JustPaste.it

Epitafium dla Mariusza

Mój przyjaciel – Mariusz do wszystkiego podchodził z ogromną pasją. Był bardzo ambitny w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie potrafił robić czegoś „po łebkach” Jeżeli już do czegoś się zabierał to angażował w to całego siebie. Taki miał charakter.

Poznałem go w ogólniaku i chociaż chodziliśmy do różnych klas, praktycznie cały czas gdy się nie uczyliśmy spędzaliśmy wspólnie. Małe miasteczko Świecie nie miało wprawdzie do zaoferowania wielu rozrywek pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ale w niektórych domach kwitło życie towarzyskie. Były to czasy gdy odbywały się imprezy, na których słuchaliśmy z otwartymi ustami puszczanych z magnetofonów szpulowych, kabaretów Laskowika. Czasy magnetofonów kasetowych miały dopiero nadejść.

Taśmy były mocno zużyte i dziesiątki razy przegrywane i czasami trzeba się było mocno skupić, żeby zrozumieć sens. Każdy jednak znał wtedy buńczuczne piosenki Rosiewicza i Pietrzaka, które niby nie były zakazane ale ponieważ nie były poprawne polityczne, nie były także oficjalnie dostępne.

Można było jednak kupić płyty Okudżawy, a czasami nawet ich polskie interpretacje. Trochę to było dziwne, bo przecież każdy się domyślał, że śpiewając o „czarnym kocie” Bułat miał na myśli Stalina, a „papierowy żołnierz”, który ginął w mig to byli kościuszkowcy. Może cenzura słabo działała. W każdym razie Mariusz, który z właściwą sobie pasją zaczął właśnie opanowywać grę na gitarze, podchwycił muzykę Okudżawy. Przemówiła do niego. Śpiewał piosenki Okudżawy na różnych imprezach towarzyskich. „Modlitwę” opanował nawet po rosyjsku.

Oczywiście większość imprez towarzyskich połączona była ze spożywaniem alkoholu, nie będę zaprzeczał. Z drugiej jednak strony nie wiem czy były wtedy w Polsce inne imprezy towarzyskie. Poza bywaniem na imprezach i organizowaniem imprez (to zależało głównie od tego kto miał wolną chatę) spędzaliśmy długie zimowe wieczory, a czasami całe noce grając w brydża. Obaj uwielbialiśmy tę grę, a ponieważ trudno było dobrać dwóch pozostałych graczy, graliśmy z każdym kto się na to zgodził i na każdych warunkach.

Każde wakacje spędzaliśmy za to w plenerze, to znaczy miesiąc każdych wakacji. Zawsze przez pierwszy miesiąc staraliśmy się na wyjazd zarobić. Widzieliśmy ja ciężko harują nasi rodzice, na nasze między innymi potrzeby, więc nie śmieliśmy ich prosić o dodatkowe finansowanie przyjemności. Chcieliśmy też być jak dorośli, mieć własne pieniądze.

Prace trafiały nam się różne. Raz strzygliśmy przez miesiąc trawniki w mieście, innym razem myliśmy butelki w browarze. Raz udało nam się załapać do pracy z geologami. Pan geolog woził nas w różne miejsca, a my obsługiwaliśmy ręczny świder, ostrożnie wydobywaliśmy na powierzchnię kolejne porcje ziemi i układaliśmy w rządku. On nanosił na mapę jaka jest gleba na danej głębokości. Taka praca wydawała nam się bardzo atrakcyjna, dodatkowo poznaliśmy interesującego człowieka i zarobiliśmy sporo kasy.

Pod namiot jeździliśmy przeważnie pociągiem. Jednego roku byliśmy w Kotlinie Kłodzkiej, a innego w Jastrzębiej Górze na morzem. Kiedyś szukając pola namiotowego nad jeziorem w Białym Borze musieliśmy przejść szosą kilka, albo kilkanaście kilometrów. Żar lał się z nieba, jeździły jakieś samochody ale żaden z nas nie był na tyle seksowną blondynką, żeby któryś się zatrzymał. Kłóciliśmy się wtedy co najmniej kilka razy. Kością niezgody stał się namiot, którego w żaden sposób nie dało się nieść wspólnie, a jego producenci chyba w ogóle nie przewidzieli, że ktoś go będzie nosił. Krótko mówiąc miał swoją wagę. Ostatecznie musieliśmy go nieść na zmianę oprócz wypchanych plecaków, starannie odliczając każde 100 kroków.

Do pola namiotowego w Białym Borze doszliśmy w dniu, w którym mieliśmy się spotkać ze znajomymi, żeby grać w brydża. Spotkaliśmy się ale z brydża i tak nic nie wyszło. Ludzi było sporo, ktoś tam miał gitarę, ale nie było komu grać. Mariusz nie dał się długo prosić i jak już zaczął grać to grał i śpiewał do rana. Zamiast kameralnego brydża i piwka, była mniej kameralna impreza z ogniskiem i kiełbaskami.

Później gdy uczyliśmy się już w różnych szkołach w Bydgoszczy Mariusz zafascynował się twórczością Stachury, jego piosenkami, a także piosenkami Kaczmarskiego. Jak on grał „Obławę”!!! Chłopak od, którego się jej nauczył może i grał lepiej od Mariusza na gitarze ale nigdy nie włożył w ten utwór tyle uczucia i nie wydobył z niego takiej ekspresji, takiej siły rażenia.

gitara-1_small.jpg

Potem jak to bywa w życiu nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Najpierw ja poszedłem do wojska, Mariusz przyjechał na moją przysięgę do Ustki. Później gdy byłem jeszcze w wojsku na Helu on miał przysięgę w Trzebiatowie, podróż na tę przysięgę zasługuje na wzmiankę. Przyjaciele Mariusza, nigdy mu ich nie brakowało jadąc na przysięgę wciągnęli mnie w Gdyni do przedziału przez okno i całą drogę przeleżałem na twardej półce bagażowej, taki był tłok. Natychmiast jednak zapomniałem o wszystkich niewygodach gdy zobaczyłem jaką radość mu sprawiliśmy przyjeżdżając.

Po wojsku trafiłem na barki i zacząłem pływać, po pewnym czasie widziałem jeszcze Mariusza, bo był świadkiem na moim ślubie. Gdy urodził się mój syn zacząłem pływać na zachód, taki był wtedy system. Miałeś dziecko  w kraju mogłeś pływać za granicę, młodych i samotnych nie wypuszczali.

Mariusz też się ożenił, miał dwoje dzieci i z całą swoją pasją zabrał się do pracy w geodezji. Nie potrafił pracować od godziny do godziny, czasami próbowałem się do niego dodzwonić ale pracował także nocami. Wyniszczał się i nikt mu w tym nie przeszkodził, więc  dopadł go zawał przed czterdziestką. Śmiertelny.

Ilekroć jednak ktoś będzie twierdził, że Mariusza nie ma już między nami, tylekroć się z taką osobą nie zgodzę. Tacy ludzie nigdy nie odchodzą tak do końca. Do czegokolwiek się zabiorą, robią to z takim zaangażowaniem, że zostawiają tam drobniutkie fragmenciki własnej osobowości. Te fragmenciki jak igiełki tkwią w duszach innych osób, chociaż te osoby już się rozeszły po świecie.