JustPaste.it

Moje epoki (1)

Wzorem Szymona Bachira, (za inspirację ogromnie dziękuję :) postanowiłem zamieścić fragmenty moich wspomnień, które przygotowuję do druku. Mam nadzieję, że spodobają Wam się...

Wzorem Szymona Bachira, (za inspirację ogromnie dziękuję :) postanowiłem zamieścić fragmenty moich wspomnień, które przygotowuję do druku. Mam nadzieję, że spodobają Wam się...

 

strajk-szpularek-cm02.jpg

EPOKA 1. – ŻYRARDÓW

Żyrardów był, jest i pewnie będzie po wieczne czasy brzydki.

Stary Żyrardów to typowa fabryczna zabudowa z czerwonej cegły. Familioki. Trochę drewnianych slumsów na podmurówce z pokruszonego betonu. Farba obłazi z wypaczonych desek. Naderwane upływem czasu okiennice. Parterowe podwójne okna zaczynające się metr nad ziemią. Gęste firanki, a i tak widać jak stara bezzębna baba chłepce rosół przy okrągłym stole na samym środku pokoju. Siedzi na krześle dziwnie przekrzywiona, jakby półdupkiem. Nazywało się to: "przysiądnięciem na chwilę". Nic się nie zmieniło przez pięćdziesiąt ostatnich lat. A może i sto.

Ten nowszy Żyrardów to powojenne bloki odrażające w swojej szpetocie. Długie balkony-podesty domów przy 1. Maja, z których wchodzi się wprost do niewielkich mieszkań, gdzie węglowa kuchnia i bojler do ogrzanej wody byly szczytem komfortu lat 50. Była też wanna w łazience. I sedes. Duże okno pod sufitem łączy ten przybytek higieny z kuchnią. Pewnie chodziło o wietrzenie, ale kiedy rodzina jadła obiad w kuchni, dobiegające przez lufcik odgłosy ze sracza nie były miłe. Przynajmniej dla mnie. Bo inni komentowali odgłosy ze swoistą obsceniczno-siermiężną otwartością: "Józuś, aleś bąka puścił!"

Jeszcze nowszy Żyrardów to osiadłe na obwodzie blokowiska z epoki Gierka. Ponure betonowe bunkry straszące uniformizmem.

Koszmar...

Żyrardów to również park. Kiedyś imienia Waltera. Stadion KS "Żyrardowianki". Basen "po tamtej stronie torów". Smrody z gorzelni – też "po tamtej stronie". Cmentarz. I – oczywiście – zakłady lniarskie. Niegdyś imienia 1. Maja. Z nich urodziło się miasto. I z niejakiego Girarda. Phillippe'a zresztą.

Jest też i piękny Żyrardów. Ten z moich wspomnień. Z lat dzieciństwa. Z powrotów w młodość. Inny. Niezrozumiały pewnie dla młodszych pokoleń. Może nawet przerażający czasem. Ale dla mnie lśniący barwami nostalgii. Z niego pochodzą pierwsze wspomnienia.

Plik:Zyrardow panorama01.jpg

Rodzice, biedni jak myszy kościelne, mieszkali w Warszawie – jak to się nazywało – "kątem" przy rodzinie. Oboje studiowali więc zostawili mnie u babci.

W Żyrardowie.

Do dziś pamiętam adres. Szopena 3 m. 3. Babcia pisała – Chopina. I kłóciła się z listonoszem, który zgodnie z oficjalną doktryną preferował polską pisownię. Takie były czasy. Nawet Skłodowskiej zabrano męża. Była Maria Skłodowska. Curie nie była. Nad prawidłową postawą obywateli czuwał głośnik. Tak się mówiło – głośnik. Czasami również "kołchoźnik". Ale rzadko. Najczęściej po prostu głośnik. Słyszałem rano: "włącz głośnik". Wspinałem się wtedy na niebotyczną wysokość chwiejnego taboretu i obracałem gałkę wystającą z boku tekturowego pudełka. Przez liczne dziurki z przodu zaczynały wydobywać się brzękliwe, mechaniczne dżwięki. Matysiakowie. Albo czasem piosenka. "Jabłuszko pełne snów". Albo komunikat o stanie wody na Wiśle i Warcie. Aha – i na Noteci. Nie pamiętam czy podawali stan na Odrze. Może tak. A może i nie. Różnie wtedy się mówiło o Ziemiach Odzyskanych.

Potem odstawiałem taboret na miejsce. Stał koło węglowej kuchni, a na nim była miska do mycia. Na szafce obok, w emaliowanym wiadrze była woda. A z drugiej strony, za kretonową zasłonką kubeł z pomyjami. Kiedy już dorosłem do 5 lat, moim codziennym obowiązkiem było dbanie, aby kubeł z wodą był zawsze pełny (do "wrąbka" bo na tyle starczało mi siły, żeby przynieść go, przystając co kilka kroków). Pompa była na rogu Szopena – jakieś 100 metrów od domu. Latem lubiłem przynosić wodę. Przy pompie zawsze ktoś był. Czasem mój rówieśnik Tadzio. Puszczaliśmy z nim papierowe okręty po oceanie rynsztoka...

Zimą przynoszenie wody stawało się koszmarem. Pompa była obłożona słomą więc nie zamarzała. Ale często trzeba było odkręcić metalową zaślepkę na szczycie i wlać tam garnuszek wody, żeby – gdzieś tam głęboko – coś zabulgotało i pompa zassała, po energicznym pociśnięciu metalowej wajchy. Woda była lodowata, a żelazne części pompy aż parzyły w dłonie. Raz Głupi Olo namówił mnie, żebym dotknął językiem rączki pompy. Do dziś pamiętam ból, kiedy odrywałem przymarznięty do metalu język i wargi.

Również wówczas zacząłem wynosić do szamba na podwórku pomyje. Tyle, że odwrotnie niż z wodą, wolałem wylewać je zimą. Latem szambo śmierdziało przerażająco. Było tam kilka ustępów – ohydnych, brudnych budek pełnych much i smrodu. Korzystając, nikt nie zamykał drzwi – po prostu udusiłby się. Za parkanem podwórka wolno toczyła swe oleiste wody rzeczka Pisia. Po drugiej stronie był mur fabryki więc często, latem przemykaliśmy nad rzeczkę, żeby załatwić swoje naturalne potrzeby. Tyle, że miałem surowo zabronione takie wyprawy. Nie umiałem pływać, a nawet gdybym umiał babcia i tak by mi nie pozwoliła tam chodzić.

Babcia. Apodyktyczna, oschła, wysuszona jędza. Kiedy coś zbroiłem, musiałem za karę klęczeć w kącie pokoju, gołymi kolanami na twardej podłodze, często z uniesionymi nad głowę rękami i liczyć do stu. I tak wolałem to niż bicie specjalnie wiszącym na drzwiach rzemieniem. Na goły tyłek. Rzemienny pasek był wąski i wyświechtany – zostawiał na skórze długie czerwone pręgi, a czasem krew. Bolało jak piekło.

Więc uciekałem na podwórko. Prawdę mówiąc byłem tam od świtu do nocy. Z Tadzikiem, Bożenką, Kluską i Głupim Olem znikaliśmy na całe dnie ze świata dorosłych wracając tylko na chwile posiłków. Znaleźliśmy miejsca, do których nikt nie mógł się dostać i tam całe dnie spędzaliśmy na zabawach. Tak... W "doktora" również. Przez całe jedno lato nie mogłem się nadziwić, że Bożenka nie ma siusiaka. Jakaś wybrakowana mi się wydała...

Raz w tygodniu, kiedy przyjeżdżali rodzice było wyjmowane "niedzielne" ubranie i szedłem z ojcem do jego siostry na 1. Maja albo do rodziców na Kościuszki. Kościuszki była daleko – za kościołem, więc nie wolno było mi chodzić do dziadków bez opieki. Zresztą babcia i tak by mi nie pozwoliła, bo nienawidziła całego świata, więc rodziców zięcia również. A ja ich lubiłem. Lubiłem kiedy dziadek wysyłał mnie po papierosy albo ćwiartkę wódki do sklepiku na rogu. Czułem się taki dorosły podając sklepowej 5 zł i mówiąc grubym głosem: "ale dobrze zalakowaną poproszę". Potem dziadek odbijał ten lak, wyciągał korek i nalewał do angielek przezroczysty płyn. Na talerzyku leżały plasterki salcesonu i kilka kwaszonych ogórków. Dziadek i ojciec sięgali po szklaneczki, wlewali wódkę w gardło mówiąc: "oby nam się...". Rytuał.

Prawdę mówiąc ojciec nie lubił wódki. Nigdy nie wypijał więcej niż 2-3 kieliszki. A i to rzadko. Może z dziadkiem pił tę ćwiartkę z powodu szacunku? Nie wiem. W każdym razie i mnie, i Krzyśkowi (mojemu ciotecznemu bratu) wydawało się to męskie i "dorosłe". Wtedy chcieliśmy być dorośli. Jak najszybciej. Czasem mruczałem pod nosem, klęcząc za karę – „poczekaj, niech dorosnę”... Ale szeptałem to cicho, cichutko, bo przeklęty skórzany pasek chwiał się na drzwiach.

Do szkoły podstawowej poszedłem już w Warszawie. Rodzice wreszcie dostali małe mieszkanie przy Obozowej na Woli. Małe, a mnie wydało się ogromne! Była tam i kuchnia, i duży widny pokój z kaloryferami, i łazienka, i przedpokój, a nade wszystko tapczanik, mój własny, na którym mogłem spać pod leciutką kołdrą, a nie jak w Żyrardowie pod pierzyną na sofce, która – garbata pośrodku – nie pozwalała na porządny sen, bo zawsze coś spadało z niej: albo ja, albo pierzyna. Niestety. Radość mieszkania z rodzicami przyćmiewała świadomość, że co roku na wakacje, przynajmniej na 1 miesiąc musiałem wracać do znienawidzonej babci. Do Żyrardowa.

6237198026b9627e4a6abe18bdb33011.jpg

Wtedy właśnie zacząłem poznawać ten inny Żyrardów. Z każdym rokiem nowy. Coraz starszy, zacząłem chodzić na długie wyprawy na grzyby do lasu. Albo jechałem z wujkiem, ciotką i ich dziećmi do Rawki nad rzekę. Wspinałem się na betonowe ogrodzenie stadionu, by – uwieszony wśród gałęzi drzewa – oglądać pierwsze mecze piłkarskie. Z bratem gadałem godzinami na działce dziadków, opalając się na spłachetku trawy między agrestem a pomidorami. Poznałem swoją starszą kuzynkę, którą pocałowałem... W policzek, bo na więcej się nie odważyłem.

Były 2 kina: "Len" i "Słońce". Z bratem chodziliśmy na wcześniejsze seanse, a po kiku próbach również na te późniejsze – dla dorosłych. Zawsze jakoś umieliśmy się wślizgnąć za plecami innych widzów albo od strony wyjścia. Pewnego letniego dnia Krzysiek kupił 2 cygaretki "Liga". W odróżnieniu od normalnych "Sportów" czy "Mazurów" sprzedawali je na sztuki. Poszliśmy do parku nad brzeg Pisi. Rzeka była tak brudna, że nasze rzyganie na pewno jej nie zaszkodziło.

Na 12. urodziny ojciec kupił mi rower. Nie byle jaki. Z przerzutką! Pół Żyrardowa oglądało to cudo. Wreszcie mogłem jeździć daleko, daleko aż za horyzont...

I odtąd Żyrardów zaczął mi się kojarzyć z wolnością. Swobodą życia jakiej nie znałem przy rodzicach. Role między babcią i mną się odwróciły – teraz to ja byłem ten mocniejszy. Wprawdzie jeszcze nie ciałem ale tym, że nie pozwalałem już sobą pomiatać, bo poznałem na nią straszak: „Zobaczysz – powiem tacie!” Działało, bo kiedy pierwszy raz powiedziałem ojcu o metodach wychowawczych jego teściowej, awanturę jaką zrobił słychać było chyba w całym Żyrardowie...

Polubiłem ten ohydny Żyrardów.

(c.d.n.)