewkę guldenów za jedno krytyczne słowo o Expressie, to dałbym się przekupić sromotnie i wytknąłbym głos podłożony Mikołajowi przez polską stronę. Głos ten brzmi zbyt młodo, zbyt mocno i pasuje raczej do kapitana artylerii. Ale jest to zaiste detal, nie spodziewam się też gnoma z ofertą, zatem… nie napisałem tego.

 

43a425ff0e59bbb096b05f016503fb5d.jpg

 

Trzeba uczciwie przyznać, że scenariusz nie jest porywający, ale też ja nie oczekuję porywających scenariuszy przy okazji filmu bożonarodzeniowego. Oczekuję z kolei jak najlepszego połączenia atmosfery, scenerii, muzyki i historii jako takiej. Express polarny jest filmem animowanym, co ustawia go na specyficznym poziomie oceny. Jest filmem pięknym, urzekającym i stymulującym marzenia. Jest bardzo dobrym seansem przygody dla dzieci i rodziców w dzień wigilijny lub następny.
Co ciekawe, chwilami mam odczucie smutku, kiedy ten film oglądam. Być może sprawia to Silvestri swoją piękną (!), rabującą serce muzyką, być może to, że oprócz marzeń Express stymuluje wspomnienia... a może odpowiada za to jakiś tajemniczy eter sączący się z filmu. W każdym razie ten smutek jest ulotny i… piękny.
Tak jak film.
Przypomina mi się, jak w filmie Piotruś Pan mali piraci zaczęli się przekrzykiwać: ,,Ja też wierzę we wróżki!’’. Jestem stary koń, tarpan chyba, ale wzruszają mnie takie rzeczy. W Expressie poruszana jest kwestia wiary w Mikołaja. Ostatnim razem pochylaliśmy się z synem nad klockami Lego rozsypanymi na wykładzinie. Mój syn zdawał się być oderwany od filmu i skupiony na budowaniu.
Czy jeszcze wierzy? – myślałem. Przecież któreś święta będą naturalnie ostatnimi dla wiary w Mikołaja, elfy. Zwykła kolej rzeczy, i zdrowa, lecz czy trzeba się spieszyć tym naszym dzieciom tak bardzo, by…
- Ja wierzę! – rzekł nagle syn, nie przerywając budowania.
Uśmiechnąłem się pod nosem i położyłem kolejny klocek.
 

 

SCROOGED-thumb-250x320.jpg

Wigilijny show ****

USA 1988
Reżyseria: Richard Donner
Muzyka: Danny Elfman (podejrzane nazwisko)
Obsada: Bill Murray, Robert Mitchum, Bobcat Goldhwait
 
Lata osiemdziesiąte! Dekada dekadzie nierówna i tylko jedna może być kojarzona z kolorowymi kurtkami, optymistycznym pop music i oszołamiającymi świeżością i magią filmów w rodzaju Powrót do przyszłości, E.T. czy Indiana Jones. Gdzieś zawsze jest ten ,,top’’ rozmachu, świeżych pomysłów i twórczego entuzjazmu. 80-te emanują tym wszystkim, co sprawia, że z komedii i filmów przygodowych, a nawet sensacyjnych! (Szklana pułapka, Zabójcza broń) emanuje po prostu radość życia i optymizm. Dziś o emanację optymizmu trudno, bo zmieniła się rzeczywistość, a jej fluidy nie mogą nie przeciekać do kina. Lecz nakręcony w latach 80-tych Wigilijny show ma aurę tej dekady, a ponieważ jest filmem świątecznym, odpręży, pokrzepi i napompuje junackim zapałem usuwania kłód i plam wszelkiego widza swego.
Wigilijny show jest kolejną wersją klasycznej Opowieści wigilijnej Karola Dickensa. Oglądałem ich z tuzin i zawsze miałem satysfakcję z seansu. Ta jest jedną z tych rozgrywających się współcześnie, i to w dynamicznej scenerii telewizji. Ponieważ jednak owa telewizja pracuje nad wigilijnym show na podstawie powieści Dickensa (dekoracje, przedstawienie), mamy ciekawe w efekcie przeplatanie aury współczesnej z dziewiętnastowieczną.
Wszystkim zaś zarządza dzisiejszy odpowiednik Ebenezera Scrooge’a – szef działu TV Frank Cross. To on jest takim cynicznym kutwą, który w ramach prezentu gwiazdkowego rozdaje głównie ręczniki i który oczekuje, że dla dobra przedstawienia (to jest: oglądalności) mysz pozyska rogi reniferowe dzięki zszywaczowi.
W 2003 roku film zajął 5 miejsce w rankingu przeprowadzonym przez brytyjski oddział sklepu Amazon na najlepszy świąteczny film wszech czasów. Może i słusznie, nie wiem. Film jest wyjątkowy w pomyśle i realizacji, ma przy tym ścieżkę dźwiękową z lat 80-tych, co uważam za walor. Jednak dałbym mu trzy gwiazdki. Trzy bardzo dobre gwiazdki dla bardzo dobrze... dobrego filmu. 
Tyle że gra w nim Bill Murray. A ten aktor wnosi odrębną gwiazdkę w każdy film, do którego go namówią. Są aktorzy, którzy kiksują w słabych filmach, są i tacy, którzy nie kiksują nigdy, a słaby film jedynie podciągają. Jak Bill Murray, człowiek, którego uwielbiam od początku fali video w Polsce.

 

1988-acc-d-web.jpg

 

Bogactwo wyrazu Murraya to chyba rzecz, dla której której nie muszę dodatkowego budować akapitu. Jeśli ktoś z was nie zna jeszcze tego filmu, albo mu się w pamięci zatarł, może śmiało sprawić sobie przyjemność Murrayem-Crossem-Scrooge’m. 
Akcenty komediowe w filmie są bardzo obfite. Scena w restauracji, kiedy Frank Cross pada ofiarą halucynacji, a obecny przy tym boss Preston Rhinelander okazuje kamienną, co nie znaczy łatwą, powściągliwość (na miarę Roberta Mitchuma, który go gra) - jest sceną arcydoskonałą. Ktokolwiek był smętny i pochmurny przed tym momentem, zostanie zmieciony w narożnik dobrego humoru -  co najmniej już dzięki ,,A-haaaaa!’’ wykonanemu (bo tak to trzeba określić: wykonanemu) przez Billa Murraya. Nie będę zdradzał szczegółów. Film należy obejrzeć po prostu już tylko z tej przyczyny, że należy obejrzeć wszystkie filmy Billa Murraya. Dla mnie - Wigilijny Show zajmuje stałe miejsce w top-piątce wigilijnego kina.
Nie brakuje i scen uroczych, głaszczących serca marzące lub już tylko wspominające (może zwłaszcza te), a myślę tu przede wszystkim o chwilach, kiedy Cross i jego partnerka (bardzo urocza Wendie Malick w tej roli) okazują sobie uczucia…
…a także scen łączących komiczność ze wzruszeniem, jak choćby scena ,,pojednania’’ między Crossem, a Loudermilkiem, pracownikiem wcześniej przezeń wykopsanym (w tej roli zaprawdę rozbrajający Bob Goldhwait, pamiętny kadet Zed z Akademii Policyjnej).
Film nie jest przeładowany i przedynamizowany, i nawet zakończenie, które rozgrywa się na ,,gruzach show’’, rozkręca się bez pośpiechu, a przy tym bardzo ciekawie. A potem otrzymujemy to, czego by należało oczekiwać: humor, ciepło, wzruszenie, wzmocnienie, a nawet łzy w oczach Billa Murraya.
Ach, ten Murray.

 

 

2ea029ad336c883c37f6e162fb6e36bb.jpg

Kevin sam w domu ****

USA 1990
Reżyseria: Chris Columbus
Muzyka: John Williams (!)
Obsada: Macaulay Culkin, Joe Pesci, Daniel Stern, Katherine O’Hara
 
Nie mogę nie uśmiechnąć się pod nosem trochę wilczo, trochę faunio, kiedy piszę o tym filmie. A to z racji tego, że ma on przyklejoną łatkę prześladowcy. Niemałe liczby widzów tu i ówdzie wyrażają krytykę, że Kevin sam w domu jest emitowany za często. To dość rozbrajająca sprawa, jeśli przyznać – a wypada – że film nie tylko nie ma żadnych, absolutnie żadnych wad, a co więcej, jest dziełem zrealizowanym po prostu z totalną perfekcją. Innymi słowy wadą filmu jest to, że jest zbyt dobry, bo to przekłada się na częste emisje. Doszło już do tego, że stacje telewizyjne pod wpływem hejtowania zaczęły pękać i albo ogłaszały, że w danym roku Kevina... nie będzie (co wywołało kontrę zwolenników filmu, TeleTydzień pisał o tysiącach listów wyrażających prośby i oburzenie), albo zachowawczo emitowały jedną z części, albo do reszty bojaźliwie sprezentowały nam Kevina… na początku grudnia. Jak Polsat w tym roku. A ja do piernika powiadam: Kevin... być ma i musi, i basta.
A teraz z większą nieco powagą przypomnijmy, co stanowi o jakości, i fenomenie zresztą, tego filmu.
No cóż. Wszystko. To jest dzieło doskonałe. Kamera, reżyseria, muzyka… Tę zrobił John Williams (Szczęki, E. T., Gwiezdne Wojny, Indiana Jones), którego uważam za najlepszego kompozytora w historii kina, i chyba nie ja jeden.
Muzyka czyni klimat, a w sukurs idą temu tutaj zarówno świąteczna sceneria, jak i… wnętrza domu. To ciekawe, że nawet tapety w domu Kevina, choć nieświąteczne wszak, znakomicie komponują się z dekoracjami i ,,dorzucają się’’ do atmosfery. Obraz jest domu jest przesycony czerwienią i zielenią. Te kolory łączą się raczej zgrzytliwie - ale nie w święta! Wtedy są najpiękniejszą parą małżeńską w świecie barw.
Podobnie sceny wieczorne, gdy widać ulicę z domami bogato rozświetlonymi kolorowymi lampkami, a szczególny klimat wnosi kościół i scena w nim. Do kościoła trafi samotny Kevin i tu przyjdzie mu porozmawiać życiowo z sąsiadem, którego uważał za mordercę (bardzo udatny kąsek z makabrycznego humoru). I tak to już jest, że dorośli mogą jak najbardziej wymieniać rady z dziećmi, gdyż ci pierwsi doradzają ze swego doświadczenia, a te drugie z naturalności.
A skoro rozmowy życiowe, to i mówi się o tym, że lekko nie jest. Słowa Kevina mogą przynieść zafrapowanie:
- Mój kumpel dostał manto, bo podejrzewano, że sypia w piżamie w dinozaury.
Ot, życie.
Przy rozmowie w kościele słychać piękną kolędę, która płynnie przechodzi w tony Williamsa, gdy położenie się zmienia, rzekłbym, przechodzi w williamszczyznę.

 

House-in-Movie-Home-Alone.jpg

 

Rola Culkina musi zauroczyć, bo takim dzieckiem nie zauroczyć się po prostu nie da, bez względu na to, w którą to pójdzie stronę później. To jedna z najlepszych ról dziecięcych, jakie widziałem w filmie. A przecież dochodzi jeszcze kapitalny pomysł z chłopcem skazanym nie tylko na samodzielność (z dobrymi i złymi tego stronami), ale i na obronę włości przed Mokrymi Bandytami.
I wszystko to w oprawie świąt.
Sami złodziejaszkowi są rozbrajający, dobór do tych ról Joe Pesci’ego i Daniela Sterna był strzałem w dziesiątkę.
Ale muszę pochwalić jeszcze kogoś. Jestem pod dużym wrażeniem gry i w ogóle aury Katherine O’Hara, która występuje w roli matki Kevina. Bomba!
Film jest z roku 1990, lecz wciąż jeszcze emanuje beztroską i optymizmem lat 80. Stanowi potężne zasilenie w generatory odpowiedzialne za nastrój i werwę. A poza tym wszystkim – jest to zabawna i urocza opowieść rodzinna.
- W zeszłym roku dostałem siostrę, w tym proszę o plastelinę.
I proszę mi obejrzeć Kevina!
Bo będę pytał.

 

 
4242eb895c615910f27d588153e5e02d.jpg

Kevin sam w Nowym Jorku ****

USA 1992
Reżyseria: Chris Columbus
Muzyka: John Williams
Obsada: Macaulay Culkin, Joe Pesci, Daniel Stern, Katherine O’Hara
 
Czy wtórność jest wadą sama w sobie? Nigdy tak nie uważałem. Przeciwnie, do ulubionych historii i opowieści wracam chętnie, lubię zarówno dospawanie kolejnych części, jak i remake’i. Jeśli są zrobione dobrze, wtórność wychodzi czysto na zaletę. W gruncie rzeczy chętnie obejrzałbym Kevina samego w Paryżu, ale sęk w tym, że dzieci czasem robią psikusa i dorastają.
I zawsze za szybko.
W drugiej części akcja toczy się w Nowym Jorku. To ciekawe, że wieżowcowy moloch może mieć klimat, a wszak ma. Dziwne, i pewnie to Hollywood tak nas omamiło filmowymi sztuczkami, lecz prawda jest taka, że ekranowy Nowy Jork MA klimat, a nic nie dowodzi, że i prawdziwy jest go pozbawiony. Zatem atmosferze świątecznej w takim umiejscowieniu też zarzucić nic nie mogę. Zresztą film jest bardzo zabawny, na przykład wyjątkowo trafnie dobrano aktorów do personelu hotelowego. Tej ekipy nie da się nie polubić!

 

34be4dfe63a890f54f020bf84da7466c.png

 

O ile w pierwszej części mieliśmy ,,motyw moralizatorski’’ poprzez rozmowę Kevina z ,,mordercą seryjnym’’ w kościele, o tyle tu tę rolę pełni – równie udanie – spotkanie chłopca z ptaszniczką w Central Parku. Doskonały film świąteczny robi przecież to, o czym pisałem na wstępie – obrzuca widza brokatem i wzmocnienia, i przewartościowania. Bardzo korzystne wymieszanie w przypadku telewizyjnej transfuzji.
Kevin sam w Nowym Jorku jest zrealizowany tak perfekcyjnie i budzi tak ciepłe uczucia, że można go sobie powtarzać co roku. Jeśli przy okazji kolejnego seansu zwrócicie specjalną uwagę na muzykę, będziecie zaskoczeni, jak często Williams zmienia motyw muzyczny na odcinku krótkiego czasu, by akcentować istotę kolejnych scen. Przysłuchajcie się – namawiam. To jest wirtuozeria, która omamia widza i ja jestem chętnym takiemu omamianiu.
Przy czym nie zabraknie i klasyki, choćby najpiękniejszej kolędy amerykańskiej Jingle Bell Rock. Amerykanie nie przypadkiem są najpotężniejszym producentem filmowym świata, tym owocuje perfekcjonizm i trzeba to zaznaczyć, że wbrew częstym opiniom nie jest on ograniczony do tak zwanego efekciarstwa – ale też dotyczy i klimatu. A to właśnie klimat ogląda się tak oczami, jak i sercem.
Czego wszystkim życzę.

 

 

elf-cdaca118338dbb4a3333a496a21b40f3-1_02d7cc.jpg

Elf ****

Reżyseria: Jon Favreau
Muzyka: John Debney
Obsada: Will Ferrell, James Caan

 

- Najpierw przeszedłem siedem poziomów Lasu Cuksowego, potem przepłynąłem Morze Żelkowe… Aż wreszcie przeszedłem przez Tunel Lincolna.
Ktoś to kojarzy? Tak właśnie elf Buddy opowiada o swojej wędrówce z Bieguna Północnego do Nowego Jorku. Elf Buddy udaje się tam, by odszukać swojego ojca, gdy zostaje mu ujawnione, że nie jest w rzeczy samej elfem, lecz człowiekiem-podrzutkiem przez elfy wychowanym.
A kojarzycie Jamesa Caana, który grał pisarza Paula Sheldona w wyśmienitym thrillerze Misery? No to wyobraźcie sobie minę potentata literatury dziecięcej, granego przez Caana, do którego przychodzi człowiek w dziwnym stroju i podaje się tak za elfa z Bieguna Północnego, jak za jego syna. I tak to się zaczyna.
Konia z rzędem temu, kto jest w stanie obejrzeć ten film i nie zaśmiać się co najmniej raz przez każde pięć minut seansu. Jest to możliwe, jak najbardziej, o ile widz ma strukturę ciała (i aparat mimiczny) figury z terakotowej armii cesarza Quin Shi.
Albo jeśli ogląda film tyłem do ekranu. W przeciwnym razie nie uwierzę.
To naprawdę jeden z najlepszych filmów świątecznych, jakie można obejrzeć. Ubawi do łez i wymości duszyczkę wiarą w słoneczne jutro. Obowiązkowy seans. Jeśli macie w rodzinie ludzi, którzy tak zesmętnieli, że niewiele im już brak do przeistoczenia się w terakotową figurę, zmuście ich do seansu, podstępem lub terrorem.
Ścieżka dźwiękowa jest nieprawdopodobna. Poza muzyką Debneya mamy tu całe multum kolęd, między innymi Jingle Bells czy Santa Claus is Coming to Town.
Co urzekło mnie szczególnie, to scenografia. Na początku akcja toczy się w siedzibie Mikołaja na Biegunie i przy tej okazji można podziwiać miasteczko elfickie. Co ciekawe, ono jest inne w każdym filmie świątecznym (Wigilijny Show, Świąteczny sekret, Express polarny itd.) i zawsze zadziwia pomysłowością scenografów. Akurat to w Elfie podoba mi się najbardziej.

 

elf-660.jpg

 

Poczucie humoru twórców sięga tak daleko, że nie stronią nawet od wprowadzenia do akcji cokolwiek absurdalnych postaci animowanych, jak choćby bałwana Leona, który wyrzuca:
- Mnie zwyczajnie ulepili i zostawili na zimnie.
Humor jest absolutnie najwyższych, odtruwająco-uskrzydlających lotów. Dzięki niemu przyswoiłem sobie bardzo pożyteczne pojęcie militarne ,,wojna łaskotkowa’’. Przydaje się w życiu.
Kiedy elf Buddy opuszcza swoją nowojorską rodzinę, w liście pożegnalnym dramatycznie pisze:
‘’Wybaczcie, że zrujnowałem wam życie i wsadziłem jedenaście ciasteczek do video’’.
W Elfie zawiera się dużo rodzinnego ciepła i eteru człowieczeństwa.
Jak wiele innych, i ten amerykański film bożonarodzeniowy zawiera w zakończeniu szczególnie ciepły komponent, czyli publiczne, ba, ogólnonarodowe! odśpiewanie kolędy Santa Claus is Coming to Town (którą mój syn lubi od lat, a ja, naturalnie, również).
Moi drodzy. Od pierwszej do ostatniej minuty film wtłacza w widza pozytywne uczucia. Kto nie obejrzy Elfa w tym roku, sporo straci. Howgh!

 

 

09817d25a8fdc5ad2f8728a866f21692.jpg

Witaj, Święty Mikołaju *****

USA 1989
Reżyseria: Jeremiah S. Chechik
Muzyka: Angelo Badalamenti (dobra robota!)
Obsada: Chevy Chase (!), Beverly D’Angelo (!), Randy Quaid, Juliette Lewis
 
Tak nieprawdopodobnie świetny film mogły przynieść tylko lata 80. Można go oglądać dziesiąty raz, a wciąż emanuje nieusuwalną świeżością i wciąż rozśmiesza do łez. Wyliczenie najzabawniejszych scen nie ma sensu, bo jest ich po prostu nieskończona ilość, wystrzeliwują niczym pociski z karabinu Maxim jedna po drugiej. Co wspanialsze, w ogóle nie niweczy to znakomicie oddanej atmosfery świąt, a nawet nie odcina widza od wzruszeń, dla których sytuacji też nie brakuje. Film cechuje porywający amerykański humor (który uwielbiam), najwyższych lotów ironia, charakterystyczna dla scenariuszy pisanych pod Chevy Chase’a.
Niewątpliwie wszyscy znamy i ten film, i pozostałe części z serii o rodzinie Griswoldów. Tym razem Frank Griswold marzy o urządzeniu wyjątkowych świąt dla bliskich. Pierwsze, co rzuca cień zagłady na to pragnienie, to – muszę użyć slangu, który odda sprawę - ,,wjazd rodziny na chatę’’. Rodziny zaprawdę kłopotliwej… A przecież to tylko początek. Jak spiętrzenie, to spiętrzenie. Musi to oczywiście prowadzić do załamania. W dramacie biliśmy za to brawo Michaelowi Douglasowi (znakomity Upadek), w komedii bijemy brawo Chevy Chase’owi. Tak rewelacyjnie upada.
Czy jest pożytek z rozpisywania się o prowadzących do załamania incydentach? Nie ma – albo je doskonale pamiętacie, albo zamierzacie odświeżyć je poprzez seans w Wigilię (słusznie).
Jako, że jest to film, który zabrałbym na wyspę bezludną, gdybym mógł wziąć tylko jeden, wymienię choć kilka zalet, dzięki którym to przecudne dziełko nigdy nie zatonie w przerębli zapomnienia.
W zasadzie nogi podcina już sama fantastyczna czołówka – podcina do fotela, nie do przerębli, ma się rozumieć – bardzo optymistyczny, chwytliwy utwór połączono tu z komiczną animacją.
Także i w tym filmie, jak w Wesołych Świąt, atmosferę stymulują odsłony kalendarza adwentowego.
Wspomniana ironia ,,chase’owska’’, dam tu jedem przykład. Tuż po wjeździe rodzinnym, po ustaniu rozgardiaszu (chaosu), oszołomieni i raczej wyssani z sił Griswoldowie patrzą ku sobie, po czym Frank (Chase) mówi do żony usilnie zrelaksowanym głosem:
- Po to właśnie są święta. – I tym samym tonem dodaje: - Zaparkuję samochody… Przyniosę bagaże… Będę na dworze aż do wiosny.

 

Christmas-Vacation-1.jpg

 

Scenariusz Johna Hughesa jest tak genialny, że chętnie wysłałbym mu w wyrazie uznania i wdzięczności słoik bigosu i butelkę żuru, gdyby nie obawa o reakcje CIA.
Reżyseria również jest majstersztykiem; Chechik dopilnował, by elementy komiczne wycisnąć z wszystkiego, co się da; nawet marszu szefów Griswolda, zmierzających na naradę, nie pokazano w sposób banalny.
Postacie występujące w filmie są chwilami niedorzeczne, ale mimo to pozostają żywe, budzące ciepło i sympatię.
Jeśli koniecznie mam wymienić jakąś scenę jako arcykąsek, to jest to akcja na strychu, gdzie Clark Griswold zostaje zatrzaśnięty - i przezabawnie, i naprawdę wzruszająco, w dechę!.
I chyba na tyle wystarczy, bo czego jak czego, ale obejrzenia tego filmu na pewno namawiać nie trzeba… Mnie też nikt namawiać nie musi. Serio.
Mało tego. Co prawda za najlepszy film świąteczny w historii kina ,,z przyczyn obiektywnych’’ uznaję ten opisany poniżej, to jednak właśnie Witaj, święty Mikołaju zabrałbym na wyspę bezludną, gdyby miał to być tylko jeden film.
Dlaczego? Ze względu na optymizująco-dynamizującą aurę lat 80.
Ze względu na Chevy Chase’a, który pozostaje moim najbardziej ulubionym komikiem od ponad dwudziestu lat.
Ze względu na Beverly D’Angelo, którą uważam za najbardziej kobiecą aktorkę w historii kina teraz i zawsze.
Ach, ta Beverly.

 

 

2f601ad9f9d88b41793b49cdb6e0eb8a.jpg

Opowieść wigilijna *****

Wielka Brytania 1970
Reżyseria: Ronald Neame
Muzyka: Leslie Bricisse i inni
Obsada: Albert Finney, Alec Guiness
 
Do obejrzenia tego filmu będę namawiał wszystkich, którzy poszukują seansu nie tylko w klimacie świąt Bożego Narodzenia, ale i w stylu klasycznym, a przez to urzekającym, z silnym duchem wartościowania spraw.
Lecz nade wszystko jest to baśń wychodząca spod śniegu, opowieść wigilijna zrodzona w wyobraźni mistrza Karola Dickensa. A jeśli wziąć pod uwagę to, co dotąd napisałem, i to, co napiszę dalej, muszę uznać tę ekranizację za najlepszy film świąteczny, jaki kiedykolwiek widziałem.
Na jego ocenę wpływa mnogość cech, począwszy od tego, że jest stary. Jest nakręcony na przełomie lat 60. I 70., co sprawia, że ma ,,wizualną jakość zabytku’’, po prostu dokłada wyobraźni złudzenia, że istotnie wkraczamy w świat z przeszłości. Jest to silna broń starych filmów, szczególnie, myślę, takich, które stanowią historie świąteczne, przygodowe (piraci, muszkieterowie) czy klasyczno-kryminalne (Sherlock Holmes). Te filmy nie umrą, nie dadzą się pogrzebać, ich czar pozostanie wieczny.
Skoro klasyczna opowieść i produkcja z roku 1970, to i czołówka adekwatna: stylowe rysunki dają przedsmak tego, co nas czeka przez 113 minut.
Moi drodzy, jest pysznie. Dekoracje, zabudowa dziewiętnastowiecznego Londynu, te klasyczne okna, wnętrza budynków, kostiumy, postacie przemykające ulicami – można obejrzeć film dziesięć razy, a wciąż będzie sporo do odkrycia chłonnym rarytasów okiem. Fantastyczna scenografia!
Nie przypominam sobie lepszej.

 

0a2af14e27148a72a8b64b1b9533e4bc.jpg

 

Proszę się też nie martwić o efekty specjalne. Film ma ponad 40 lat, ale efekty znakomicie się zakonserwowały, jeśli zważyć charakter opowieści i ogólny klimat.
Za kolejną siłę dźwigającą prestiż filmu trzeba uznać Alberta Finneya. Widziałem tuzin wersji Ebenezera Scrooge’a, ale ten jest wprost genialny i oczywiście najlepszy. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby CD z tą ekranizacją zamówił dogrobowo Karol Dickens. Finney jest w swojej roli fenomenalny, ponieważ jego Scrooge jest okropny, wredny, odpychający, ale zarazem zabawny i rozczulający. Wprost oczu nie można oderwać przy niektórych scenach.
A teraz o rzeczy dziwnej. Film jest musicalem.
Dlaczego dziwnej? Bo ja nie znoszę musicali. Od dziecka. Od dziecka ja i brat nie mogliśmy pojąć, jak można filmy dla dzieci roznudzać wtyczkami-piosenkami. Zamiast konkretów, akcji, dialogów rzeczywistych, życiowych – piosenki?? Toż to dla dziewczynek w podartych podkolanówkach! Teraz podobny pogląd wyraża mój syn (nigdy mu niczego nie sugerowałem w tej kwestii, jak każdy rodzic, chciałem, by lubił piosenki i sam śpiewał, w ramach uwrażliwiania i rozweselania duszy).
No więc nie lubię musicali zasadniczo i generalnie (wyjąwszy pewne filmy z lat 50., ale to kwestia klimatu dekady i owych filmów).
A jednak z miejsca Opowieść wigilijna wmiotła mnie na szuflę zauroczenia, jakbym był grudą śniegu. To nieprawdopodobne – i rozbrajające, i fantastyczne – ale każda jedna piosenka tego filmu jest chwytliwa, urocza, i wsącza się w duszę człowieka nie ceregieląc się z próbami oporu.
Czy we mnie tkwi wewnętrzna dziewczynka w podartych podkolanówkach?
A piosenek nawet nie próbujcie zliczyć. Jedna po drugiej zlatują się niczym gawrony do ziaren. Są tak świetnie skomponowane, że człowiek przyłapuje się na odruchu śpiewania, a co najmniej na ,,roztańcowaniu wewnętrznym’’ dziewczynki w podartych podkolanówkach, i to nawet wtedy, kiedy Ebenezer Scrooge śpiewa I hate people (Nienawidzę ludzi)!... Bo nawet ta piosenka brzmi… optymistycznie i krzepiąco.
Piosenki te – i inne – ładują radość życia. To oczywiście dokłada potężny ładunek do wartości i nieśmiertelności tego, jak się domyślam, kultowego u Brytyjczyków filmu.
Ale jedna piosenka jest smutna, przenika serce i kościec wrażliwego widza. Zwłaszcza takiego, który coś już w życiu przeszedł który robi rachunki, na przykład z tego powodu, że gdzieś coś tam przeciekło przez palce… a może nie musiało... Odpychający łotr i kutwa Scrooge stanie się kimś, kogo natychmiast pożałujecie, kiedy zacznie śpiewać. Mnie ten drań rozkleja za każdym razem. Niech go licho!...
Przy piosence Thank you very much ubawi się każdy z was. Nie może być inaczej, gdy Scrooge dołącza (dzięki Duchowi Świąt Przyszłych, jako martwy) do tłumu na ulicy, nieświadom, że jest niewidzialnym, a radość ludzi dotyczy jego śmierci. Kapitalnie rozegrane.
Nie mniej poprawia humor piosenka I like life – albowiem to właśnie tą piosenką Duch Obecnych Świąt będzie próbował tchnąć w Scrooge’a radość życia. Wychodzi to przekomicznie, a i uroczo nie mniej. Co tu mówić, kibicujemy nieszczęśnikowi.
Zakończenie jest arcydoskonałe. Euforia nawróconego Scrooge’a NIE MOŻE nie udzielić się widzowi, rozbawienie – spore - przeplecie się ze wzruszeniem (motyw jednania rodziny, szczególnie w aurze świąt, porusza jak mało co). Ujrzeć miny rzeźnika i sprzedawcy zabawek, gdy Scrooge robi u nich zakupy - bezcenne.
Ach, gdybyż to jeszcze można było wskoczyć w ten tłum roztańczony, rozśpiewany, rozendorfizowany…
Nie można zaprawdę wykluczyć, że ta ekranizacja stanowi termofor Dickensowi, kiedy zimowe szrony obejmują jego miejsce spoczynku.
 

 

Drodzy Eiobowicze. Przestawiłem Wam moje najbardziej ulubione filmy bożonarodzeniowe. Czy warto je obejrzeć, nawet po raz jedenasty? Warto – jeśli tylko czujecie ich działanie. Dopóki to trwa, nie ma co wyliczać ilości powtórek. Optymizmu i wiary w ludzkość nigdy za dużo.
Jeśli podczas tegorocznych świąt obejrzycie dwa lub trzy filmy, z pewnością wasz nastrój się poprawi. Ale o tym, jakie to będą filmy, zadecyduje tylko wasz gust.
Jeśli ktoś myśli o konkretnym filmie, ma dwa wyjścia. Uprawiać korsarstwo i ś c i ą g ą ć upatrzone ofiary w niewolę, albo liczyć na TV. Pierwszy wariant daje gwarancję, drugi dreszczyk niepewności (ale też zarazem większą frajdę przy spełnieniu oczekiwania).
Ja liczyłem zawsze na TV. Różnie z tym wychodziło, lecz przecież w międzyczasie tworzyłem kolekcję, więc…
Osobiście czekam na jakąś nieznaną mi wersję Opowieści wigilijnej.

 

276a810fe6a28e3799f0719fdb619627.jpg
A ponieważ święta to nie tylko pojednanie i zasilanie, ale i prezenty, przygotowałem dla was dwa.
W pierwszym prezencie przesyłam wam forpocztę bożonarodzeniowej endorfiny z kilku filmów.
...z Kevina samego w Nowym Jorku: http://www.youtube.com/watch?v=DTlOE8RU1D8
...z Witaj, święty Mikołaju: http://www.youtube.com/watch?v=-X0Trv7vOn0
...i z Opowieści wigilijnej: http://www.youtube.com/watch?v=Dkq7WZTzkLQ
                                                                      http://www.youtube.com/watch?v=KpTxBuo8zno

 

Zaś drugi prezent to sam namacalny dłonią i wzrokiem film Opowieść wigilijna z Albertem Finneyem (i polskimi napisami), który wylosuję dla jednej z osób, które oddadzą głos na ten artykuł.

 

aa0baebbab53198dd8d5b2da18bb67f3.jpg

 

I nie nazywamy tego korupcją.

Wszak święta! :)