JustPaste.it

W drogę! - kilka pomysłów - DIY

„Pomyślałem wówczas, że mieszkańcy świata stali się już plastikowi; mają samochody, komputery, mają wszystko – tylko nie mają już jaj...”

„Pomyślałem wówczas, że mieszkańcy świata stali się już plastikowi; mają samochody, komputery, mają wszystko – tylko nie mają już jaj...”

 

 

    „Pomyślałem wówczas, że mieszkańcy świata stali się już plastikowi; mają samochody, komputery, mają wszystko – tylko nie mają już jaj...”

R. Koperski „Syberia Zimowa Odyseja”; Gdańsk, wyd. I

.

 

Dedykuję tym nielicznym, którzy „plastikowi” nie są...

dla tych, którzy szukają dzikich miejsc i nie boją się życia w Naturze --

 

Tak się szczęśliwie składa, że akurat na ŚWIĘTO WIOSENNEJ RÓWNONOCY!...

 

      Kilka małych „wynalazków” ułatwiających przetrwanie w terenie. Niektóre typowo mojego autorstwa, inne odgapione z książek lub z netu? - ale to nieistotne. Ważne, że działają! Każdy przedstawiony tu pomysł niejednokrotnie był wypróbowany w praktyce.

Namiot?kiedy jest naprawdę potrzebny?

    Czy zawsze chce ci się targać ze sobą namiot? Zwykle sporo waży, dużo miejsca zajmuje, a na rozbijanie i składanie marnuje się zazwyczaj mnóstwo czasu, który można by korzystniej spożytkować na drogę lub odpoczynek. A czy przy pięknej pogodzie, może być coś wspanialszego niż zasypiać wpatrując się w gwiazdy...? Ale i przy niepewnej aurze na jedną noc nie warto rozbijać namiotu. Ten klamot przydaje się jedynie wtedy, kiedy zamierzasz zostać w jednym miejscu na dłużej – jako „baza”.

Na jedną noc wystarczy coś takiego:

 

    – a to jest to samo –

                                                                                          

    Niekoniecznie musi to być taka peleryna, można użyć w tym celu jakiegokolwiek kawałka wodoodpornego materiału (wymiary min. 2x3m); nieźle się sprawdza budowlana plandeka – absolutnie nieprzemakalna! – ale pałatka ma tę zaletę, że jednocześnie jest ochroną od deszczu podczas marszu: dźwigasz jedną rzecz, zamiast dwóch. Rozłożyć można ją na wiele sposobów, w zależności od terenu, wiatru i ryzyka deszczu – na zdjęciu pokazuję najprostszy. Wystarczy parę kawałków sznurka i kilka namiotowych szpilek, które bez problemu można zastąpić zaostrzonymi patykami.

   Oczywiście, uniwersalnym rozwiązaniem jest szałas, ale jego budowa wymaga czasu, wysiłku i umiejętności. Poza tym... naprawdę trzeba sporo się namęczyć, żeby zbudować szałas nie niszcząc zbytnio okolicznych drzew!

   A jeśli się boisz, że w takim schronieniu zmarzniesz? Namiot także wiele ciepła nie daje; chroni jedynie od wiatru - co też jest ważne -

...ale jest OGIEŃ!

    Pod pałatką przy prawidłowo rozpalonym ognisku, będzie bez porównania cieplej, niż w namiocie. Pałatka tworzy ekran odbijający ciepło; przy naprawdę zimnych nocach warto ustawić też ekran z drugiej strony ogniska. Można zbudować go z grubszych drągówtaki ma tą dodatkową zaletę, że spalając się od dołu, wytwarza więcej żaru, a od góry można uzupełniać kolejnymi drągami:

 

 

     można też użyć jakiejkolwiek szmaty rozpiętej na gałęziach (uwaga na pożar!), a nawet folii NRC... ale najlepszy, chociaż trudniejszy do zbudowania (dlatego polecam tylko na naprawdę zimne noce), jest ekran z kamieni! Rozgrzane głazy „trzymają ciepło” jeszcze długo po wygaśnięciu ogniska...

 

    Nie będę się rozpisywał o rodzajach ognisk i ich zastosowaniach, ponieważ te informacje można znaleźć na każdej witrynie związanej z survivalem, a nawet u harcerzyków. Opiszę tylko, jak palić ognisko, żeby przetrwało do rana. Śpiochów zmartwię: nie ma rady! Co 2 – 3 godziny i tak trzeba się przebudzić, żeby dołożyć opału lub poprawić ogień – ale po właściwym przygotowaniu można to robić nie wychodząc ze śpiwora! Najpierw trzeba uzyskać jak najwięcej żaru: polecam ognisko typu „piramida”. Jak żar już zrobi się taki, że będzie trudno blisko podejść – przydusić go kilkoma grubymi kłodami. Nie potrzeba siekiery! – jeśli są długie, tym lepiej! W nocy wystarczy tylko nasuwać kłody na żar w miarę, jak się spalają.
Nie pamiętam już, kto to powiedział, być może Bear Grylls? - że "twoje samopoczucie w terenie jest wprost proporcjonalne do stanu  twojego ogniska". Nawet jeśli się pomyliłem, to Grylls z pewnością podpisałby się pod tym zdaniem...

  


    Wiem, że nic nie dorówna syberyjskiej nodii...? – ale to już „wyższe wtajemniczenie”; a jak na polskie warunki, powyższy „patent”, nawet w zimie, jest w zupełności wystarczający.

    Warto pamiętać, że przy wietrznej pogodzie miejsce na ognisko powinno być w miarę możliwości osłonięte od wiatru. Nie tylko ze względu na ryzyko pożaru, ale także dlatego, iż na wietrze ognisko spala znacznie więcej opału, a ciepło „ucieka” wywiewane przez wiatr...

    .

    Niestety... nie wszędzie można rozpalić ognisko. Wprawdzie głupimi przepisami przejmuję się tylko na tyle, żeby nie złapać mandatu – niemniej często wieczór zastaje mnie w miejscach, gdzie wolę nie ryzykować. Czasem chodzi o to, żeby nie zdradzić miejsca swojego koczowiska, poza tym nigdy nie rozpalam ogniska, jeśli nie mam w pobliżu wody do jego zagaszenia... A chciałoby się czasami zjeść coś ciepłego, czy choćby wypić kawkę? Może to „złamanie survivalowych zasad” (o ile takie istnieją???), ale to jak w sztuce: naczelną regułą jest to, żeby wiedzieć, kiedy trzeba odejść od reguł! Podaję więc projekt prostej „kuchni”: obcięte denko od puszki, lub inny niepalny pojemnik, w które można wlać np. benzynę lub denaturat, obstawione kamieniami na których stawiasz menażkę czy kubek. Można zrobić i „dwupalnikową”: na jednym gotujesz jedzenie, na drugim wodę na kawę lub herbatę!

 

 

        I pomyśleć, że ludzie płacą grube pieniądze za kuchenki, czy to „turystyczne”, czy domowe?

– ja mam to samo za darmo!

    A jak wtedy smakuje...! Najwykwnitniejsze przysmaki w domu nie dorównają najprostszemu posiłkowi w terenie... Rzecz jasna, bez porównania lepiej, jeśli jest OGNISKO, a nie ta pół-cywilizowana improwizacja!

 

.

Ale... bez jedzenia przetrwasz nawet ponad trzy tygodnie.

Natomiast nie przeżyjesz więcej niż trzy dni bez

WODY!!!

    A wody nie zabierzesz na zapas. Minimum 1,5 litra na dzień, przy wysiłku znacznie więcej – nie udźwigniesz więcej, niż na 2 – 3 dni! Niestety, dawno minęły czasy, kiedy można było bezkarnie się napić z każdego strumyka. Teraz różne sklepy oferują nam jakieś tabletki do odkażania wody? - ale czy naprawdę masz ochotę poić się jakimiś chemikaliami, jakby mało było tego, że w domu kranówę mamy zwykle chlorowaną?...

   Jeśli możesz rozpalić ognisko – wyrzuć to w diabły! Dzięki ognisku wodę nie tylko przegotujesz, unieszkodliwiając ewentualne skażenie biologiczne (bakterie, wirusy, grzyby). Musisz się liczyć także ze skażeniem chemicznym, przynajmniej na obszarze Europy, gdzie niemal nigdzie nie jesteśmy dalej, niż ca. ~30km od terenów zabudowanych lub pól uprawnych! A tego gotowanie nie tylko nie usunie, ale wręcz pogorszy stan, wskutek zatężenia -   Jednak i w tej sprawie ratunkiem jest ognisko. Używasz może w domu filtrów do wody pitnej? Otóż, są one oparte na tzw. węglu aktywowanym, czyli czystym, pierwiastkowym C, rozdrobnionym do rozmiarów rzędu 10^-7 – 10^-8m. A jeśli palisz ognisko? - zawsze zostanie ci trochę zwęglonych gałęzi... Jeśli nie boisz się pobrudzić sobie rąk, rozetrzyj je na jak najdrobniejszy proszek. Na pewno nie uda ci się uzyskać aż takiego rozdrobnienia, ale to wystarczy. Masz profesjonalny filtr, za który w sklepie płacisz kilkadziesiąt zł. – ZA DARMO!

    Jak tego użyć – zostawiam twojej inwencji; podaję najprostszy sposób: plastikowa butelka po wodzie, obciąć górną część i odwrócić- wyłożyć czystą szmatą (papierowy ręcznik też się nadaje)- na to wsypać jak najwięcej sproszkowanego węgla z ogniska – i przelewać wodę.

 

    Po takim filtrowaniu i przegotowaniu piłem wodę nawet z jeziorek (a stojące wody są pod tym względem o wiele bardziej „niebezpieczne” od płynących) – i nic mi nie było! Bo wodę ze strumieni nie raz piłem na surowo – ale tego nikomu nie polecam, żeby jakiś wrażliwiec mnie potem nie oskarżył, że rozchorował się na skutek moich rad... A zwłaszcza odradzam to tym, którzy przyzwyczajeni są wyłącznie do butelkowanych napojów! ("wykładu" z immunologii robić tu nie będę...).

.


    Wspomnę też tu dwa sposoby uzyskania niemal idealnie czystej wody. Niestety, obydwa mają tę samą wadę: wymagają dłuższego pobytu w jednym miejscu.

     1. Nazwałem to „deszczołap”. Odpowiednie ustawienie pojemnika pod plandeką i ew. dodatkową folią umożliwia zbieranie wody deszczowej. Proste, ale skuteczne – oczywiście, tylko wówczas, kiedy akurat pada. A przecież deszcz i tak zazwyczaj przeczekujemy w namiocie lub pod pałatką. Dlaczego więc nie wykorzystać tego czasu na zaopatrzenie się w czystą wodę? Deszczówka to praktycznie woda destylowana (dlatego warto dodać do niej szczyptę soli), więc, o ile nie przebywamy w miejscu, gdzie powietrze jest silnie zanieczyszczone – zupełnie czysta. Pojemnik warto przykryć czystą szmatą lub papierowym ręcznikiem, żeby z deszczem nie wpadały śmieci, np. z gałęzi; radzę też pozwolić na spłynięcie wody z pierwszych minut deszczu, żeby spłukała ewentualne brudy z plandeki.

 

 

     2. „Patent” teoretycznie znany zapewne nawet survivalowym żółtodziobom... ale żeby coś z tego było, to nie takie proste. Tzw. ziemna destylarka. Kopiesz dół w ziemi, w nim mniejszy dołek na kubek, wszystko przykrywasz w miarę szczelnie folią, którą obciążasz kamieniem nad kubkiem. Woda z gleby paruje, skrapla się na folii i spływa do kubka. Wydaje się banalne, czysta fizyka... Ale żeby były jakieś efekty, trzeba się namęczyć! No i wymaga przysłowiowej „benedyktyńskiej” cierpliwości: nieraz za cały dzień nakapie może zaledwie z pół kubka...

 

     Żeby podnieść wydajność – destylarka powinna być na słońcu (większe parowanie), można też w dół wlewać resztki wody (np. z mycia, płukania naczyń) albo wrzucić trochę zielonych liści, a nawet... zostawiam domysłom, żeby nie bulwersować estetów...

    Wiosną, zwykle od marca do maja, mamy też do dyspozycji cudowny eliksir: sok z brzozy. Należy tylko pamiętać, żeby pozyskiwać go tak, by nie uszkadzać zbytnio drzew! Najlepiej przez ucięcie jednego z dolnych odrostów, i tak bezużytecznych dla drzewa.

.

Światło

    O latarkach i bateriach wspominać nie będę, jeśli czytasz ten artykuł, to wiesz, że to najważniejszy – po nożu – sprzęt w terenie.

    Świeczka zdaje egzamin, o ile nie ma wiatru, albo jesteś w namiocie. W tym drugim przypadku, przypomnę moje „pięć zasad”, żeby jakiś panikarz nie powiedział znowu, że „świeczka + namiot = pożar”:

  • świeczka musi stać stabilnie, na czymś twardym i niepalnym; najlepsze są te grube, dają wprawdzie słabsze światło, ale same z siebie nie wywracają się tak łatwo, no i dłużej się palą;

  • odpowiednia odległość od płachty namiotu – jak wyciągniesz rękę przy płachcie nad świeczką, nie możesz czuć gorąca;

  • nie pal świeczki, jak coś w namiocie pakujesz, szukasz, a zwłaszcza jak się przebierasz: nie trudno machnąć ciuchem i wywalić nawet najlepiej ustawioną świeczkę;

  • nie pal świeczki po pijaku! – nieskoordynowane ruchy i pożar gotowy...

  • no i nie zostawiaj palącej się świeczki, jak wychodzisz z namiotu.

    Na otwartej przestrzeni, zwłaszcza przy wietrze, świeczka jest bezużyteczna. Podaję więc, „odgapiony” z internetu i potem ulepszony przeze mnie, pomysł na lampkę z puszek. Jedną puszkę wycinasz tak, że robi za zbiornik paliwa (najlepiej nafta, może być olej czy jakikolwiek tłuszcz, płynna podpałka do grilla – NIE benzyna ani denaturat) i osłonę od wiatru, a przy okazji kieruje ci światło tam, gdzie potrzeba, osłaniając jednocześnie przed wzrokiem ewentualnych gapiów – a z drugiej, mniejszej, robisz uchwyt na knot. Na zdjęciu trzecia puszka napełniona glebą służy za podstawkę.

 

 

    Ten pomysł ma jedną wadę: na otwartej przestrzeni, czy pod pałatką, jak najbardziej się sprawdza, ale niezbyt nadaje się do użytku w namiocie: konstrukcja nie jest szczelna, więc paliwo paruje i śmierdzi! Dlatego do koczowania przez dłuższy czas w jednym miejscu wymyśliłem wykorzystanie dostępnej w handlu „pochodni” na naftę:

 

    

W tym wypadku puszka robi tylko za osłonę od wiatru i ukierunkowuje światło. A żeby ustawić to w namiocie, trzeba tylko skrócić nóżkę, i oczywiście zrobić stabilną podstawkę. Ja używam większej puszki, dla obciążenia wypełnionej glebą.

.

I na koniec coś dla „uzależnionych” od elektroniki...

    Zawsze miałem problem, czy w ogóle brać komórkę w teren? Bo z każdą elektroniką  jest tak samo, jak z „mieszczuchem” w drodze: trzeba chronić toto przed zimnem, gorącem, kurzem, a zwłaszcza wilgocią; uważać, żeby gdzieś nie spadło, nie zgubić, no i przede wszystkim – gdzie doładować baterie??? Zdechną – i telefon staje się bezużytecznym gratem! W dzisiejszych czasach większość ludzi nie wyobraża sobie życia bez elektryczności. Ostatnie wichury, które pozrywały kilka linii energetycznych są tego najlepszym dowodem: zabrakło prądu, i już mówi się o „katastrofie”? Technika powinna nam służyć – a staliśmy się jej niewolnikami. Przy tym wydaje nam się to tak „normalne”, że nawet się nad tym nie zastanawiamy?...

    Tak samo, jak nie używam żadnych GPS-ów, polegając tylko na Słońcu, gwiazdach i kompasie,  telefon w drodze raczej uważam zbędny rupieć, wręcz przeszkadzajkę.

Ale... chciałoby się czasami mieć kontakt z bliskimi...?

    I tu znów „kłania się” fizyka! Przedstawiam zmontowaną chałupniczym sposobem „terenową ładowarkę” na baterie!

Trzeba było, niestety, wykorzystać końcówkę kabla ze zwykłej ładowarki, ponieważ trudno byłoby podrobić oryginalny wtyk. Reszta zrobiona z bateryjek. 


       Pojemność jednej baterii jest za mała, a opór wewnętrzny za duży, dlatego prąd ładujący jest za niski (I=U/R). Metodą prób i błędów doszedłem, że połączenie trzech równolegle (C=ΣCn ; U=Un ; 1/R=Σ1/Rn) działa najlepiej.

 

Można naładować nawet do oporu. Jedynie odpowiednie zlutowanie styków stanowiło drobny techniczny problem. Teraz rozładowane baterie bez problemu można wymieniać. Niestety, na dłuższą metę korzystanie z takiej ładowarki oznaczałoby „bankructwo” na zakup baterii – ale w awaryjnej sytuacji warto coś takiego mieć.

.

     To tylko kilka przykładowych „wynalazków” z terenu. Wykorzystaj te, które uznasz za dobre – i twórz własne, używaj swojej wiedzy i pomysłowości... Cywilizacja przyzwyczaiła nas do narzuconego schematu, że wszystko trzeba kupić.  Ale choćbyś miał majątek na miarę Billa Gatesa, jeśli znajdziesz się z dala od sklepów - te pieniądze z powrotem staną się tym, czym są w rzeczywistości: zadrukowanymi kawałkami papieru! Ileż cenniejsze, bo nieprzeliczalne jest to, co sam zrobisz - a zwłaszcza wymyślisz! Wiem, że szkoły aż nazbyt skutecznie obrzydziły co niektórym fizykę, chemię i biologię... ale jeśli chcesz spróbować życia w Naturze, radzę zainteresować się tymi dziedzinami: w terenie ta wiedza może uratować ci życie!

.

 

A teraz?... Wyłącz komputer... przejrzyj mapy... spakuj plecak...

...i W DROGĘ!

 

Licencja: Creative Commons - na tych samych warunkach