Wraz ze wschodem słońca staję się cieniem.
Przechadzam poprzez szlaki złudnej utopii.
Oddycham. Chcę zachłysnąć się powietrzem
Lecz sięgam do korzeni- do życia parodii.
Szarość korytarzy, mrok zakrętów, cisza.
Wszystko to potęguje podszepty ironii,
Która jest i chlebem i na psychice rysą.
Przeciwwagą dla strachu, śmiechem rozpaczy.
Lecz gdzieś tam wyżłobiona przez łzy nisza
-nadzieja i wiara- ten węzeł bliźniaczy
pozwalają by spojrzeć bez strachu w przyszłość.
Skąpe życie obdarzyć radością już nie raczy…
Wystarczy jednak iskra. Nie muszę rozbłysnąć.
Byleby nie zgasnąć bezpowrotnie w zapomnieniu,
bez krzyku na zawsze umilknąć,
pozwolić się zamknąć na zawsze w swym cierpieniu,
bez rąk co ukołyszą na wieczne pożegnanie.