JustPaste.it

Zagubieni w rododendronowej dżungli

Szybując jeszcze parę dni wcześniej na paralotni, Kulka miała okazję spojrzeć na interesujący nas szlak z góry. Dostrzegła wtedy, że wije się on w środku gęsto porośniętego lasu.

Szybując jeszcze parę dni wcześniej na paralotni, Kulka miała okazję spojrzeć na interesujący nas szlak z góry. Dostrzegła wtedy, że wije się on w środku gęsto porośniętego lasu.

 

3a52e36dcb89b18e3d8a795aa8b0a7b5.jpg

Według wszystkich broszurek jakie mieliśmy okazję przeczytać, Mardi Himal Base Camp to jeden z popularniejszych szlaków w rejonie Annapurny, którego przejście zajmuje z reguły sześć dni. Nim wyruszyliśmy, postanowiliśmy jeszcze rozplanować mniej więcej trasę oraz miejsca w których po drodze moglibyśmy nocować. Bardzo zaskoczył nas jednak brak wiarygodnych i użytecznych wskazówek w Internecie, jako że większość tego co znaleźliśmy w sieci, zakładało trzy – cztery godziny marszu dziennie. Nie jesteśmy jakimiś profesjonalistami, ale taki wariant wydawał nam się lekkim przegięciem zabijającym całą ideę trekkingu. Z resztą na dole panuje w ogóle jakaś dziwna dezinformacja. Zdecydowana większość ludzi wychodzących w góry korzysta z usług tragarzy i przewodników, co najmniej jak gdyby zamierzali zdobyć siedmiotysięcznik. 

8237ac63dedef987bd10e1bf8967b117.jpg

W porównaniu do osławionego już Annapurna Circuit oraz ABC, szlak prowadzący na Mardi Himal rzeczywiście sprawia wrażenie lekko dziewiczego. Spotkania z innymi obcokrajowcami są tu naprawdę sporadyczne, co stanowi niesamowity kontrast do wspomnianych wyżej trekkingów. Po drodze trzeba pokonać niezwykły las oraz rododendronową dżunglę, która gdy tylko spowita jest mleczną mgłą, potrafi wywołać dziwny niepokój i zjeżyć włosy na karku, wprowadzając ten wspaniały dreszczyk emocji. Pomimo iż ścieżka wiedzie przez gęsto zarośnięty teren, znalezienie oznaczeń nie jest tu jakoś ekstremalnie ciężkie. Trzeba od razu zaznaczyć, że szlak jest generalnie bardzo dobrze oznaczony niebieską farbą. Wystarczy jednak chwila nieuwagi, chwila zamyślenia i umysłowej nieobecności a lądujesz już poza trasą. To właśnie przytrafiło się naszej bujającej w obłokach dwójce. Kulka zapewne zbyt bardzo pogrążyła się w swoich myślach, ja prawdopodobnie wpadłem już w jakąś taką monotonię jednolitego marszu i po pewnym czasie znaleźliśmy się na skraju urwiska. Nasza fałszywa ścieżka zrobiła się jakaś taka dziwnie mała, aż w końcu znikła zupełnie w okolicach małej skalnej półki. Tego dnia zabłądziliśmy raz jeszcze i to w kilkadziesiąt minut później. Obrazuje to tylko jak łatwo zgubić można koncentrację, a zaraz potem również i drogę. Na szczęście szlak oznaczony jest nadspodziewanie dobrze (przypominam, że jesteśmy w Nepalu) i dosyć szybko można spostrzec, że gdzieś popełniliśmy błąd. 

 

72ce1a58db0d5245e5b73e4f6e887dc2.jpg

Pierwszy nocleg zaliczyliśmy dopiero w Forest Camp, który w mojej ocenie wygląda niczym mały rezerwat cywilizacji pośrodku dzikiej puszczy. Znajdziemy tam trzy pensjonaty, w których spokojnie możemy przenocować za darmo pod warunkiem że oczywiście zamierzamy się tam stołować. Zamierzamy! Pomimo niełatwych warunków egzystencji, jedzenie jest tam całkiem smaczne, a pani która była naszą gospodynią, okazała się najwspanialszą gawędziarą w Himalajach. Na powitanie wybiegła do nas z talerzem pieczonych ziemniaków i obdarowała szczerym uśmiechem. Jej angielski nie był najlepszy, ale każde wypowiadane przez nią słowo było napompowane niesamowitą ekscytacją. Kiedy tylko mogła uczyła nas nepalskich słówek. Rozpalić AGU? Przynieść DEURA? Zimno! Zamknąć DOKA! Pomimo gwałtownej burzy, opadów gradu i generalnie beznadziejnej pogody, która nie napawała nas szczególnym optymizmem, wieczór ten był po prostu niezwykle klimatyczny.

Gdy ogień zaczął już przygasać sympatyczna pani złożyła dwie ręce i położywszy na niej głowie, zasugerowała nam, iż czas na regenerującą drzemkę. Zaoferowała nam również dwa oddzielne pokoje, co akurat nie było jakoś zbytnio konieczne. Pomimo, iż z Kulką znaliśmy się bardzo krótko, przeżyliśmy już wspólnie kilka ciekawych przygód. Jakby tak pomyśleć to miałem nawet okazję wymiotować u niej w łazience… ale to już wina tego niespodziewanego zatrucia pokarmowego. Tak czy owak wiedzieliśmy już o sobie całkiem sporo i spanie w dwóch różnych pokojach wydawało nam się po prostu śmieszne. Następnego dnia wstaliśmy najwcześniej jak tylko mogliśmy, zamówiliśmy miskę smakowitej owsianki i zaczęliśmy przygotowywać się do trasy. Osobiście zdecydowałem się również na rozszerzenie oferty śniadaniowej o gorący prysznic, który wyglądał właśnie o tak.

 

8d256fa3ae72d22c9955ae1a51788ceb.jpg

Pełni nadziei, że w końcu uda nam się zobaczyć jakieś góry (pogoda wciąż nie dawała za wygraną) wyruszyliśmy z zamiarem dotarcia do High Camp na wysokość około 3500 m n.p.m.

4e40e4b58a0a0b909bb5895e9443ed8f.jpg

Koniec części pierwszej

http://tripbezendu.wordpress.com/