JustPaste.it

wrażenia z rozprawy sądowej

…czyli system sprawiedliwości z perspektywy publiczności

…czyli system sprawiedliwości z perspektywy publiczności [przypisy na końcu]

 

Wrażenia z rozprawy sądowej

…czyli system sprawiedliwości z perspektywy publiczności.

 

Rozprawa sądowa, 3 czerwca 2014 roku. Opóźnienie jest, więc – czekając na rozprawę, na której miałem zawitać – z nudów wszedłem na inną. Jako publiczność. Dobrze, że głowy dzisiaj nie zdążyłem umyć, to pewnie wyglądam jak student…

 

Jak na złość, na rozprawie, na której się pojawiłem, nie jest najgorzej. To znaczy sędzina[1] stosunkowo rzadko rozprasza przesłuchiwanych świadków powtarzaniem po nich ich własnych słów, kiedy ci nie skończyli jeszcze ich mówić. Sędziowie robią tak, bo dyktują protokolantom – ale dyktują w pierwszej osobie. Na ogół daje to taki efekt, że zarówno sam przesłuchiwany (świadek, pozwany/pozwana, powód albo ktokolwiek) ma wrażenie, że sędzia przechodzi zaburzenia osobowości, nie rozumie co się do niej mówi, jest opóźniona albo zwyczajnie robi sobie jaja.

 

Ale o tym za chwilę. Przejdźmy może do samej powagi, czy też może: autorytetu Sądu. Bo Sąd przecież powinien mieć autorytet. W końcu reprezentuje Rzeczpospolitą.

 

Owszem, jest tutaj… no… poważnie. Chociaż przede wszystkim: oficjalnie.

Z drugiej jednak strony nie ma się co dziwić: jestem na jakiejś nudnej rozprawie gospodarczej, a nie sprawie o wielokrotne morderstwo czy inne seryjne samobójstwo…

Czemu nie jest więc mega totalnie poważnie i nie czuję w powietrzu porażającego przesycenia sprawiedliwością?

 

Zacznijmy od tego, że na salę wszedłem spóźniony. Ale tylko w sensie formalnym – bo nie wszedłem razem ze wszystkimi albo gdy mnie wezwano. W sensie praktycznym i (że tak to ujmę) logiczno-życiowym spóźniony nie byłem. Wszedłem, bo wokanda[2] (elektroniczna) chyba się zepsuła i na moich oczach wyświetliło się, że zaczęła się rozprawa na której miałem się pojawić. Nikt nie wywołał mojej sprawy, ale cholera ich tam wie – może już zrezygnowali z tego całego wykrzykiwania? Z nudów wlazłem do środka – w końcu nie wiedziałem czy wchodzę na tę rozprawę na której miałem być obecny czy może jakąś zupełnie inną. Zapytana o radę ochroniarka – równie zdezorientowana jak ja - nie zabroniła wchodzić w trakcie rozprawy.

No to wszedłem.

 

Myślałem, że już na wejściu mnie zakajdankują, wsadzą w dyby lub chociaż skrzyżują halabardy przed nosem, za to że niewezwany ośmielam się wejść na - niedostępną zwykłemu i niewinnemu obywatelowi, strzeżoną przez tylu tęgich (i często podsiwiałych) bodyguard`ów – salę rozpraw. A tu nie. Wchodzę po cichu, dyskretnie, przepraszająco kiwam głową (niby na dzień dobry) pani sędzi i siadam z tyłu. Jest tam takie specjalnie wydzielone miejsce dla zbłąkanych dusz – w judykaturze kwalifikowanych jako „publiczność”. Po równie uprzejmym i dyskretnym rzuceniu we mnie młotkiem sędziowskim pani sędzia (sędzina) uprzejmie spytała „czego tu”, na co – czując już niemal chłód krat na twarzy, niczym zarzynane pisklę, głosem zagubionego studenta, skulony niczym Calineczka przyłapana na… na czymś niegodziwym – wyjąkałem: „ja jako publiczność tylko”.

Sędzina pojąwszy tedy, że niczym nie zawiniła osoba moja, niczym Thor mjolnir`a – do ręki swej młot(ek) sędziowski przyzwawszy, którym dopiero co obezwładniła mnie była, podjęła dalsze sądowej sprawy prowadzenie.

 

Żartuję. Wszedłem, kiwnąłem głową, siadłem. Pan po co? Jako publiczność. Aha, haha, jedziemy dalej.

I pojechali. Wyciągnąłem notatnik (w którym trzymam kupę luźno umieszczonych zapisków i innych kartek – nawet zdjęcia USG tam były…) i z nudów – tych samych, które kazały mi wejść do środka – zacząłem pisać. Okazało się bowiem[3], że wchodzenie na salę rozpraw jest zajęciem nie dość absorbującym, by skutecznie zabijać nudę przez czas dłuższy niż wymaga tego otwieranie drzwi…

No ale mniejsza.

Zacząłem coś tam dziergać długopisem, gdy wszystkie te luźne kartki oczywiście spier…dzieliły mi się na podłogę. I tak dobrze, że nie odleciały na środek sali, bo wtedy pewnie rzeczywiście bym tym młotkiem oberwał.

 

Po bezgłośnym – przypominającym modlitwę – wykrzyknieniu pewnego popularnego dwusylabowego słowa, patrzyli na mnie już prawie wszyscy, którzy akurat nie byli przesłuchiwanym świadkiem (stojącą do mnie tyłem[4]) ani sędzią (sędziną) schowaną za wielkim monitorem (do monitora jeszcze wrócimy). Jedna ze stron (a raczej po prostu koleś, który siedział najbliżej), widząc ten przejaw człowieczeństwa w tym przybytku i bastionie sprawiedliwości, aż śmiech musiał powstrzymywać.

 

Dzięki temu zdałem sobie sprawę, że nie dość, że nie jest to sprawa o wielokrotne pomocnictwo w popełnianiu samobójstwa, to sprawa nie toczy się nawet o życiowe oszczędności tego kolesia. Inaczej nie byłby taki wyluzowany. Czyli pewnie o jakąś pierdołę. I po to ludzie do sądu chodzą?

 

No nic.

Nikt (powiedzmy…), nic (poza hukiem) nie zauważył i sprawa toczyła się dalej.

 

Toczenie się sprawy polegało głównie na zadawaniu pytań świadkowi (świadkowej) i powtarzaniu po niej odpowiedzi, chyba głównie po to, żeby było śmieszniej. Może jak się ze śmiechu zapowietrzy, to powie za dużo. Najpierw pytano o pierdoły – co, gdzie, jak, kiedy i dlaczego się wydarzyło – przy czym pani sędzi(n)a cały czas, jak robot, powtarzała słowo w słowo, to co powiedziała świadkowa. Protokolanci, to w końcu takie niedoskonałe istoty, które umieją notować tylko to, co mówi osoba siedząca z takim wielkim łańcuchem na szyi (symbolem sprawiedliwości pewnie…[5]), a nie są w stanie pojąć – a co dopiero zapisać – słów wychodzących z ust innych osób. Pewnie dla protokolantów są niewidzialne i niesłyszalne. Obstawiam jakąś wadę genetyczną, która daje dodatkowe punkty na rozmowie kwalifikacyjnej.

Najpierw pytano o pierdoły, a potem adwokat pytał świadkową jak prawo reguluje jakieś tam kwestie. Może i chciał ją złapać na jakiejś niewiedzy, ale miałem wrażenie, że chyba próbuje dyskretnie uzupełnić własne braki. Publika widzi wszystko w końcu….

Nie ma to jak być wezwanym na rozprawę do sądu – jako świadek, żeby tłumaczyć jak wygląda prawo. Masakra.

 

No ale mniejsza.

Sama sędzia też okazała się… hm… ciekawa. Przypomnijmy: sędzia to osoba, która orzeka w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. W pewien sposób reprezentuje więc naród, państwo, orzełka i co tam jeszcze… Może i trochę się czepiam, ale sprawia to ogólnie dziwne wrażenie, że państwo reprezentje miła i krucha, podsiwiała staruszka. Co prawda nie spodziewałem się, że spotkam tam jakiegoś kafara (koksa) w łańcuchach[6], ale niska, praktycznie już starowinka, troszku mnie zdziwiła.

 

------------------------------------------------- spoiler -------------------------------------------------

 

Tamta sprawa skończyła się już dawno. Nikt nie umarł, nikogo nie uszkodził, a budynek sądu – o dziwo – ciągle stoi.

Jest 24 lipca. Ciągle 2014 rok. Ja znowu w sądzie. Tamtego tekstu po prostu nie miałem kiedy skończyć (może lenistwo - jeśli się uprzeć, a może tłumaczę zgubienie weny. Długa historia. Zresztą kogo to obchodzi). No i temat został właściwie już wyczerpany.

Jest 24 lipca 2014 r., ja znowu w sądzie. Znowu jako publiczność – a jakże by inaczej.

Godzina 8.23, posiedzenie sądu było zaplanowane na 8.00. Czekam pod salą (ja i osoby, które przyszły na kolejne, spóźniające się już sprawy z wokandy), więc widziałem jak pani sędzina przyszła do pracy elegancko spóźniona jakieś 8 minut. Sędzia – uosobienie sprawiedliwości i Rzeczypospolitej. Spóźniona.

Eh…

Od tego czasu jak mi śmignęła korytarzem, o Sędzi ni widu, ni słychu. Kurde.

 

8.27, ciągle czekamy. Skoro pani Sprawiedliwość tyle do głupiej roboty się spóźnia, to nic dziwnego, że ludzie tyle na wyroki (i inne rozstrzygnięcia) czekają. A jak ktoś im wytyka opieszałość (właść. przewlekłość postępowania), to tłumaczą się „jesteśmy zawaleni robotą”. Jasne. Pewnie czajnik się zepsuł i, żeby zaparzyć Sędzinie kawę, musieli ręcznie ognisko rozpalić. Sędzia najważniejsza w końcu.

 

Fajne było też to, jak czekając na sądozstąpienie nazbierało się pod salą gdzieś tak z 30 osób. Jakoś tak wyszło, że sporo z nich się znało, więc ustawili się w kółeczku i zaczęli gadać. Czy to akustyka, czy dążenie ludzkiej natury do osiągnięcia temperamentu i emisji głosu charakterystycznych dla przysłowiowych przekupek na targu, w każdym razie jak wszyscy na raz zaczęli gadać (pokrzykiwać), własnych myśli nie szło usłyszeć.

 

Aż szkoda, że prawo nie jest jakąś religią [7]. Wtedy sąd robiłby za świątynię i jak nic mielibyśmy powtórkę z przypowieści o Czizusie rozpędzającym kupców w świątyni. Tyle że tutaj byłaby Temida dosłownie na oślep[8] okładająca wszystkich wagą[9], aż przestaliby wrzeszczeć.

 

Eh… szkoda. Szkoda głównie z tego względu, że jak w końcu wszedłem na salę na publikację wyroku (sędzina spóźniła się jedyne 31 minut, no ale przecież nikt jej za to nie pozwie…), to hałas zza drzwi osiągnął takie natężenie, że wyrokującego głosu sędziny – który łagodnie mówiąc: był mało donośny – praktycznie nie słyszałem.

A kto dostanie burę w pracy za to, że głupiego wyroku nie umiem usłyszeć? Nie tamta 30-tka ludzi krzyczących sobie do uszu, żeby przekrzyczeć innych krzyczących ludzi; Nie ochrona, która jakoś nie widziała powodu do uciszenia zbiorowiska (w zbiorowisku byli w końcu przecież też ludzie w togach -  a im wszystko wolno…); Nie sędzina, której spóźnienie w ogóle wywołało całe to zbiorowisko. Gdzie tam. Ja, oczywiście.

Rozmowę o zatrudnienie na umowę o pracę znowu będę musiał przełożyć, bo dzisiejszy poranek w idealnym świetle mnie nie stawia.

 

------------------------------------------ end of spoiler ------------------------------------------

 

…Ale wracając do rozprawy z czerwca (tej na którą wszedłem z nudów i gdzie moje notatki fruwały po Sali)…

 

Najlepszy na rozprawie był (wspomniany wcześniej) monitor.

Przed sędziną stoi… bowiem… taki wielki monitor. LCD. Nie wiem ile cali to bydle ma, ale skutecznie zasłania sędzinie pół Sali. Sprawiedliwość widzi wszystko, ale nie to, co jest za monitorem. W ogóle cały ten monitor jest niby tylko do tego, żeby sędzia miał(a) podgląd, co pisze protokolantka. Sam(a) dyktuje, to ogląda czy głupoty nie palnął – praktyczne. W każdym razie ustrojstwo jest tak duże, że Sędzia ma zasłoniętą połowę Sali i gdybym nagle wyciągnął schowanego pod koszulą – dajmy na to – jeża, posadził go obok siebie i zaczął go z czułością głaskać „pod włos”, nawet by tego nie zauważyła.

 

Muszę sobie skombinować jeża…



 

 

 

[1] Już widzę jak ktoś zwraca się do niej per „pani sędzino”

[2] Rozpiska wisząca na drzwiach informująca kiedy która sprawa się rozpoczyna. Prawnicy jak zwykle musieli życie zwykłym śmiertelnikom utrudnić i zamiast nazwać to po ludzku, dajmy na to, „planem rozpraw” oni musieli palnąć coś w stylu: „Nazwijmy to <<wokandą>>. Niech plebs czuje, że nie przyszedł do obory, ale gdzieś gdzie są <<wokaaaandy>>”… 

[3] Fajne słowo. Boooowiem. Takie patetyczne. Albo pompatyczne…

[4] To też w sumie ciekawy motyw. Gdybym kiedyś chciał perfidnie wgapiać się w dupy (czyt. podziwiać walory), które nie będą mogły się przed tym bronić ani uciec, przyszedłbym na salę sądową… (Jako publiczność, oczywiście).

[5] Jak by nie patrzeć, dosyć wymowny ten symbol.

[6] Skoro łańcuch jest symbolem sprawiedliwości, to na każdej Sali sądowej, na każdym piętrze, na każdym korytarzu – a jeśli nie zabraknie surowca, to i okazyjnie przy sufitach – powinni być przykuci niewolnicy*. I respekt wobec wymiaru sprawiedliwości, by się zwiększył, a i bezrobocie by spadło.

*Ponieważ byliby to niewolnicy, można by im kazać mówić, że tak naprawdę są tylko aktorami, więc nikt nie mógłby obalić pomysłu…

[7] To, że prawnicy traktują samych siebie jak akolitów jakiegoś pradawnego kultu, religii z tego jeszcze nie robi…

[8] Pewnie przez tę opaskę na oczach

[9] Albo łańcuchem – nie dość, że skuteczniej, to też symbolicznie…