JustPaste.it

Wojna polsko-indiańska? Wypisy z kolonizacji Brazylii Południowej

W latach 1850-1914 do południowej Brazylii przybyło ponad 100 tysięcy osadników polskich, niemieckich i włoskich. Proces ten przyczynił się do eksterminacji ludu Xokleng.

W latach 1850-1914 do południowej Brazylii przybyło ponad 100 tysięcy osadników polskich, niemieckich i włoskich. Proces ten przyczynił się do eksterminacji ludu Xokleng.

 

WPROWADZENIE

Mieszkaniec Polski z westchnieniem historycznej rezerwy spogląda w stronę kolonialnych nacji, których przedstawiciele  brali udział w podbojach i rzeziach, dopuszczając się sekwestrów i gospodarczego pasożytnictwa na autochtonicznych społecznościach Azji, Afryki i obu Ameryk. To nie Słowianie znad Wisły wysyłali konkwistadorów za Ocean, nie oni przetrzebili populacje strefy karaibskiej, nie oni zrujnowali wielkie cywilizacje Mezoameryki i Andów. To nie oni niesieni wizją „boskiego przeznaczenia” i doktryną Monroe’a, zawłaszczyli olbrzymie połacie Ameryki Północnej, od Missisipi po Oregon i Kalifornię. To także nie Polacy narzucili reżim handlowy mieszkańcom Azji Południowo-Wschodniej, sprzeciw tłumiąc w rzece krwi i represji. Synowie Lecha nie odpowiadają również za ludobójczą politykę w Kongo i Namibii; nie tłumili ruchów niepodległościowych w Algierii, Południowym Kamerunie, Mozambiku i Angoli. Nie wysyłali statków po zniewolonych Afrykańczyków, nie posiadali niewolniczych plantacji; podczas gdy nie ustrzegli się przed tym duńscy monarchowie, którzy przyzwalali na uskutecznianie tego procederu choćby na karaibskiej wyspie Świętego Tomasza.

Gdy historia wynosi nagle Polaka w oko cyklonu kolonialnego procesu, w służbie Holandii, Anglii lub Chile, historiografia z reguły poucza nas o jego bohaterstwie lub przemyślności – nadwiślanin buduje a nie niszczy. Krzysztof Arciszewski jakkolwiek orężem, zapisał się w historii Niderlandów, jako fortyfikator i generał stawiający odważnie czoła hiszpańskim i portugalskim kolonistom. Ignacy Domeyko swoim zaangażowaniem przyczynił się do rozwoju naukowego Chile; był pionierem chilijskiego górnictwa, rektorem, a nawet zwolennikiem ułożenia pokojowych stosunków między rządem w Santiago a najeżdżanymi przez niego Mapuczami. Podczas wizyty prezydenta USA w Polsce, George’a W. Busha, w ramach sojuszniczego resentymentu przypomniano o grupie polskich rzemieślników, biorących udział w budowie i ostawaniu się angielskiego osadnictwa w Wirginii. Zapewniali oni Jamestown nie tylko rzadkie usługi, ale i zorganizowali pierwszy w kolonii strajk. Generał i zwycięzca, inżynier i organizator, fachowiec i praktyk. Prototyp polskiego wkładu w europejską obecność w Ameryce, spoglądając na podane przykłady, przedstawia się zadaniowo i neutralnie.

Polegając na nich dochodzimy do wniosku, że Polacy stanowiący jedynie nikły promil fali kolonizacyjnej, ześlizgiwali się jedynie po burzy przemocy, zaboru i wyzysku. Nie brali w nich udziału. Jakżeby mogło być inaczej skoro Polska w XVIII wieku osłabiona, a później na ponad wiek wytarta z map świata, sama była rozrywana przez przemoc zewnętrzną? Wołała o wolność zamiast innym wolność tę odbierać. Twierdzenie, że XIX-wieczny polski mesjanizm, gdzieś tam po drugiej stronie globu, przerodził się nagle w nieopatrzne trawienie i zacieśnianie wolności, byłoby rzuceniem wyzwaniu historii, zaprzeczeniem nieodrodnemu przekonaniu budującemu wyobrażenie o sobie samym. I tu wyprzedzająco należy powiedzieć, że istotnie, nie istniała w tym okresie żadna zorganizowana myśl wywodząca się z Polski, która by nakazywała wkraczać, burzyć i zabierać, która inspirowałaby jakąś dającą się wyodrębnić część narodu polskiego do aktywności rzeczywiście inwazyjnej i kolonialnej. Gdy jednak pod koniec XIX wieku młode brazylijskie państwo otworzy swoje podwoje dla europejskiego osadnictwa, polscy wychodźcy, zaraz po niemieckich i włoskich, będą jednymi z liczniejszych którzy wyruszą by zasiedlać pustą, jak ich pouczono, ziemię subtropikalnego południa. Docelowa kraina ich podróży nie należała jednak do najbezludniejszych miejsc na Ziemi. Dowożeni na miejsce, czasami za darmo, przez kompanie okrętowo-kolonialne z Niemiec stawali się świadkami i stroną przerażającego konfliktu, którego humanitarny kres przyszedł w momencie gdy niemal było już za późno.

 

SPIS TREŚCI:

I. POŁUDNIOWA BRAZYLIA I JEJ MIESZKAŃCY NA POCZĄTKU KOLONIZACJI

II. OD TRONU DO ZAGRODY

III. DYNAMIKA KOLONIZACJI POŁUDNIOWEJ BRAZYLII I JEJ PROPAGANDA

IV. ZDERZENIE DWÓCH ŚWIATÓW

V. STEREOTYP OKRUTNEGO BOTOKUDA A RZECZYWISTOŚĆ 

VI. KU ZAGŁADZIE XOKLENGÓW. BUGREIROS – KONDOTIERZY EKSTERMINACJI

VII. LUCENA, LINIA MOEMA I WZGÓRZE TOIÓ. PRZYPADEK POLSKICH OSADNIKÓW

VIII. KOLONIZACJA WŁOSKA. NOWA WENECJA I KRWAWA ŁAŹNIA NATAL CORALA

IX. DER URWALDSBOTE I BLUMENAU ZEITUNG. KOLONIALNA PRASA WOBEC XOKLENGÓW

X. OD WIEDNIA DO SAŎ PAULO. DEBATA O PRZYSZŁOŚCI XOKLENGÓW NA DWÓCH KONTYNENTACH. EKSTERMINACJA CZY OCALENIE?

XI. BUDUJĄC PRZYSZŁOŚĆ NA GRUZACH PRZESZŁOŚCI

 

I. POŁUDNIOWA BRAZYLIA I JEJ MIESZKAŃCY NA POCZĄTKU KOLONIZACJI

Korona portugalska odkąd zyskała potwierdzone słowem papieża prawo do eksploracji lądów pokrywających się z północno-wschodnią częścią Ameryki Południowej wykorzystywała je do podboju i kolonizacji przypisanych sobie ziem. Takim sposobem lokowano wielkie porty, a dziś miasta: Salvador, Saŏ Paulo i Rio de Janeiro, które stawały się punktami wypadowymi dla dalszej kolonizacji i wypraw po, początkowo indiańskich, niewolników. Istotną dla naszej opowieści pozostaje uwaga, iż portugalska obecność zaznaczała się stosunkowo mocno na północnym i środkowym wybrzeżu Brazylii. Zapuszczaniu się w regiony południowe nie sprzyjały skaliste brzegi dzisiejszych stanów Parana i Santa Catharina. Dlatego rdzenni mieszkańcy południowego wybrzeża Brazylii zachowywali stosunkową niezależność, a i ten region nie mógł skarżyć się szczególnie na rajdy bandejrantów i łowców niewolników. Trend ten zaczął się powoli zmieniać gdy w najdalej na południe wysuniętej posiadłości portugalskiej, Rio Grande do Sul, odkryto doskonałe warunki dla hodowli bydła. Rio Grande do Sul i centra handlowe położone w Saŏ Paulo dzieliły setki kilometrów; aby je połączyć wytyczono szlak „Północ- Południe”, którym pędzono olbrzymie stada bydła, w tym niezwykle cenne dla gospodarki kolonii muły, posiadające wartość transportową, handlową i spożywczą.

 Szlak prowadził przez ziemie tubylczych społeczności,  mieszkańców wyżyny parańskiej, Kaingangów i Guarani, z którymi  do XIX wieku ustanowiono relacje względnie pokojowe oraz  mieszkających na południe od nich, Indian Xokleng. Xoklengowie  w polskim piśmiennictwie znani lepiej jako Botokudowie z uwagą  obserwowali stada przemierzające ich terytoria. Do XVIII wieku  specyfika europejskiej obecności w Nowym Świecie oszczędzała  im nazbyt częstego kontaktu z białymi przybyszami. Wytyczenie  szlaku przez serce Santa Cathariny było zapowiedzią  nadchodzących zmian. Jednakże natenczas ludność tubylcza    znajdowała się bardziej pod wpływem oczarowania niezwykłym  zjawiskiem. Potężne stada dużych zwierząt musiały być czymś  ekscytującym dla myśliwego obserwującego zza zakrzaczenia  marsz tej kawalkady. Xoklengowie polowali na tapiry i pekari,  czasami udawało im się unieść jelenia, nie było poza tym na ich  tradycyjnych terytoriach zwierzyny równie wielkiej i łatwo  dostępnej, co ta powolna i zbita w jedną rzekę masa istot.  Laklanõ, czyli Ludzie Słońca – to najbardziej własna nazwa tego  ludu z używanych dzisiaj – byli myśliwymi i zbieraczami. Jak  wskazują niektóre cechy ich kultury, kiedyś prowadzili osiadły tryb  życia, polegając na uprawie. Zanim jeszcze zetknęli się na dobre z  przedstawicielami kultury europejskiej w XVIII wieku, stali się  niemniej społecznościami wędrownymi.

Ludzie ci, znający znoje tropienia jelenia, dostrzegłszy zwierzęta tak dorodne i mało oporne, nie mogli sobie odmówić przypuszczenia zasadzki. Jak sugeruje Władysław Wójcik, który ponad 30 lat spędził w Brazylii, początkowo członkowie ludu Xokleng zaczajali się wzdłuż szlaku polując na odbite od stada pojedyncze sztuki, później dopiero zaczęli podkradać się pod powstające przy drodze punkty postojowe, skąd uprowadzali krowy, cielęta i okulałe w drodze woły. Wypadów tych nie sposób interpretować jako pospolitego złodziejstwa. Wśród brazylijskich nomadów nie znana była hodowla, ani dosłowna własność zwierząt. Widzieli związek między obecnością białych ludzi i zwierząt którym towarzyszyli. Nie istniała dla nich ponad tę zbieżność żadna różnica między wołem czy mułem, a innymi zwierzętami tropionymi w lesie. W systemie ich wartości było rzeczą nie podobną rościć sobie prawo do ziemi jako takiej lub do zasobów przyrodniczych jako całości. Własność prywatna, istotna dla ludności napływowej, wśród autochtonów miała bardziej płynny charakter, nie tak oczywisty, jak chciał to by widzieć tropeiros, poganiacz stad. Ten ostatni, przechodzący przez ziemię Indian bez ich wyraźnej zgody, nie czuł się zobowiązany uiścić myta lub jakiejś opłaty, odpowiadającej kwocie pobieranej na rogatkach niektórych europejskich miast. Atak na dobrostan stada – uważał – choćby incydentalny, należy za to zdusić w zarodku. Tak oto padały pierwsze strzały i ofiary śmiertelne. Intensywność kontaktów, a co za tym idzie podobnych zdarzeń, nie była wówczas jeszcze tak powtarzalna. Warto już teraz zdać sobie niemniej sprawę z tego, jak bardzo odmienne rozumienie prawa własności, determinowało konflikt, prowadząc w przyszłości do jego eskalacji.

W momencie kontaktu z Europejczykami lud Xokleng  dzielił się na trzy podstawowe grupy. Pierwsza z nich zamieszkiwała centralną część Santa Cathariny, a dokładniej średni i górny  obszar Doliny Itajai. Ziemie drugiej pokrywały się z górnym biegiem rzeki Rio Negro oraz częścią stanu Parana. Terytoria trzeciej grupy rozciągały się od Rio Grande do Sul, niedaleko Porto Alegre po południową część Santa Cathariny. Posługiwali się językiem z rodziny Jê; mowa ich była zrozumiała dla Indian Kaingang wywodzących się z tego samego pnia językowego. Nazwę „Xokleng”, będącą zniekształconą formą słowa „xokren”, w odniesieniu do tej grupy tubylczej spopularyzował w swoich pracach etnolog Silvio Coelho dos Santos. Kojarzona ona jest między innymi z „pająkiem” i jak twierdzą Indianie, została wymyślona przez Brazylijczyków przez pomyłkę. Wcześniej przez całe dziesięciolecia ludność napływowa określała ich mianem Botokudów. Egzonim ten skonstruowano w nawiązaniu do istotnego elementu kulturowego plemienia [1].

Gdy chłopiec osiągał wiek pięciu lat podczas rytuału inicjacyjnego otrzymywał botok, rodzaj drewnianej ozdoby umieszczanej w dolnej wardze. Etnograf Jules Henry utrzymywał, że wśród Xoklengów istniał silny związek między mężczyznami, którzy nazywali siebie „towarzyszami polowań”, związek wykraczający poza więzy krwi. Ideał pedagogiczny plemienia zakładał, że proces dorastania i nauki powinien każdą osobę przekształcić w „Waikayú”, czyli człowieka pełnego i dumnego z siebie, podziwianego przez resztę społeczności. Tytuł ten przypisywano starszym i zasłużonym myśliwym i wojownikom. Kiedy dorosły członek społeczności umierał był poddawany kremacji, jego szczątki umieszczano w koszu i grzebano. Ciało zmarłego dziecka, które nie przeszło rytuału inicjacyjnego chowano wstanie nienaruszonym. Wierzono, że umierający brzdąc odrodzi się powtórnie w łonie matki. Związki zawierane na łonie społeczności nie miały jednolitej struktury. Obok relacji monogamicznych rozwijały się stosunki poligamiczne, a nawet poliandria. Lewirat i poliginia sororalna nie były zakazane. Wierności małżeńskiej nie postrzegano jako szczególnego spoiwa cementującego związek, nie dochowywano jej również w praktyce.

Xoklengowie byli raczej średniego wzrostu i krępej budowy ciała, z krótką szyją i szeroką klatką piersiową. Nosili niekrótkie włosy, skórę mieli gładką i ciemną; oczy natomiast lekko skośne, czym różnili się od większości szczepów brazylijskich. Wzrost mężczyzny wahał się między 160 a 175 cm, kobiety mierzyły  zazwyczaj od 155 do 165 cm. Jako plemię wędrowno-zbierackie dzielili się na mniejsze grupy liczące sobie od 50 do 300 osób. Zimę spędzali na płaskowyżu. Latem schodzili do doliny gdzie wznosili tymczasową osadę na bazie półkola z centralnym placem, na którym organizowano rytuały inicjacyjne, zawierano małżeństwa, odprawiano obrządki pogrzebowe, planowano polowania, zawierano pokój lub przygotowywano atak na konkurencyjną społeczność. Po letnim sezonie uroczystości, wieś była opuszczana, a grupa udawała się z powrotem na płaskowyż.

 

Zanim na ziemiach Xoklengów pojawili się biali Indianom zdarzało się ścierać między sobą. Walki wybuchały zarówno między poszczególnymi grupami Xoklengów, jak i między nimi oraz Kaingangami i Guarani. Równie dobrze spotykali się jednak razem by między kwietniem i sierpniem zbierać obfite owoce drzewa piniorowego. Araukaria Brazylijska, tutaj, na południe od zwrotnika Koziorożca osiągała wysokość 30 metrów; jej owoce stanowiły podstawę diety tubylczych społeczności. Flora i fauna zapewniały wszystko, co tylko było im potrzebne do życia. Zbierali miód, polowali, nie tylko na dużą zwierzynę, ale także na ptaki i małpy. Spędzali długie dni w lesie, trudniąc się zbieractwem i tropieniem, by następnie przynosić zdobycze do obozowiska i spożywać je razem. Do walki i polowań używali dużych łuków i strzał, posługiwali się również pałkami oraz liczącymi sobie ok. 170 cm długości włóczniami. Im bliżej XX wieku, tym częściej  kierowali ten tradycyjny arsenał w stronę nowego, nieznanego wcześniej, typu przybysza.

 

II. OD TRONU DO ZAGRODY

Pedro de Bragança jako przyszły następca portugalskiego tronu miał wielkie widoki by zasiąść na nim po śmierci swego ojca. Wezwanie do Lizbony i degradacja, gdy rezydował akurat w Brazylii, mogły odwrócić jego kartę na inną stronę. Miał niemniej w sobie tyle hardości i woli działania, a także posłuchu dla środowisk do tego zdeterminowanych, że wybierając nieposłuszeństwo, czym prędzej ogłosił niepodległość Brazylii, a wkrótce mianował się jej cesarzem. Tak oto został Pedrem I, co nie przeszkodziło mu w tym, aby w przyszłości stać się i Pedrem IV, królem Portugalii. Za małżonkę, jeszcze przed secesją, pojął pierwszy cesarz Brazylii Leopoldinę Habsburg, partię z najwyższej półki europejskich salonów, bo córkę cesarza Austrii, Franciszka I.

Pedro I ogłaszając niepodległość nowego państwa zamierzał w sposób istotny przeobrazić jego gospodarkę. Obrana przez niego strategia polegała na wspieraniu systemu społeczno-gospodarczego opartego na drobnym rolnictwie, w przeciwieństwie do dominujących od czasów kolonialnych, wielkich posiadłości monokulturowych, tworzących nadal silne, konserwatywne ogniska wsparcia dla Portugalii. Cesarskie plany budziły niezadowolenie wielkich posiadaczy i były przyczyną spięć w senacie. Obawiano się, że napływ drobnych, pracujących na własny rachunek rolników ze starego kontynentu stanie się konkurencją dla taniej siły mięśni afrykańskich niewolników, na których eksploatowanie brazylijskie prawodawstwo będzie przyzwalało jeszcze przez kolejne 70 lat. Impas zostaje rozwiązany w 1834 roku, kiedy oponenci dochodzą do zgody, że należy utworzyć dobrze rozwiniętą linię komunikacyjną między wybrzeżem i wyżynami, w stanach Rio Grande do Sul i Santa Catharina. Skierowanie głównego nurtu osadnictwa na południe Brazylii godziło sprzeczne interesy i pozwalało starym, wpływowym seniorom z północy na zachowanie korzystnej dla siebie struktury ludnościowej w „starej Brazylii”.

 Pierwsze, stosunkowo nieliczne grupy osadników przybywają już  wcześniej, za cesarzową Leopoldiną. Są wśród nich Niemcy,  Szwajcarzy, a nawet Norwedzy. Jedna z pierwszych osad  imigranckich zostaje ochrzczona „Nowym Fryburgiem”. W 1824  roku w Europie kampanię na rzecz osadnictwa prowadzi major  Schäffer – wysiłki jego nie spotykają się z większym  zainteresowaniem. Nowe otwarcie w zasiedlaniu i polityce  Brazylii, także jeśli chodzi o politykę imigracyjną, nastąpi  ponownie z powodu zawirowań monarchiczno-dziedzicznych. Otóż  wybrzeże Santa Cathariny należało do francuskiego księcia  Joinville, który stał się jego właścicielem, wchodząc w związek  małżeński z Franciscą de Bragança. Córka Pedra I i zarazem  siostra kolejnego cesarza Brazylii, wniosła te dobro do portfela  ślubnego w posagu. Pomyślność księcia Joinville wielce była  uzależniona od tego, jak wiodło się jego ojcu, królowi Francji w  Europie. Gdy zajścia z lutego 1848 roku w Paryżu obalają  monarchię lipcową i zmuszają Ludwika Filipa I do zbiegostwa z  kraju, detronizację równie mocno odczuwa młody książę.  Popadłszy w kłopoty finansowe, książę Joinville szuka drogi  wyjścia z niewygodnej sytuacji i znajduje ją w osobie  mieszczanina z Hamburga. Christian Matthias Schrőder był  dobrze uposażonym patrycjuszem który odziedziczywszy  stanowisko po swoim ojcu, zasiadał w senacie Hamburga. Żyło mu się dobrze. Jako właściciel kilku statków i magazynów w Anglii zaproponował księciu w opałach wydanie stosownej koncesji, umożliwiającej mu rozpoczęcie przedsięwzięcia osadniczo-handlowego. Odpowiedź odmowna nie padła. Inicjatywa kolonialna w Santa Catharinie stanęła otworem i w następnych dziesięcioleciach nabierała rozmachu.

 

III. DYNAMIKA KOLONIZACJI POŁUDNIOWEJ BRAZYLII I JEJ PROPAGANDA

W latach 1829-1851 europejscy wychodźcy podejmowali wiele cząstkowych inicjatyw osiedleńczych w Brazylii. Niewiele z nich wydało równie bogaty owoc, jak chwiejna początkowo latorośl Otto Hermanna Blumenaua. Na początku lat 40. XIX wieku Blumenau pracował jako farmaceuta, najpierw w rodzinnym Hasselfelde, a później w Erfurcie. Posiadał wszystkie przymioty, by dokonać żywota jako dobrze sytuowany i szanowany mieszczanin Prus, a później zjednoczonych Niemiec. Ciekawość świata i ambicja, będące najpewniej cechami nabytymi przez niego już wcześniej, zostały podostrzone przez studia na Uniwersytecie w Erlangen (1844-46), gdzie uzyskał doktorat z chemii. Kontakty z uznanymi przyrodnikami, Carlem Friedrichem Philipsem von Martiusem i Alexandrem von Humboldtem, a także z  konsulem generalnym Brazylii, skierowały jego uwagę w stronę wybrzeża Ziemi Świętego Krzyża. Do emigracji pchała go nie tylko wola przekraczania granic nieznanego, ale i przemyślane przedsięwzięcie, mające w razie powodzenia, przynieść mu ekonomiczny awans. Pomysł sprzedawania działek niemieckim osadnikom przybywającym do południowej Brazylii stanowił część tego zamierzenia.

W 1848 roku Blumenau opuścił Europę i jako pełnomocnik Towarzystwa Ochrony Niemieckich Emigrantów w Południowej Brazylii, z siedzibą w Hamburgu,  udał się do Santa Cathariny, by złożyć stosowny wniosek w tej sprawie miejscowej administracji. Zgłoszenie zostało zatwierdzone. W 1849 roku przywódca nowej kolonii, znajdującej się jeszcze w stanie embrionalnym, powraca do Europy i rozpoczyna zakrojoną na szeroką skalę akcję rekrutacyjno-propagandową, celem której jest oczywiście przysporzenie jej mieszkańców. Towarzystwo osadnicze reprezentowane przez Blumenaua wydaje na ten użytek książkę której fragmentów nie powstydziłyby się współczesne foldery turystyczne. „Królestwo Brazylii jest bardzo bogate, a na południu wydaje najbardziej szlachetne i wspaniałe owoce. Piękno lasów jest przytłaczające, a ich wysokość niemal dusi. Fascynującym jest księżycowy spacer, w letni balsamiczny wieczór, wzdłuż jasnej i spokojnej rzeki. W Santa Catharinie, w przeciwieństwie do tego co przedstawia sobą większość gorących krajów, noce przez większą część roku są łagodne i tylko rzadko bywają zimne i wilgotne. Te doświadczenie pozostawia dobre wrażenie, które kompensuje irytację powodowaną ukąszeniami komarów, krzykiem papug i rechotem żab”.

Ogłoszenia i zachęty do emigracji toną w rozkosznych obrazach. Aby przyciągnąć ludzi, Blumenau prowadzi akcję propagandową na całym Starym Kontynencie. Życie w Ameryce ma być o wiele lepsze niż w ówczesnej Europie. Idealizm i determinacja Hermanna Blumenaua miały osobiste poparcie drugiego cesarza Brazylii, Pedra II. Sam Blumenau na początku kolonizacji liczył przede wszystkim na wsparcie niemieckiego państwa jako organizatora i finansisty projektu. Oczekiwane wsparcie nie nadeszło – w patronacie dla kolonizacji, i to na terenie obcego państwa, nie dostrzegano wymiernych korzyści. Pierwsze efekty naboru do kolonii nie były też zadowalające. Zaledwie siedemnaście osób wcieliło się w rolę pionierów i zdecydowało na zostanie pierwszymi mieszkańcami kolonii Blumenau, którą nieprzypadkowo ochrzczono na cześć jej założyciela. Imigranci w tym czasie wybierają inne amerykańskie państwa: Argentynę, Chile i Stany Zjednoczone; tam też kieruje się główny nurt kolonizacji. Z każdym rokiem populacja Blumenau jednak pęcznieje. W 1852 roku, po dwóch latach od założenia kolonii, miejscowość liczy sobie już 102 mieszkańców i systematycznie podnosi swoją liczebność. W 1851 roku powstaje kolejna osada w Santa Catharinie, mianowicie Joinville. W owym czasie ruszają też prace miernicze. Hermann Blumenau pozyskuje dla swej kolonii znane później nazwiska: mierniczego i kartografa Emila Odebrechta oraz Fritza Müllera, wielkiego orędownika teorii Darwina.

W latach 1850-1867 w południowej Brazylii powstaje 26 osad kolonialnych: 4 w stanie Parana, 8 w Santa Catharinie i 14 w Rio Grande do Sul. Jedną z przyczyn narastającego zainteresowania emigracją za Atlantyk jest notowany w XIX wieku, znaczny wzrost populacji, zwłaszcza w krajach niemieckich, gdzie wielki skok demograficzny wyprzedza możliwości zaspokojenia rosnącej skali potrzeb żywieniowych. W Niemczech odczuwalny pozostaje również ucisk feudalny. Chłopi wyzuci z własności ziemskiej zmuszeni byli do pracy na dużych gospodarstwach znajdujących się w rękach, zwłaszcza, arystokracji. Możliwość pozyskania gospodarstwa małorolnego, którego płody wypracowywane własnymi rękoma, należą do właściciela, wydawały się społecznym awansem i wyzwoleniem, niedostępnymi na niemieckiej ziemi.

Od lat 70. XIX wieku obok napływających wciąż osadników niemieckich do południowej Brazylii zaczynają docierać, wyraźnie obecni później, Włosi. Pochodzą oni przede wszystkim z obszaru Cesarstwa Austro-Węgierskiego, a zwłaszcza z północnej części Włoch, z regionu Trento. W przeciwieństwie do pierwszych imigrantów portugalskich i niemieckich osadników, Włosi nie przybywają jedynie po to by się szybko wzbogacić i z majątkiem, tak szybko jak to możliwe, wrócić do Europy. Większość z nich rzeczywiście szuka nowej ojczyzny. Gdy pierwsza grupa włoskich osadników przybywa do Blumenau, doznaje rozczarowania, widząc zamiast oczekiwanego miasta jedynie rancza i niemal wyłącznie drewniane domy. Są wśród nich na ogół robotnicy i drobni posiadacze, którzy z powodu pogarszających się warunków gospodarczych w Europie i licznych nieurodzajów, opuścili ziemie uciekając przed nękającym Europę kryzysem rolnym. Imigranci z Italii otrzymując nowe warunki gospodarowania, zaczną się szybko uniezależniać. W pierwszych latach ich obecności powstają dwie włoskie osady: Urussanga oraz Nowa Wenecja.

Wśród osadników niemieckich pojawiają się pierwsi Polacy, pochodzący początkowo z terenów obecnego zaboru pruskiego: Śląska, Pomorza i Wielkopolski. Jest ich zbyt mało, by mogli utworzyć własne osady. Planom tym sprzeciwiają się zresztą ich niemieccy sąsiedzi, którzy ducha germanizacji starają się eksportować za ocean. Pierwsza skuteczna polonijna rokosz w południowej Brazylii wiąże się z nazwiskiem Edmunda Sebastiana Woś Saporskiego. Możliwe, że jego stopa nigdy by nie dotknęła piasków Ameryki gdyby nie obawa związana z wcieleniem do wojska pruskiego. Opuszcza on z tego powodu rodzinny Śląsk Opolski i ląduje najpierw w Argentynie i Urugwaju, by w 1868 roku zameldować się w Blumenau. Wywodzący się z rodziny chłopskiej Woś Saporski zdobywa zaufanie polskich osadników i rozpoczyna zabiegi o zgodę na utworzenie pierwszej, samodzielnej osady polskiej. Wspomagany przez ks. Antoniego Zielińskiego wystosowuje petycje w tej sprawie do cesarza Pedra II, starając się jednocześnie o wzmocnienie swej argumentacji poprzez sprowadzenie do Brazylii nowych osadników polskich. Wysiłki jego zostają nagrodzone dwa lata później. W lipcu 1871 r. polskie rodziny z kolonii Blumenau i Brusque, łącznie 164 osoby, opuszczają nocą osady dotychczasowej bytności i w konspiracji przybywają do Kurytyby. Na przydzielonej im ziemi powstaje pierwsza polska osada – Pilarzinho (Pielgrzymka). Odtąd stan Parana staje się głównym kierunkiem polskiej migracji do Brazylii, ona też rodzi największą ilość polskich osad. Polaków nie brakuje jednak również w położonych bardziej na południe Santa Catharinie i Rio Grande do Sul.

Największa fala osadnictwa  rusza po zniesieniu niewolnictwa w 1888 roku i wraz z wprowadzeniem ustroju republikańskiego. Potrzeba rąk do pracy; brazylijski rząd dąży zarazem do wprowadzenia kontroli nad rozległym interiorem, jak i do jego zagospodarowania. Po 1890 roku, gdy wybucha tak zwana „gorączka brazylijska” z zaboru austriackiego i rosyjskiego do Brazylii przybywa około 80 tysięcy osadników polskich, z czego 60 tysięcy zostaje za oceanem na stałe. Podczas drugiej fali gorączki w latach 1897-1905 z Galicji w zaborze austriackim przybywa następne 7 tysięcy ludzi. Wśród przybyszy obok Polaków są również Ukraińcy. W gronie emigrantów polskich dostrzegamy pomniejszych literatów, osoby ścigane za działalność strajkową i niepodległościową; przeważają jednak robotnicy, uciekający np. przed kryzysem w branży włókienniczej, a przede wszystkim wysuwający się na czoło chłopi, mamieni niejednokrotnie błogością życia za oceanem.

Na terenie wszystkich zaborów, nie mogąc zaspokoić zapotrzebowania w landach niemieckich, działali agitatorzy kolonialni i emisariusze brazylijscy. W celu wzbudzenia zainteresowania i wywołania podniety wśród ludu, prowadzili działalność propagandową po karczmach, inspirowali powstawanie agitacyjnych opowiadań, wierszy i relacji, które w postaci plotek i słowa mówionego, krążyły później po jarmarkach i wiejskich zgromadzeniach. Szafowano różnymi metodami, aby zwabić, przekonać i zachęcić. Brazylia miała być ziemią gdzie kopie się złoto, gdzie każdy dostaje tyle ziemi, ile zażąda. Kawa, ryż, rodzynki, pomarańcze i melony są na wyciągnięcie ręki. W opisach wspomina się o diamentach i trafiających do wyobraźni ludowej koralach. Pojawiają się wpływowi protektorzy, których życiową misją stało się sprowadzenie ludu katolickiego do kraju południa. Słyszymy więc o brazylijskiej cesarzowej, a nawet Herbercie von Bismarcku, synu Otto, który w przeciwieństwie do swego ojca przyjął katolicyzm i w Brazylii począł zakładać nową Polskę. Niepiśmienni mieszkańcy zaboru austriackiego mogli usłyszeć podobną historyjkę. Brazylia znajdowała się – według niej – pod panowaniem księcia Rudolfa, syna cesarza austrowęgierskiego Franciszka Józefa, a i sam cesarz na emigrację polsko-ukraińską zapatrywać się miał przychylnym okiem. Poręczycielem cudów brazylijskich i gospodarzem tamtejszej ziemi, jak przekonywały niektóre teksty agitacyjne, miał być sam papież, działający pod natchnieniem bożym i patronujący kolonialnej ekspansji. Posuwano się zatem do konstrukcji najdziwniejszych, do najbardziej wyuzdanych.

Obrazy te, celowo przesadzone, nie odpowiadały rzeczywistości z jaką stykali się wychodźcy na miejscu. Koloniom brakowało podstawowej infrastruktury umożliwiającej przepływ produktów i usług. Obok spontanicznych sukcesów, emigracja niosła za sobą jarzmo wyobcowania, smutku i tęsknoty. Źle znoszono, odmienny od europejskiego, wilgotny i gorący klimat. Emigranci zmagali się z nędzą i głodem; niektórzy umierali lub wyprzedawszy cały majątek wracali z pustymi rękami do domu. Szok kulturowy i trudne warunki egzystencji wywoływały traumę i zaburzenia psychiczne. Niejednokrotnie ciężki los wychodźców na brazylijskiej prowincji nie przekładał się na kłopoty i kryzys kompanii handlowo-osadniczych. Hojność związana z darmowym przewozem za oceanem, była z ich strony pozorna. Jeszcze przed upadkiem brazylijskiej monarchii tamtejszy rząd zawarł z trzema prywatnymi liniami okrętowymi kontrakty na dowiezienie z Europy do Ameryki Południowej ćwierć miliona osadników. Za każdego wychodźcę wysadzonego na brzeg Ziemi Świętego Krzyża ci pozorni przedsiębiorcy-wolontariusze otrzymywali od swych zleceniodawców 168 franków w złocie.

 

IV. ZDERZENIE DWÓCH ŚWIATÓW

Hermann Blumenau, jak nadmieniliśmy wcześniej, za pierwszym podejściem skłonił do emigracji zaledwie 17 osób. W gronie tym znalazły się cztery kobiety i dwójka dzieci. Pionierzy którzy osiedli w Dolinie Itajai trudnili się ciesielstwem, kowalstwem, rolnictwem i garncarstwem. Podobnie jak osadnicy, zasilający kolonię w następnych latach, nie mieli pojęcia, że ziemie, które przedstawiono im jako ich nowy dom, mają już swoich mieszkańców. Brazylijski rząd i spółki kolonialne były zgodne, co do tego, że w przekazach zewnętrznych należy minimalizować obecność ludności tubylczej, przeciwstawiając jej pojęcie pustki demograficznej. Twierdzono, że Indianie żyją w głębi lądu i tylko czasami schodzą do przybrzeżnych dolin i lasów. Dla kolonistów egzystencja ludności autochtonicznej na ziemiach za które zapłacili własnymi pieniędzmi, była wielkim zaskoczeniem. W tym sensie zarówno oni, jak i Xoklengowie byli ofiarami.

 

Tuż po powstaniu kolonii Blumenau doszło do zderzenia, dobrze ilustrującego, jak niełatwą była ścieżka porozumienia między obiema stronami. Pracownicy, kończący budowę domu Hermanna Blumenaua, 28 grudnia 1852 roku, zostali zaskoczeni obecnością grupy Indian. Jeden z obecnych chwycił za broń i krzyczał do przybyszy, po niemiecku, by odeszli. Ci nie rozumiejąc mowy obcych wycofali się, ale naturalna ciekawość skłoniła ich do powrotu i przyjrzenia się z bliska niezwykłym urządzeniom okalającym plac budowy. Wtedy przerażeni pracownicy, prewencyjnie, oddali w stronę niechcianych gości kilka strzałów. Mieli nadzieję, że huk wystrzeliwanych pocisków przestraszy i przegoni. Zaciekawione grono Xoklengów uciekło, lecz nazajutrz koloniści znaleźli omdlałego i ciężko rannego mężczyznę. Rany poszkodowanego próbował opatrywać lekarz weterynarii Friedenreich, który przybył do kolonii w gronie pierwszych siedemnastu imigrantów. Pocisk uderzył Indianina w plecy i przeszedł do żołądka. Kilka minut później zmarł. Wiek pierwszej tubylczej ofiary kolonizacji Friedenreich oszacował na 20 lat. Zabity mężczyzna miał krzaczaste i grube, lśniące włosy. W jego dolnej wardze tkwił botok. Ciało denata przeniesiono na płótnie do domu.

Wkrótce po tym wydarzeniu Indianie ponownie pojawili się pod budynkiem. Tym razem osadnicy skryli się na poddaszu, będąc w pełnej gotowości do odparcia ataku. Goście weszli do domu i zabrali wszystkie przedmioty które uznali za godne zainteresowania. Po dokonanej penetracji wyskoczyli przez okno. Friedenreich stwierdził, że „dzicy przybyli kraść, nie zabijać, ale teraz będą szukać zemsty”. Z archiwalnych tekstów sporządzonych w 1857 roku wynika, że pięć lat wcześniej Indianie otoczyli sześć rancz i siali postrach pośród najśmielszych osadników. Pisano również o ataku na Blumenau. Mieszkańcy kolonii byli nieustępliwi, stawiając opór intruzom. Oznaczało to kolejne przypadki śmiertelne wśród Xoklengów. Spirala nieufności i przemocy musiała więc narastać, chociaż przyczyny tych zajść bywały prozaiczne. Wystarczyło bowiem, aby Indianie pojawili się na skraju pola i zbierali ziarna z kłosów należących do białych. Jedno uniesienie, irytacja i strzał powodowały rozlew krwi. Konfrontacja zaostrzała się więc w następnych latach.

W styczniu 1855 roku doktor Hermann Blumenau staje się bezpośrednim świadkiem tragedii niemieckich kobiet. Dwoje nowoprzybyli osadnicy, ojcowie rodzin, zostali zaskoczeni i zamordowani przez Indian w biały dzień, w odległości zaledwie dwudziestu sążni od swoich domów. „Kiedy przybyłem na miejsce katastrofy, stałem się świadkiem strasznej sceny, chyba najbardziej bolesnej z całego dotychczasowego życia – wyznaje Blumenau – zwłoki zamordowanych były strasznie okaleczone siekierą, a przy nich siedziały i zawodziły biedne wdowy”. Przywódca kolonii pisze, że gdy tylko objawił się oczom owdowiałych kobiet, te przystąpiły do niego i udzieliły mu surowej nagany. Winiły go za śmierć swoich mężów, że to on namówił ich do wyjazdu oraz wysłał do niepewnego i niegościnnego kraju, czyniąc czwórkę dzieci sierotami. „Niech Bóg w swojej dobroci, zechce uchować mnie od ponownego zobaczenia tej sceny” – wspominał ze zgrozą Blumenau.

List inspektora Juliusa Baumgartena do jego brata Hermanna, z 7 grudnia 1855 roku, zawiera kolejny przypadek śmiertelnego zderzenia przedstawicieli dwóch światów. W rezultacie napaści Indian zginęło dwóch mężczyzn, ranny został zaś Paul Kellner, który także należał do grona pierwszych siedemnastu osadników z Blumenau. Podczas standardowych zajęć Kellner dostrzegł 8 lub 9 Bugrów, jak pogardliwie odnoszono się do Indian. Wszyscy trzymali w rękach łuki i mierzyli w stronę osadników. Według Kellnera, zdążył on tylko wydać okrzyk ostrzegawczy w stronę dwóch towarzyszących mu pracowników, kiedy strzała trafiła go w plecy. Jeden z jego kompanów miał mniej szczęścia, strzała ugrzęzła prosto w sercu. Wkrótce poważne rany odniósł trzeci z osadników. Niedomagający Kellner bronił się ponoć jeszcze łopatą, próbując bez skutku podnieść broń. Indianie w tym czasie włamali się do domu i zabrali narzędzia znajdujące się w środku. Autor listu podkreśla, że zaskoczeni koloniści nie byli uzbrojeni, posiadali jedynie oporządzenie zdatne do pracy. Powtarzające się przypadki śmiertelne nie hamowały na dłuższą metę kolonizacji.

W 1860 roku kolonia liczyła sobie już około 670 mieszkańców, a w następnym dziesięcioleciu osadnicza populacja została zasilona o następne 4,5 tys. wychodźców z Europy. Rozrastająca się społeczność pochłaniała coraz to nowsze połacie ziemi. Ekspansja była znaczna, tym bardziej, że nie preferowano zwartej zabudowy a rozsiane, sąsiadujące z sobą rancza z dużą, indywidualną powierzchnią użytkową. Osadnicy wnikali systematycznie w głąb terytorium Xoklengów. Napięcie utrzymywało się na wysokim poziomie, a kontakt między dwoma odmiennymi wspólnotami kulturowymi, podlegał intensyfikacji. Gazeta Kolonie Zeitung, wychodząca w Joinville, w numerze z 6 stycznia 1865 roku donosi o włamaniu do domu wdowy Schurt, a 7 grudnia tego samego roku relacjonuje atak na kolonistów: Brehma i W.Seefelda w kolonii Brusque. Ranny Brehm umiera następnego dnia. Osadnicy organizują pościg za Xoklengami, nie udaje im się jednak zlokalizować napastników. Ślady na jakie natrafili pozwoliły im oszacować, że w grupie Indian która kręciła się tego dnia po okolicy było 3 mężczyzn, 2 kobiety i 1 chłopiec. 6 marca 1872 roku Hermann Blumenau w liście do nowego prezydenta prowincji Santa Catharina, informuje o indiańskiej napaści na dom osadnika João (Jana) Piskiego. Mieszkanie zostaje splądrowane, a ciężko ranny Piski umiera następnego dnia.

9 kwietnia 1873 roku, doktor Blumenau odnotowuje tragiczny w skutkach napad na rodzinę Ittnerów. Ojciec rodziny Guilherme (Wilhelm) i jego małżonka zostają ciężko ranni. Gromada Xoklengów, odpowiedzialna za te wtargnięcie, zabija dwóch synów Ittnerów, jeszcze dzieci. Unieszkodliwiając mieszkańców napastnicy wynoszą przedmioty znalezione w domu. Pani Ittner nigdy nie podnosi się po tym zajściu. Żyje jeszcze w cierpieniach cztery miesiące i umiera. Z czteroosobowej rodziny przeżywa tylko Guilherme. Bez zagrabionego majątku i kilku miesięcy, w trakcie których nie mógł podjąć pracy, jego sytuacja majątkowa przedstawia się gorzej niż nowych osadników. W listopadzie 1876 pan Blumenau pisze o październikowym napadzie na dom Adama Paternolliego, tyrolskiego osadnika, zamieszkującego najdalsze ostępy w górnym biegu rzeki Cedros. Mężczyźni z botokami w dolnej wardze, zabijają jego dwie córki, w wieku 5 i 16 lat.

Wnikliwe opisy napadów na domy osadników szokują i nie przysparzają Xoklengom sympatii. Zamieszczane w kolonialnej prasie i czasem przerysowane, rozbudzały strach i antypatię przejawianą otwarcie względem rdzennych mieszkańców Santa Cathariny. Pamiętać powinniśmy, że stanowią one świadectwo tylko jednej strony. Nie znamy równoległych relacji Xoklengów, doświadczających przemocy ze strony osadników. Źródła historyczne z lat 1850-1879 nie zawierają również sylwetek indywidualnych osób z tej grupy etnicznej, osadzonych w konkretnej społecznej konwencji i opisujących wpływ przemocy na życie danej im społeczności. Wtargnięcia do domów osadników, wynoszenie przedmiotów użytkowych z ich wnętrza, nie należą same w sobie do oznak zapamiętałej wrogości. Przebieg pierwszych kontaktów, innych, lepiej zbadanych społeczności tubylczych Brazylii, takich jak Yanomami czy Kayapo, potwierdzają, że żyjący wcześniej we względnej izolacji autochtoni, penetrują obce na ich terytorium zagrody osadnicze. Znajdując niezwykłe i nieznane wcześniej sobie przedmioty użytkowe, przekonując się o ich przydatności lub rozpoznawszy w nich moc, ponownie nawiedzają obejścia osadników w celu poszukiwania nowego i rzadkiego dla nich surowca. Tak oto w oczach osadnika widziana grabież, nie była zrazu objawem wojny. Xoklengowie nie prowadzili zresztą względem kolonistów wojny jako takiej. Punktowe starcia z okresu pierwszych 30 lat kolonizacji, przypominały raczej wendetty i rewanże za doznane krzywdy. Biali zaś podnosili strzelbę w stronę intruzów, którzy ich zdaniem, naruszali prawo własności. Oddanie strzału lub zabicie „wszędobylskiego” Indianina uchodziło za element obrony własnej i swojego majątku.

To co dotąd kłopotliwe, wkrótce okazuje się niepożądane. Już w latach 50. XIX wieku, czyli na początku kolonizacji, pojawiają się głosy o potrzebie rozwiązania problemu indiańskiego. W 1856 roku dochodzi wręcz do załamania ekspansji. Nękani obecnością Xoklengów osadnicy narzekają na brak bezpieczeństwa w kolonii i grożą opuszczeniem farm. W prowincji stacjonuje 70-osobowy oddział pieszych strzelców, powstały w 1836 roku. Jest on mało mobilny i nie zna lasu tak dobrze jak autochtoni. Nie spełnia funkcji zapobiegawczej, a gdy dociera na miejsce zgłaszanych incydentów jest już z reguły za późno by podjąć jakiekolwiek kroki. Hermann Blumenau nie należał do entuzjastów tej formacji -  narzekał, że jest ona źle wyposażona.

Doktor Blumenau tracił również cierpliwość do samych Indian. Będąc patronem i ojcem-założycielem kolonii w Dolinie Itajai oraz znając ofiary konfliktów z Xoklengami, 14 lutego 1856 r. pisze list do prezydenta prowincji Santa Catharina. Zwraca się w nim, do Jego Ekscelencji, o pomoc policji w przeciwdziałaniu atakom Indian, domaga się zastosowania wszystkich środków zapobiegawczych: „Tylko wielkie prześladowanie i pełna dezynfekcja ziem między Itajai Grande i Mirim, zniszczą tę bandę lisów do odłowu i przywrócą spokój oraz moralny dobrostan tych wszystkich rodzin”. W ociekającym destruktywnością przesłaniu, przelewającym się przez usta Blumenaua, pobrzmiewają najgorsze, przyszłe czyny bugrejrów. Prezydent prowincji, João José Coutinho w publicznym wystąpieniu odniósł się ze zrozumieniem do przedłożonego apelu. Nazwał Indian barbarzyńcami i mordercami kobiet i dzieci, którzy myślą tylko o zasadzkach i kradzieżach. Samo to sprawia, że jego zdaniem „nie mogą oni być nigdy traktowani z życzliwością i łaskawością”. Za najbardziej praktyczne Couthino uznał pochwycenie ich z lasów oraz umieszczenie w miejscu, z którego nie będą mogli uciec. Izolacja miała służyć obronie rolników przed „tymi mordercami”, a w przyszłości, jak sądził „przynajmniej dzieci tych barbarzyńców, staną się użytecznymi obywatelami”. Za czasów jego urzędowania, nie podjęto niemniej jeszcze żadnych autentycznych działań zmierzających do osaczenia i dezintegracji Xoklengów.

 

V. STEREOTYP OKRUTNEGO BOTOKUDA A RZECZYWISTOŚĆ

Próbując zrozumieć skomplikowaną różnorodność środowisk społecznych i postaw przejawianych na ich łonie, zarówno w odniesieniu do wspólnot jednolitych i mieszanych, jak i do wspólnoty własnej i obcej, natrafiamy na konieczność rozwikłania wielu niuansów i subtelności, przejawianych na poziomie indywidualnych jednostek je współtworzących. Nie mając w sobie wystarczającej przezorności i dociekliwości, nie zdobywając się na dokonanie przekroju postrzeganej grupy, na zbadanie jej interakcji i zachodzących w niej zjawisk, wystawiamy się na wiatry generalizacji. Umysły nasze znajdują się wówczas pod przemożnym oddziaływaniem mechanizmów upraszczających, które pozornie pomagają nam w łatwiejszym przyswajaniu otoczenia społecznego. Zdani na ich łaskę, w rzeczywistości zamykamy się w gabinecie luster – gabinecie zniekształcającym poszczególne sylwetki. Obserwowane postacie wydają się zintegrowane, a ich czyny odpowiadają pewnej prawidłowości. Jednakże gra świateł przedstawiająca nam ten spektakl ulega załamaniu i denaturyzacji. Wydaje się, że nadal trzymamy w ręku monetę, lecz oto po delikatnym pogładzeniu jej powierzchni, okazuje się ona pozbawiona uwypukleń, znaków i kształtów naniesionych nań przez mincerza. Zupełnie jakby umieszczono ją na szynie po której przed momentem przejechał pociąg. Jednolita, zuniformizowana, idealnie płaska.

Dokładnie taki obraz świata uzyskujemy gdy próbujemy rozpoznawać świat według uproszczonego schematu stereotypów, kształtowanych przez ludzkie mniemania, przekonania i opinie. Na podstawie zgłoszonej prawidłowości, potwierdzanej przez jednorazowe, subiektywne doświadczenie, a uzasadnianej przez nasze obawy, przypisujemy określonej kategorii ludzi z góry upatrzony zbiór cech. Jeżeli cechy te mają negatywny wydźwięk, a taki przypadek tu rozpatrujemy, nabieramy wobec danej kategorii ludzi dystansu i spodziewamy się ze strony jej reprezentantów postaw niepożądanych. Opisywaną kategorią może być narodowość, pochodzenie, wygląd, obyczajowość, kultura oraz wszystkie pozostałe wyróżniki umożliwiające zdefiniowanie „innego”, „odrębnego” bądź „obcego”. Dla kolejnych generacji Europejczyków penetrujących Brazylię, jedną z podstawowych, rozpoznawalnych kategorii był „Indianin”. Gdy niektóre ludy udawało się podbić, okiełznać bądź ustanowić z nimi pokojowe stosunki, by opisać mniej zdualizowany , nieco bardziej skomplikowany świat wzajemnych relacji, tworzono pod-kategorie lub kategorie nowe, na tyle niemniej proste, by nie narażać się na wyrzuty i wątpliwości rozniecane przez zbytnie rozniuansowanie. Popyt na kategorie stworzył w Santa Catharinie dwa nowe wyróżniki: „indios mansos” –  krajowców łagodnych i „indios bravos” – czyli tych dzikich i nieokiełznanych.

Xoklengów do pierwszych dekad XX wieku identyfikowano jako „indios bravos”, a co za tym idzie, przypisywano im zbiorczo piętnujące cechy. Portugalscy kolonizatorzy bardzo szybko nabrali do nich stosunku negatywnego. We wzmiankach na temat Xoklengów pisali o „zniekształcaniu twarzy” związanej z noszeniem botoków. Rzekoma deformacja i profanacja czystości ciała, jaką dostrzegali w tym obyczaju, kojarzyła się Portugalczykom z obrazem brzydoty. Potępienie obyczajowości stanowiło lotną narrację inwokacji o „wyuzdaniu dzikusów” i racjonalizowało przyjmowanie wobec Botokudów postaw pogardliwych. Różnice kulturowe były wyraźne i nie sprzyjały  respektowaniu pełni człowieczeństwa drugiej strony. Szok, związany z odmiennością norm, tworzył dystans podczas bezpośrednich spotkań. Znane są reakcje polskich kobiet, które dostrzegając nagich Indian wchodzących do osady, onieśmielone widokiem męskiego przyrodzenia, chowały się w domach i wychodziły dopiero gdy „źle ubrani” przybysze opuszczali wioskę.

Negatywna ocena społeczności botokudzkich nie odnosiła się tylko do zewnętrznych elementów kultury postrzeganych jako obrazoburcze: skąpego stroju, skaryfikacji ciała czy nieestetycznych w oczach osadników ozdób. By wyraźniej oddzielić cywilizacyjną cezurą dwie biegunowo odmiennie społeczności, należało przenieść ich opis do świata kierujących nimi wartości. Europejskie wychowanie i normy były dla kolonistów bez porównania wyższe. To nie ulegało dyskusji. Także i osoby, które starały się zachować wobec Indian sympatię i obiektywizm, jak polski pisarz Jerzy Ostrowski, określali wierzenia religijne tubylców mianem „naiwnych i prymitywnych”. Szukając usprawiedliwienia dla macoszego traktowania rdzennych mieszkańców, należało jednak wynaleźć coś dosadniejszego. Należało wykazać, że pierwsi mieszkańcy Santa Cathariny uwięzieni są w ograniczoności własnej kultury, która uniemożliwia im wykształcenie w sobie pełni człowieczeństwa. Niemożność ta sprawia zaś, że postępują wbrew logice i nakazom serca.

W „Wypisach geograficznych” opublikowanych w Warszawie w roku 1907 zamieszczono relacje „niemieckiego wędrowca”, w której tenże stara się odrysować sylwetkę Botokudów. Z pełnym uznaniem wyraża się on o bitności i sile fizycznej recenzowanego ludu. W opisie swym stosuje taki przerost środków, że odnosimy wrażenie, iż czytamy o narodzie wojowników dotrzymującym kroku Scytom Herodota. Przy całym swym podziwie dla zręczności i siły fizycznej Xoklengów autor tekstu podkreśla, że ludzie ci stoją niżej od „najdzikszych, jakie są gdziekolwiek ludów, w obyczajach i pojęciach moralnych”. Otóż „nie znają oni żadnych uczuć wzajemnego przywiązania i pokrewieństwa: miłość rodzinna, ojcowska, macierzyńska, braterska, u nich nie istnieje, a przywiązanie do nich, obowiązki, kończą się prędko”. Uściślając, niemiecki wędrowiec, mylił się bardzo. Życie Xoklenga rozpoczynało się i kończyło w społeczności, w której rodził się i dorastał. Kolejne jego fazy życia znamionowały rytuały inicjacyjne i funkcje społeczne, które zachodziły wewnątrz i w stosunku do wspólnoty. Nie monogamiczna struktura społeczna, nie wykluczała wzajemnego zobowiązania i przywiązania.

Powiedzenie, że matki Botokudów nie wystarczająco kochają swoje dzieci – co zrobił pośrednio cytowany wędrowiec – miało znaczenie doniosłe. Zasilało system wierzeń głoszący, że Indianie nie są zdolni do tego samego wysiłku moralnego, co biali, a więc być może nie są tak samo ludzcy. Nie potrafiąc zaś wziąć odpowiedzialności za życie swych rodzin, być może nie są i zdolni do decydowania o sobie samych. Zenon Lewandowski, autor opublikowanego w Poznaniu w roku 1902 „Wychodźstwa polskiego i stanu Parana w Brazylii”, starając się oddać, jak się sprawy mają, wiązał fakty z zasłyszanymi opowieściami. W zlepku zgromadzonych wiadomości podaje, iż matki Xoklengów zabijają swe dziecko, jako zbezczeszczone, jeżeli go dotknęła tylko ręka najeźdźcy. Zdaniem Lewandowskiego nie są to odosobnione przypadki, które wiązałyby rękę białego z ręką demona, a przestrzegana zasada. Po postawieniu takiej tezy, odbieranie dzieci botokudzkim kobietom łatwo można było przedstawić jako misję nie tyle cywilizacyjną, co pilną inicjatywę humanitarną. Pewną dozę wyrozumiałości wobec tej praktyki zdaje się przejawiać sam Lewandowski, który pisze, że „z tych powodów dzieci botokudzkie, które popadały w jakikolwiek sposób w ręce kolonistów, zatrzymuje się i wychowuje”. Jak zobaczymy później, tubylcze dzieci trafiały do kolonialnych osad najczęściej wcale nie dlatego, że czekała je kaźń ze strony wyrodnych matek.

Superlatywy pod adresem zdolności wojennych Xoklengów nie były powszechne. Równie często podkreślano ich niezborność do trwałego stawiania oporu cywilizacji białego człowieka, przed którą muszą ustąpić; pisano również o zwykłym braku odwagi. Oddajmy raz jeszcze głos Hermannowi Blumenauowi, który siląc się na charakterystykę Indian wspomina, że Brazylijczycy nazywają ich „dzikusami”, Niemcy zazwyczaj podobnie, mówią o nich nie inaczej jak o „dzikich”. „Nie noszą broni palnej, do polowania i wojny wykorzystują łuk i zatrute strzały. Są bardzo tchórzliwi, a przy tym zdradliwi i niepodatni na cywilizację” – przekonuje założyciel niemieckiej kolonii w dolinie Itajai. Częściej słyszymy nawet nie tyle o owym tchórzostwie, co o okrucieństwie i wyrachowaniu, nieodrodnie towarzyszącym akcjom odwetowym wymierzonym w kolonistów. „W charakterze mają mściwość i okrucieństwo jakiego nie spotyka się u żadnego innego plemienia – pisze o nich Jerzy Ostrowski – W napadach swoich na kolonistów często łamali w kilku miejscach ofiarom maczugami ręce i nogi i pozostawiali okaleczonych lub kładli w ognisko”. Czy jednak rzeczywiście napadom Indian na zaskoczonych osadników towarzyszyły jedynie podstęp i szał obliczone na wybicie najeźdźców?

 

Istotną lekcję poglądową na ten temat dostarcza nam świadectwo „babci Szafrańskiej”, naocznej świadek wydarzeń z lat 80. XIX wieku. Jak relacjonuje Władysław Wójcik „Rodzina Szafrańskiej, związana z rozruchami robotniczymi w Łodzi, zmuszona była emigrować do Brazylii przez niemiecką granicę, dołączając do fali emigracji chłopskiej z zaboru carskiego”. Podobnie jak duże rzesze Polaków, którzy docierali do Santa Cathariny Szafrańscy zostali wysłani w głębokie odstępy interioru, nad rzekę Ribeirăo de Ouro. Z portu Itajai trafili do Brusque, a stamtąd „już leśnymi ścieżkami szli cały dzień pieszo, dzieci tylko i bagaż wioząc na grzbietach jucznych mułów”. Po drodze natrafili na małą osadę Kaszubów osiedlonych tam kilkanaście lat wcześniej. Wtedy właśnie Szafrańscy dowiedzieli się, że udają się na niepewne tereny, penetrowane nadal przez Indian. Napotkani Kaszubi ostrzegali ich że ci „dzicy ludzie” napadają nocami na chaty kolonistów i „rozbijają im głowy maczugami, nie szczędząc kobiet ani dzieci”. Babcia Szafrańska opisywała niepewność, jaka towarzyszyła ich życiu w następnych latach. Gdy mężczyźni wyruszali do pracy kobiety zostając same na długie tygodnie „po nocach modliły się ze strachu”. Zapowiadane rajdy Indian były jednak dla nich niezauważalne, krążyły jedynie pogłoski o atakach na niemieckich osadników. Nie wysoką częstotliwość wypadów Indian potwierdza również polski działacz polonijny Stanisław Kłobukowski, który pisał, że „napady są rzadkie i nie odstręczają kolonistów naszych od nabytych w głębi boru działów”. Zdarzały się wyjątki, jak np. w Grăo Para w stanie Santa Catharina, gdzie jak podaje Kłobukowski, 75% mieszkańców wskutek niepokojów związanych z obecnością Botokudów wyemigrowało do Rio Grande do Sul. Jednakowoż w wielu innych miejscach Polacy dowiadywali się o autochtonach tylko „z opowiadania i pism”.

Co zaś się tyczy dalszych losów babci Szafrańskiej, to jak sama podaje„Indianie pojawili się dopiero w drugim roku po naszym osiedleniu, ale stało się to w dzień”. Co mówi Szafrańska o agresywności Xoklengów? „Nie napadali oni na chaty, tylko na polu jednego z sąsiadów nałamali kaczanów zielonej kukurydzy, a drugiemu porwali chodzącego luzem prosiaka… Ludzie mówili, że jeżeli Botokudów nie złościć i nie strzelać do nich, to zabiorą tylko z pola to, co im się nadaje do pożywienia, a osadników zostawią w spokoju”. Na ogół nie dochodziło więc do starć między przedstawicielami dwóch kultur. Tylko czasami, któryś z mężczyzn strzelił z pistoletu lub karabinu w powietrze „bo ludziom bardziej szkoda było krowy lub świni niż kukurydzy”. Zdarzały się jednak „noce pełne trwogi, kiedy Botokudzi z zemsty za zabicie jednego z nich na plantacjach, zamordowali w okolicy kilka rodzin osadników niemieckich”. Niemcy bowiem zdecydowanie częściej oburzeni zaborem inwentarza lub pracy swych rąk, sięgali po broń i mierzyli do Indian niczym do szkodników.

Jak sugeruje Zenon Lewandowski w zemście i rewanżyzmie Xoklengowie nie stosowali jednakże odpowiedzialności zbiorowej. Świadectwem jego pióra, niektórzy koloniści polscy stykali się z Botokudami w lesie i rozchodzili podobno zgodnie. „Przypisać to można tej okoliczności, że Polacy nie urządzają sobie ohydnych polowań na Indian, uważając to za sprzeczne z przykazaniem bożym” – pisał Lewandowski, dodając, że „Botokudzi umieją rozróżniać nieprzyjaciół, wyśmienicie znają swych spokojnych sąsiadów, bo przychodzą wieczorem podglądać do ich okien”. Osadnicy polscy, mimo tej uwagi, brali czynny udział w ekspansji w głąb interioru i walnie przyczyniali się do zaboru przestrzeni życia ludu Xokleng. Pochód ten niszczył zarówno samowystarczalność autochtonów oraz ich święte miejsca kultu. Nie zaskakuje więc, że i Polacy stawali się celem ataków Indian. „Otwarcie mówiąc były do tego powody. – przyznaje sam Lewandowski – Osadnicy zabrali im za wskazówką rządu, mimo przestróg ich, święte miejsca”. Winą za zajścia obarcza brazylijski rząd również Kłobukowski, gdyż zachęcając do tego osadników pobudował „osiedla na cmentarzyskach botokudzkich, nie troszcząc się o kult przodków u dzikich”.

W latach 90. XIX wieku, w niedługim czasie z rąk Xoklengów zginęło ok. 20 osadników polskich. Wśród ofiar znalazła się rodzina Przybylskich „wycięta w pień podczas roboty w Południe”. Powodów śmierci całej rodziny Kłobukowski upatruje w tym, że „przy karczowaniu lasu za daleko odbiła się od reszty towarzyszy”. „Nie zważał nikt z niej na to, że przez kilkanaście dni co dzień, sznurek powoju zagradzał mu drogę zawsze w jednym miejscu obok źródła. Było to ostrzeżenie dzikich”” – nie miał wątpliwości polonijny działacz. Gdy cierpliwość miejscowych Xoklengów skończyła się odwet był srogi: życie stracili zarówno rodzice, jak i dzieci. Z obrazu pozostawionego przez naocznych świadków i polskich pisarzy, nie wynikało by Indianie działali bez namysłu i z samego umiłowania upuszczania krwi osadników. Chociaż mieli powody by bronić swej ziemi przed kradzieżą i karczunkiem, zanim uderzali podejmowali częstokroć wszystkie środki zaradcze, mające skłonić kolonistów do odejścia lub rezygnacji z dalszych postępów. „Dopóki ludzie nie wycinali lasów, to Indianie nie robili nic złego, ale jak nasi wzięli się do wyrębu, to zaraz zaczęli ciskać kijami na domy i po nocach pukali” – pisał jeden z młodych kolonistów polskich na początku lat 90. XIX wieku. Zachowawczość Xoklengów potwierdza również Ostrowski: „Mieli oni zwyczaj naprzód straszyć i dawać znaki nocami stukaniem i innymi hałasami, następnie dopiero napadać i mordować całe rodziny. Ciekawy objaw, że nigdy nie napadali w nocy, tylko o wschodzie i w południe”.

Stereotyp okrutnego Botokuda, który zdradziecko, bez zasad, zaczaja się na spokojnych osadników i bezlitośnie morduje w nocnym śnie, był zasadniczo przerysowany. Zanim przystępowali do napadu, znalazłszy ku temu powody, Xoklengowie podejmowali wcześniej znane sobie środki prewencyjne, mające skłonić ludność napływową do zaprzestania niepożądanej aktywności.  Jeśli nie działali akurat w afekcie, dopiero po wyczerpaniu wszystkich wypracowanych środków przystępowali do zbrojnej konfrontacji z oponentami, ignorującymi ich ostrzeżenia i odnawianą od dłuższego czasu linię zakazu. Jak widzimy, nie działali również pod osłoną nocy, która jakby powiedział zacny mieszczanin, służy za przykrywkę ludziom szemranym. Cierpliwość niektórych osadników ignorujących łamanie kaczanów kukurydzy, czy zachowawczość Xoklengów, którzy stosowali swoistą puszczańską dyplomację bez użycia przemocy, zanim rzeczywiście napadali, były niewystarczające w tamtym czasie aby przedstawiciele obu światów mogli się spotkać i nawzajem zrozumieć. Nie sprzyjał temu również fakt, że gdy duże rzesze osadników ruszyły po 1888 roku do południowej Brazylii, Xoklengowie padali już ofiarą kampanii bezlitosnej i zapamiętałej.

 

VI. KU ZAGŁADZIE XOKLENGÓW. BUGREIROS – KONDOTIERZY EKSTERMINACJI

Nie będąc w stanie zapewnić bezpieczeństwa gwarantującego ochronę przed ciekawością lub zemstą Indian zarządcy kolonii Blumenau zachęcali osadników do zbrojenia się i eksponowania swojej siły na zewnątrz. Uzbrojenie, zwłaszcza w drugiej fazie kolonizacji Doliny Itajai, stawało się powszechne. Osadnicy z dumą nosili pistolety i winchestery. Zalecano im, aby zawsze mieli je pod ręką i sprawiali wrażenie, że są gotowi do odparcia każdego ataku, a w razie potrzeby ,wsparcia swoich sąsiadów. Respekt wobec siły białego człowieka miał trzymać ludność tubylczą na dystans.

 

Brazylijska monarchia i rząd prowincji Santa Catharina nie rezygnowały jednocześnie z miękkich metod pacyfikacji Indian. Wszelkie programy cywilizacyjne rokujące nadzieję na okiełznanie Xoklengów znajdywały uznanie i protekcje. W 1868 roku kapucyńscy kapłani, Virgilo Amplar i Estevam de Vicenza podjęli pracę katechetyczną w Lages i Itajai. W 1885 roku na zlecenie Ministerstwa Rolnictwa do Santa Cathariny przybywa Frei Luiz de Cimitile, misjonarz pracujący wcześniej w indiańskich wioskach w prowincji Paraná. Wspierany materialnie przez Ministerstwo Finansów, nie zdołał pozyskać neofitów. Niepowodzeniem kończyły się również świeckie próby przyciągnięcia Xoklengów. Joaqium Lopes, sartenitas, znawca interioru, zaczął swoje wysiłki w 1877 roku i prawdopodobnie nie odniósł żadnych większych sukcesów. Zupełnie inaczej niż w przypadku ich sąsiadów Kaingangów, Botokudowie zachowywali dystans wobec społeczeństwa napływowego i nie dawali się przysposobić do życia osiadłego oraz trwałej poufałości z osadnikami. Pokrewieństwo etniczne i jednak różnice dotyczące tego względu przysparzały Xoklengom tytułu „dzikich Kaingangów”. Frakcja nawiązująca do idei chrześcijańskich lub pozytywistycznych, wołająca o miękką pacyfikację Indian, poprzez zbliżenie i przyciągnięcie bliżej jądra cywilizacji zachodnioeuropejskiej istniała i zyskiwała na znaczeniu z początkiem XX wieku. Zdecydowanie mocniejszym i wywierającym większym wpływ na rzeczywistość, poprzez tworzenie faktów dokonanych, był jednakże obóz domagający się energicznych rozwiązań siłowych. Za jego dewizę moglibyśmy obrać hasło: „Jeśli nie możecie przyciągnąć i okiełznać, po prostu wymordujcie ich”.

Brazylijski rząd ani kompanie kolonizacyjne, dla których Indianie stanowili tylko kłopot, nie przewidywali zabezpieczenia jakichkolwiek terenów na rzecz Xoklengów. Poszukując najlepszych metod rozwiązania problemu indiańskiego, najbardziej niedorzeczną propozycją wydawało się im pozostawienie autochtonów samych sobie. Żywiono raczej nadzieję, że wraz z postępem osadniczym rdzenna ludność będzie stopniowo wyniszczana. W dokumentacji z tego okresu pierwsi mieszkańcy Santa Cathariny określani są mianem bariery dla rozwoju. Głowiąc się nad dylematem ludności tubylczej dostrzegano nieefektywność pieszej, mało mobilnej drużyny strzelców, nie potrafiącej sprostać specyfice konfliktu. Formacja, krytykowana wcześniej przez Blumenaua, została ostatecznie rozwiązana 23 sierpnia 1879 roku po ponad 40 latach służby. Nowy model konfrontacji z Botokudami będzie się odtąd opierał na wykorzystywaniu mniejszych oddziałów, polegających na efekcie partyzanckiego zaskoczenia. Trzon tych drużyn stanowić musieli zatem ludzie dobrze znający las i tajniki tropienia. W rolę tę doskonale wpasowywali się Metysi-kabokle, ludzie znający surowość życia na obrzeżach kolonii, dla których pogranicze stanowiło naturalną przestrzeń aktywności. Wcześniej, 31 stycznia 1874 roku, gazeta Kolonie Zeitung wychodząca w Joinville donosiła o wymarszu z Săo Bento największej wyprawy do walki z „dzikimi krążącymi w pobliżu Blumenau i Joinville”, zatwierdzonej osobiście przez prezydenta prowincji. Robiąca wrażenie ekspedycja składała się z 31 mężczyzn i była dowodzona przez João dos Santos Reisa.

 

Bugrejrzy z uprowadzonymi dziećmi

 

Nowy model popierany przez najwyższych urzędników w prowincji Santa Catharina miał być prostszy, za to w założeniu bardziej skuteczny. Opierając się na własnych środkach, wsparciu kompanii kolonizacyjnych oraz na darowiznach niektórych mieszczan, zaczęto kompletować niewielkie oddziały karne. Stworzono spółkę “Batedores do Mato, zwaną również „Patrulhas de Bugreiros”. Jej członków określano mianem „bugreiros” (bugrejrzy), co odnosiło się do rozpowszechnionego wśród kolonistów określenia Indian jako „Bugrów”. Oficjalnym celem działalności zbrojnych drużyn było „odstraszanie dzikusów”. Jedynym sposobem realizacji tej polityki w praktyce była maczeta, pistolet i strzelba. Brutalne ataki na obozy Indian nie były autorskimi pomysłami bugreiros, strategia ta była popierana i na bieżąco dotowana przez najwyższych urzędników w państwie. Nie kryto się z tym specjalnie. W roku 1883 gazeta Jornal do Comércio ukazująca się w Florianópolis zamieściła telegraficzne wiadomości potwierdzające, że wydatki na eksterminację rdzennych mieszkańców były zatwierdzane przez rząd. Kurtuazyjne wiadomości wymieniane przez pułkowników i polityków wysokiego szczebla, zawierały prośby i zapowiedzi wypłacania żołdu dla bugrejrów.

Sformowanie oddziałów „Patrulhas de Bugreiros” otwiera nowy, złowieszczy stosunek między Xoklengami, a wchodzącymi na ich terytoria osadnikami. O ile wcześniej Indianie byli wypierani ze swoich ziem, a procesowi temu towarzyszyły ofiary po obu stronach, teraz zaczęto autochtonów traktować już nie jak „niesforne dzieci”, a bardziej jako szkodniki lub drapieżne zwierzęta, które w razie konfrontacji należy wytrzebić. Wiarę w słuszność bardziej ofensywnej linii wobec Indian wzmacniały pojedyncze sukcesy niektórych pościgów, których autorzy zyskiwali sobie podziw za odwagę i niezłomność. José Deeke relacjonuje jeden z rajdów za Xoklengami zarejestrowany w Alto Cedros w 1894 roku. Júlio Vogel wraz z dziesięcioma włoskimi osadnikami kontynuując pościg za Indianami, zaskoczył ich i zmusił do ucieczki. Gdy tropiona gromada Botokudów znalazła się w zasięgu strzału, rażona kulami przez grupę pościgową, uciekając w popłochu porzuciła niemal cały dobytek wraz z łukami, strzałami i garnkami. Vogel i jego towarzysze byli pewni, że pociski dosięgły celu i niektórzy członkowie grupy odczuli je na własnej skórze, ale jak relacjonuje Deeke, „Indianie jak to mają w zwyczaju, jeśli tylko mogą, unoszą ciała” martwych i rannych współplemieńców. Włoski oddział Vogla powróciwszy do Blumenau z załadunkiem broni i przedmiotów odebranych Indianom wywołał wielkie wrażenie. Skuteczna walka w borze z tubylcami okazywała się możliwa. Przekonanie te dostarczało argumentów pod jeszcze jedno niewypowiedziane hasło: „Nie czekajcie na Botokudów w swoich domach, a przyjdźcie do nich”. Założenie te wpasowywało się w strategię bugrejrów.

Oddziały bugreiros składały się z reguły z 8-15 mężczyzn. W takich grupach miały szansę niezauważone przemieszczać się po lesie i na obrzeżach bytowania Xoklengów. Jak zaznaczyliśmy już wcześniej, większość członków tych grup stanowili Metysi, dobrze znający sposoby przetrwania w buszu. Podstawą powodzenia ich akcji było wywołanie szoku przez całkowite zaskoczenie ofiar. Napady na obozy Indian planowano więc w taki sposób, by nic nie spodziewająca się społeczność była jak najmniej skłonna do stawiania skutecznego oporu. Najbardziej znanym bugrejrem w stanie Santa Catharina, na tyle znanym iż jego sława dotarła aż za granicę był Martinho Marcelinho de Jesus, rozpoznawany lepiej pod przydomkiem „Martinho bugreiro”. Człowiek ten urodził się w 1876 roku w Bom Retiro i początkowo pracował na gospodarstwie majora Generoso de Oliveiry. Na szerokie wody wypłynął dopiero wówczas gdy stał się etatowym najemnikiem tropiącym i mordującym Indian. Jego skuteczność była tak wielka, że w 1905 roku ze składek niemieckich przedsiębiorstw funkcjonujących w kolonii wyasygnowano mu, jak podaje W. Wójcik „dużą jak na owe czasy kwotę, za wytępienie i rozproszenie plemienia Botokudów”.

 

Bugrejrzy pozują do zdjęcia wraz z indiańskimi kobietami i dziećmi zniewolonymi podczas masakry

 

O dokonaniach Martinho rozpisywały się obszernie kolonialne dzienniki. Potrafił wieloma dniami i nocami przedzierać się przez las, tak by wybrać najdogodniejszy moment na uderzenie. Podchodził do wytropionego obozu Xoklengów nocą, uderzając wraz z pierwszymi przebłyskami poranka, a więc w momencie, gdy ludzie śpią najmocniej. Ponoć sam podkradał się pod obozowisko Indian, by wypatrzeć w którym miejscu składają broń przed spoczynkiem. „Botokudzi mają ten niepraktyczny zwyczaj”, iż składają swe uzbrojenie w jednym miejscu – pisał Wójcik – i na zdobyciu tego cynku opierał się cały plan zaskoczenia Martinho. Posiadłszy tę wiedzę jako pierwszy wkraczał do uśpionego obozu, zajmował punkt w którym Indianie złożyli swe łuki i strzały, po czym wystrzałem z pistoletu dawał znak do ataku przyczajonym w lesie kamratom. W tym momencie rozpoczynała się rzeź przy wykorzystaniu karabinów i maczet. Ginęli wszyscy, którym nie udało się zbiec w leśną gęstwinę. Martinho miał jednakże ten zwyczaj, że darował życie co niektórym zatrzymanym dzieciom, rzadziej kobietom. Prowadził je następnie związane, jak trofeum, do niemieckich osad gdzie były one przygarniane przez domy zakonne i dobrze sytuowanych mieszczan. Tym sposobem przyczyniał się do budowaniu mitu dzieci wyzwolonych z rąk dzikusów gładzących swoje potomstwo. Nie były to znowu tak liczne wyzwolenia.

Z rzezi opisanej przez dziennik „Novidades” w roku 1905 bugrejrzy Martinho zachowali jedynie 10-letniego chłopca. Z innej masakry banda najemnika z Bon Retiro przyprowadza jedenaścioro dzieci. Na terenie dzisiejszej gminy Angelina ta sama drużyna uprowadza pięcioro dzieci (trzy dziewczynki, dwóch chłopców). Trafienie na łono kolonialnej społeczności nie oznaczało dla nich zresztą sielankowego życia. Autochtoni nie posiadali odporności immunologicznej na choroby zewnętrzne, występujące na łonie społeczeństwa kolonialnego. Pierwszy kontakt zawsze prowadził za sobą epidemiologiczną hekatombę. Niewielka infekcja kończyła się dla nich śmiercią. O ileż znaczniej na jej przemożny wpływ narażone były tubylcze dzieci… Tylko niektórym udawało się dożyć pełnej dorosłości. Te spośród nich które unikały przedwczesnej śmierci, wykazywały wysoką przytomność umysłu, niezgodną z darwinistyczną koncepcją niższości ras, która kształtowała wyobrażenia niektórych osadników. Jedną z takich osób była Maria Korikrãn. Gdy w 1897 roku po dokonaniu masakry w Pouso Redondo uprowadzono ją do niemieckiej kolonii miała zaledwie 12 lat. Prowadzono ją związaną przez Florianopolis i Blumenau. Jej bracia pojmani w tym samym uderzeniu wkrótce zmarli. Ona wychowywana przez swojego przybranego ojca doktora Hugo Genscha, władała czteroma europejskimi językami: niemieckim, angielskim, francuskim i portugalskim. Charakter Marii cechował się zachowawczością i kontemplacyjnym usposobieniem. Życie na europejską modłę nie było jej obce – nigdy nie wyszła jednak za mąż ani nie pozwoliła na zbliżenie się do siebie żadnemu mężczyźnie. W wieku 42 lat zachorowała na gruźlicę i zmarła. Dziękując przybranemu ojcu za okazaną dobroć zapewniała, że „nigdy nie zapomni tego, co się stało” w jej dzieciństwie. Wizja zamordowanych członków rodziny nawiedzała ją w snach.

Inną osobą obok Genscha, która przyjęła dzieci ocalone z masakry Xoklengów był major Vincent Schaefer. Wśród wychowanków adoptowanych przez niego znalazła się Ana Angantina. Życie nie miało oszczędzić jej traumy; potem jeszcze spotkała Martinho bugreira, jak wykrzyczała swojemu przybranemu ojcu „człowieka, który zabił jej rodziców”. Bezsilność dzieci i młodzieży indiańskiej wychowującej się wśród społeczeństwa kolonialnego sprowadzała się do niemożności prawnego ścigania sprawców masakr. Wartości życia „nieoswojonych tubylców” nie poważano, mordowanie ich nie podlegało penalizacji. Przeznaczenie uprowadzonych indiańskich dzieci do życia wśród kolonistów wzmacniano przekazami o nieuniknionej śmierci, jaka miała by je czekać, gdyby powróciły na łono swej pierwotnej społeczności. Polscy podróżnicy i działacze polonijni widywali dzieci Xoklengów odchowywane wśród mieszczan i w przybytkach kościelnych. Pouczeni przez miejscową ludność widząc „małego Botokudka” wyrażali przekonanie, iż „nie ma obawy  najmniejszej żeby uszedł do swoich. Wie bowiem, że właśni nawet rodzice go zabiją, skoro go ujrzą w ubraniu”.

Wglądu w statystyczną umysłowość niemieckiego mieszczanina tego okresu dostarczają nam wspomnienia Theodory Odebrecht, synowej inżyniera Emila Odebrechta. W 1907 roku od pół roku mieszkając w kolonii Rio do Sul stała się świadkiem wkroczenia do osady Martinho bugreira. „Znany łowca, przyprowadził ze sobą więźniów – zapisała – zatrzymani byli prawie wyłącznie dziećmi. Znajdywały się wśród nich tylko dwie kobiety. Mężczyźni są rzadko łapani , ponieważ w trakcie walki giną , a inni prawdopodobnie uciekają”. Theodora rozprawia o tym lekko nie dopuszczając, jak widać, aby w trakcie tej łapanki zrobiono coś, co wykraczałoby poza pojęcie wojny sprawiedliwej. Pani Odebrecht miała też jasno zarysowaną cezurę między nasieniem mogącym wydać plon, a tym co dla cywilizacji już utracone: „Uwięzione dzieci rozprowadzano wśród ludności Blumenau, niektóre z pewnością stały się dobrymi chrześcijanami. Tego samego nie można powiedzieć o kobietach”. Jak w rzeczywistości przebiegały mordy, odmalowywane z łagodnością przez Theodorę Odebrecht? Wsłuchajmy się w relację zamieszczoną w gazecie Blumenau Zeitung. Dziesięciu bugrejrów wyruszyło w poszukiwaniu Xoklengów w pobliżu Aquidabam. Wypatrzyli duży obóz autochtonów o powierzchni 35m x 10m otoczonych kilkoma mniejszymi szałasami. Ocenili, że w tymczasowej osadzie przebywa prawie 230 osób, głównie kobiet i dzieci. Atak nastąpił o świcie. „Terror był tak wielki, że dzicy nie myśleli o obronie”, szukali jedynie schronienia. Napastnicy nie oszczędzali życia, niszczyli wszystko. Dzieci leżały i trzymały ciała zabitych matek. Potem nastąpiła grabież, brano wszystko co posiadało jakąkolwiek wartość; resztę spalono”.

Od początku bugreiros, zwolennicy ich działań oraz mocodawcy, aby usprawiedliwić i na bieżąco legitymizować słuszność trzebienia Indian, propagowali swoisty system wierzeń, który przedstawiał ludność tubylczą jako włóczęgów, morderców i złodziei. Botokudowie reprezentować mieli wrogie siły, stanowiące zagrożenie dla ideałów „cywilizacji” i postępu”. Życie napływających osadników było więc zagrożone, lecz wtedy, jak głosiła ideologia, pojawili się „bugreiros”, bohaterowie zdolni do przywrócenia pokoju. Przybycie bugrejrów traktowane było jak wybawienie, najemnicy uzbrojeni w maczety i karabiny zyskiwali poważanie. Jeszcze na początku XX wieku wśród białych kolonistów funkcjonował pogląd, iż „zmierzenie się z dzikusami stanowiło zadanie tylko dla odważnych”. W tworzeniu tej mitologii nie przeszkadzały relacje o napadach na śpiących Indian i zabijanie ich dziesiątkami. Zabójcy Botokudów byli proszeni, o to by opowiadali o swoich bohaterskich czynach. Podczas spotkań w kawiarniach i na festiwalach kościelnych, relacje dotyczące „polowań” na autochtonów zawsze przyciągały słuchaczy na długie godziny.

 

Przykładem bohaterskiego bugreiros, który za próbę zaprowadzenia „pokoju” złożył ofiarę najwyższą był José Bento. Jak relacjonował José Deeke Xoklengowie napadli na dziewięć rodzin w Fundos Warnow. Bento na czele ponad 12 strzelców wyruszył w pościg i dokonał rzezi w obozie Indian. Do „cywilizacji” powrócił z symbolicznym łupem 52 strzał, włóczniami i pozostałym zawłaszczonym mieniem. Po udanym pościgu otrzymał kolejną misję od władz. Tym razem stanął na czele grupy 20-osobowej. Ekspedycja ta okazała się dla niego ostatnią. Jego towarzysze broni powrócili z wiadomością o śmierci dowódcy wyprawy, trafionego strzałą w szyję. Na dowód zdarzenia przynieśli strzałę która pozbawiła go życia. Pozostali członkowie wyprawy odmówili dalszych wysiłków tropienia Indian, bez względu na to jakie warunki im proponowano. Dziennik „Novidades” 19 czerwca 1904 roku informując o śmierci bohaterskiego bugrejra pisał o Indianach, tak jakby byli zwierzętami: „Przywódca ekspedycji José Bento został zabity przez dzikusów. Jego śmierć powinna napełniać nas szczerym współczuciem. José Bento był bardzo odważnym człowiekiem, najlepszym z naszych myśliwych dzikusów”. Nie jest to odosobniony przypadek. Franco Frankenberger przybył do Brazylii zachęcony ulotkami propagowanymi w Niemczech. W 1892 r. osiadł w nowej kolonii Rio do Sul. Jego dzienniki są jednym z najważniejszych tekstów źródłowych umożliwiających odtworzenie życia kolonii na południu. Gdy wspomina w nich o walkach z Indianami za każdym razem nazywa je „polowaniem”.

Fach bugrejra należał do zajęć pewnych i dochodowych. Zapotrzebowanie na ekspedycje wymierzone w Indian było na tyle pilne, że dla 73 mężczyzn zajęcie te stanowiło jedyny zawód. Dbał o to brazylijski rząd, który stale naciskany przez misje dyplomatyczne Włoch, Austro-Węgier i Niemiec żądających zapewnienia bezpieczeństwa imigrantom, chciał uniknąć posądzeń o obojętność wobec swych nowych obywateli. Z biegiem czasu od bugrejrów domagano się prezentowania owoców wykonanej pracy, tak jak uczciwość ekspedientów lustruje inwentaryzacja, a zaangażowanie pracowników na akord określa wykonana dzienna norma. Łowcy Indian musieli więc przynosić widzialne dowody śmierci Botokudów do ośrodków, wypłacających im nagrody. Czyniono to w makabryczny sposób, odcinając martwym ofiarom uszy i umieszczając je w soli. Zakonserwowane uszy ofiar dostarczano następnie do kompanii kolonizacyjnych odpowiedzialnych najczęściej za płacenie bugreiros. Nie ograniczano się zresztą tylko do nich. Znane są przypadki odcinania nosa i kończyn, panująca dezynwoltura skłaniała zaś najemników do dekorowania swoich strzelb zębami zabitych Indian. W pisemnym oświadczeniu złożonym w 1972 roku przez bugrejra za młodu, Ireno Pinheiro, opisywał on znany już nam przebieg ataku. Ciało ofiar cięte maczetą zestawiał z miękkością bananów, każdą parę uszu określał mianem bezcennej. Dokonywane rzezie i brak litości usprawiedliwiał koniecznością – wypuszczenie raz złapanych Xoklengów, zachęcałoby ich później do zemsty.

Bugreiros, jak zaznaczyliśmy, nie uważali swej misji za przykrą konieczność, o swych rajdach mówili otwarcie zarówno w knajpie, jak i w domu. Syn jednego z bugrejrów relacjonował opowiadania swego ojca. Początek napadu na indiański obóz zaczynał się zawsze podobnie. Wystrzały pistoletów i karabinów powalały i onieśmielały zaskoczonych Botokudów. Dynamika wydarzeń nie pozwalała na ponowne załadowanie broni. Wtedy w ruch szły maczety. Wspomniany bugreiros relacjonował swojemu synowi scenę, kiedy jego kuzyn chwycił za włosy dziewczynę uciekającą do lasu i przeciął ją maczetą. Stal spadła na ramię i przeszła przez korpus do krocza. Skala dopuszczalnego okrucieństwa i pastwienia się nad ofiarami nie była u wszystkich bugrejrów taka sama. Henrique Vandresen był potomkiem imigrantów z Beneluxu, który osiadłszy w Rio Fortuna, stanął na czele grup pościgowych, które próbowały zmusić Xoklengów do trzymania się z dala od osadników. Po jednym z napadów na obóz Indian w zamieszaniu uciekinierzy zostawili dziecko. Vandresen znalazł je w obozie i zamierzał zabrać do domu. Wtedy jeden z jego towarzyszy, Martin Cavalheiro sprzeciwił się zamierzeniu kolegi w najgorszy z możliwych sposobów. Wyrwał dziecko z rąk Henrique Vandresena, rzucił na ziemię i zamordował maczetą. Wzburzeni tym aktem barbarzyństwa członkowie ekspedycji rozbroili Martina, trudno orzec czy dlatego by nie siał on więcej zniszczenia, czy aby zachować go od zemsty Indian mogących obserwować zbrodnię z ukrycia. Kara nie ominęła niemniej mordercy. Gdy odłączył się na moment od grupy, by zaczerpnąć wody, dosięgła go dobrze mierzona xokleńska strzała. Podziw wobec bugrejrów przy całym swym splendorze był ograniczony. Byli i tacy którzy zarzucali im sprzeniewierzenie się religii lub zwykłe tchórzostwo. Zenon Lewandowski pisał, że „wobec tak barbarzyńsko-marsowych zasad nie posiadają oni tyle odwagi, aby swoje czyny własną pokryć odpowiedzialnością, mażą sobie bowiem przed wyprawą twarz farbą, aby ich dzicy poznać i później pomścić swej krzywdy nie mogli”.

 

VII. LUCENA, LINIA MOEMA I WZGÓRZE TOIÓ. PRZYPADEK POLSKICH OSADNIKÓW

Według notatek Edmunda Woś Saporskiego w latach 1869-1912 do Brazylii przybyło 115 986 emigrantów pochodzenia polskiego. Zgrupowania wychodźców polskich rozlokowały się w rozproszeniu w granicach stanów Paraná: (50722 osoby), Santa Catarina (6950), Rio Grande do Sul (32 600) i Sao Paulo (13 500). Ogółem zaś w latach 1870-1907 Brazylia została zasilona populacją 2,328 mln imigrantów. W statystyce tej znajdujemy 56,4 tys. Niemców; 54,5 tys. Włochów i około 120 tys. przybyszy pochodzących ze Słowiańszczyzny oraz ziem zajmowanych przez carat rosyjski, w tym przede wszystkim Polaków i Ukraińców. Szacunki Ministerstwa Spraw Zagranicznych Niemiec wskazywały, że w roku 1891 w południowej Brazylii żyło 200 tysięcy ludności o rodowodzie niemieckim. Tak wielki zastrzyk demograficzny, siłą rzeczy, nie gnieździł się w miastach wybrzeża, a ruszał wszędzie w głąb lądu by brać ziemię w posiadanie lub trudnić się dochodowymi interesami. Ten sam proces następował w prowincjach południa. Przemawiały za tym dwie tendencje. Z jednej strony chciano zapewnić mocne i w pełni kontrolowane połączenie między Paraną i Rio Grande do Sul. Stąd kompanie handlowo-osadnicze, kontrolujące rozrost kolonii starały się osadzać przybyszy na przyczółkach jeszcze nie zdobytych. Z drugiej natomiast początkowo tanie grunty na wybrzeżu, skutkiem paropokoleniowego, zasiedzenia ulegały komercjalizacji i były za drogie dla początkujących osadników.

Kiedy więc w 1880 roku bracia Hermann i Bruno Heringowie otwierali pierwszą firmę przemysłową w Santa Catharinie – fabrykę koszul, innych, a wśród nich Polaków rzucano w ostępy nieznane. Wyprawiani w najodleglejsze zakątki osadnicy otrzymywali podstawową pomoc od kompanii w postaci ziemi, drobnego sprzętu i nasion pod zasiew. Wsparcie te pomagało w starcie nieznacznie – zanim śmiałkowie sami się nie zagospodarowali pędzili żywot w warunkach ciężkich i nie sanitarnych, stłoczeni w barakach. Nie wiele nowych osad w tym czasie miało równie trudny start jak kolonie położone na południe od rzeki Rio Negro. Ulokowano tam dwie osady: Augustę Victorię , zamieszkaną przez kilkusetosobową społeczność polsko-niemiecką oraz Lucenę przechrzczoną później na Itaiópolis. Z tej ostatniej osady wyprowadzono następnie izolowaną linię osadniczą Moema, która stała się szczególnie narażona na aktywność Indian. Lucena powstała w maju 1891 roku. Jak podaje Józef Siemiradzki: „pierwotnie sprowadzono tam Niemców, których pozostało tylko 11 rodzin na miejscu oraz Irlandczyków (260 osób), którzy wszyscy powrócili do Kurytyby, żądając odesłania do Europy i omal nie zabiwszy przytem angielskiego konsula”. Dopiero przybycie zaciągu wychodźców polskich wzmocniło Lucenę i mimo przeciwności, pozwoliło jej się ostać.

Pierwszych mieszkańców Luceny było stosunkowo niewielu, zaledwie 1450-2000 osób. Osada została populacyjnie wzmocniona cztery lata później dzięki napływowi ludności ukraińskiej i polskiej, z Bukowiny i Galicji. Wielu spośród nowych przybyszy przemieściło się na linię Moema. Osadnicy obrządku grekokatolickiego nie mieli najlepszych stosunków z rzymskokatolickim księdzem polskim z Luceny. Osiedlając się w tym nienaruszonym przyrodniczo miejscu, potrzebującym urządzenia pod rolnictwo, nie spodziewali się zapewne że ich problemy natury interpersonalnej będą wykraczały poza utarczki sąsiedzkie z ludźmi ze znanego im kręgu kulturowego. Wśród agentów kompanii osadniczych, tak jak czterdzieści lat wcześniej, panowała milcząca zgoda, co do nie płoszenia rekrutów opowieściami o uprowadzających inwentarz i atakujących osadników Botokudach. Rzeczywistość można było oczywiście zniekształcić, ale nie dało się jej oszukać. Gdy polscy i ukraińscy koloniści stawiali chaty lub przystępowali do wycinki, natrafiali na zauważalne symbole, a później akty sprzeciwu. Przybysze niszczyli nie tylko zadrzewienie zapewniające bytowe przetrwanie prowadzącej wędrowny tryb życia ludności tubylczej, ale co gorsza, ulokowali się w granicach cmentarzy i miejsc świętych dla tutejszych Xoklengów. Nim rzeczywiście xokleńscy wojownicy sięgali po opcje siłową, starali się wcześniej przestraszyć ludność napływową, zdobyć kontrolę nad jej zachowaniem. Gdy Polacy wycinali las Indianie zaraz gwizdali, uderzali kijami o drzewa, wypuszczali strzały. Na drodze zostawiali zwoje roślin, starając się zaznaczyć granice, gdzie dalej nowym pójść już nie można, pragnęli zachęcić ich do odwrotu. W nocy zaś podchodzili pod domy, wydawali z siebie okrzyki, rzucali w chałupy kijami i pukali.

Osadnikom nie w myśl był jednak odwrót. Sami przecież byli ofiarami wystawionymi na niebezpieczeństwo przez wiarołomnych ludzi którym zawierzyli udając się na nieprzyjazne pogranicze Luceny. „Cóż winni bowiem są koloniści polscy temu, że Brazylianie dzikich tępią tak niemiłosiernie i że osiedlają naszych na indyjskich cmentarzyskach” – komentował wydarzenia, z perspektywy czasu Kłobukowski, sam notabene tracąc w ataku znajomego Skowrona, który książki wcześniej pożyczonej, nie zdążył mu zwrócić. Obecność osadników wchodzących coraz bardziej w głąb terytorium indiańskiego rozpoczyna wieloletni konflikt w zachodniej części Santa Cathariny i w południowej wtedy jeszcze Paranie. W 1896 roku dochodzi do szeregu zdarzeń na linii Moema, w których z rąk Xoklengów ginie 19 nowych kolonistów. Wśród ofiar zszokowani mieszkańcy liczą 3 mężczyzn, 9 kobiet i 7 dzieci. Napady oraz ich przebieg okazały się bezlitosne. Dyrektor kolonii nie docenił pogróżek i niepotrzebnie próbował uspokajać osiedleńców. W grudniu 1896 roku polskie straty na południe od Rio Negro odnotowała gazeta Kolonie Zeitung. Nieco później, w 1898 roku trzech kolejnych osadników zginęło w Iracemie, a w 1899 roku w okolicach Luceny Indianie zabili dziesięciu kolonistów prowadzących prace leśne.

Wydarzenia w odległej osadzie pozbawionej podstawowych linii komunikacyjnych wywołały tarcia dyplomatyczne angażujące Cesarstwo Austro-Węgierskie, brazylijski rząd federalny oraz prezydenta stanu Paraná; zapisy różnic zdań między stronami przechowywane są w Archiwum Państwowym w Wiedniu. Po zderzeniu dwóch światów w okolicach Luceny i Moemy zastępca konsula Austro-Węgier w Kurytybie, Walter Pohl, wysłał swego kulturalnego attaché Jurystowskiego, by ten odwiedził kolonię i upewnił się co do jej sytuacji. Podróż konna trwała trzy dni. Dla austro-węgierskich dyplomatów było jasne, że osadnicy z Luceny, Moemy i Iracemy potrzebują broni i amunicji. Kierując się tą przesłanką, konsul Pohl zwrócił się do prezydenta stanu Parana, Francisco Xaviera da Silvy, by ten uruchomił środki lub kredyt umożliwiający osadnikom pozyskanie karabinów. Zaapelował również o to by rząd stanowy sam wziął na siebie obowiązek ochrony imigrantów. Walter Pohl nie ograniczał się tylko do ogólnych wzmianek, ale wprost zasugerował, że osoby odpowiedzialne za zarządzanie stanem Paraná powinny zatrudnić grupę bugreiros, by ta w akcie zemsty zabiła „dzikich”. Tajniki postępowania z Indianami w interiorze nie były więc obce wysokim europejskim dyplomatom. Lecz tu nagle zdziwienie. Francisco Xavier da Silva nie wydaje się entuzjastą radykalnych rozwiązań. Wbrew oczekiwaniom austro-węgierskich polityków odmawia twierdząc, że rząd nie tylko nie posiada pieniędzy, ale i że samo dozbrajanie osadników byłoby niebezpieczne dla porządku publicznego. Co więcej uznał Botokudów za nieszkodliwych, kontakt między osadnikami i Indianami określił natomiast jako ograniczony.

Mało tego! Nie tylko nie popiera, ale wręcz potępia! Co mogą myśleć zirytowani rezydenci ambasady austro-węgierskiej w Brazylii? Widzą w nim pewnie jeszcze jednego przedstawiciela wielkomiejskiej elity która przyzwyczaiła się do umieszczania Indian w sferze sztuki i literatury – taka mało sympatyczna odmiana południowoamerykańskiego russoizmu [2]. Kiedy oto co bardziej hardzi mieszkańcy obszarów przygranicznych strzelają do Indian parańska administracja nieprzyjemnie się patyczkuje. Na tym jednakże nie koniec. Francisco Xavier da Silva posuwa się dalej i rozpoczyna kampanię intensywnych ataków na politykę dyplomatów austro-węgierskich w prasie lokalnej, a nawet federalnej, krytykując wojnę eksterminacyjną wobec rdzennej ludności stanu. W odpowiedzi, ambasador Cesarstwa Austro-Węgierskiego w Petropolis, Eugen Ritter von Kuczynski składa skargę do brazylijskiego ministra spraw zagranicznych, Olinto de Magalhãesa. Pisze w niej o „leniwym” przewodniczącym stanu Paraná. Brazylijski rząd pragnął mieć dobre stosunki z krajami zapewniającymi dopływ imigrantów i ekonomiczną furtkę, zwłaszcza, że sam borykał się z poważnymi trudnościami gospodarczymi. Wobec zgłoszonego mu faux-pax, Magalhães nie pozostaje bierny i zgodnie z zamówieniem, za brak politycznego szacunku dla Europejczyków, śle gromy na administrację w Kurytybie.

Silna obecność dyplomacji austro-węgierskiej w Brazylii podyktowana była trzema zasadniczymi kwestiami. W stanie Parana przebywało nawet do 50 tysięcy wychodźców z obszaru Cesarstwa Austro-Węgierskiego pochodzenia polskiego i ukraińskiego, a byli przecież jeszcze Włosi. Należało robić wszystko, aby na obczyźnie zapalać w nich ducha solidarności i powiązań austro-węgierskich, należało tworzyć ową internacjonalistyczną więź. Służył temu między innymi kierunkowy kolportaż pism i książek. Alternatywą wobec tego było zagrożenie konsolidacji środowisk emigracyjnych w duchu nacjonalistycznym, a w przypadku importu tych treści do Europy, infekcja narodowowyzwoleńcza. W Wiedniu rozważano także na poważnie zagrożenie niemieckie, które może wychodźców wciągnąć w orbitę, o jakby nie było, pokrewnym germańskim rodowodzie. Mówiono zatem nie na żarty o „niemieckim niebezpieczeństwie” z uwagi na dwieście tysięcy imigrantów Rzeszy Niemieckiej w południowej Brazylii.

W trakcie debaty o tym, jak należy postępować z Indianami uchodzącymi za „dzikich”, takimi jak Botokudzi, przedstawiciele Cesarstwa Austro-Węgierskiego otrzymali nieoczekiwane, bacząc na ich obawy, moralne wsparcie od ukazującej się w Brazylii niemieckiej prasy o podłożu nacjonalistycznym. Celowały w tym przede wszystkim dwie gazety: Germania i Der Beobachter. Czasopisma te skierowane były do imigrantów niemieckich i austriackich i traktowały ich tak, jakby byli obywatelami jednego, tego samego Imperium Niemieckiego. Ideologowie narodowi mnożący się w tym czasie w Niemczech utożsamiali język z narodem, a ponadto bronili niemieckiej supremacji etnicznej. Definicja narodu przez nich propagowana nie pasowała do profilu wieloetnicznej monarchii habsburskiej; tylko co trzecia osoba mieszkająca w jej granicach posługiwała się językiem niemieckim. W konflikcie na pograniczu stanów Parana i Santa Catharina, niemiecka prasa w Brazylii broniła jednak ofiar pochodzących z sąsiedniego mocarstwa europejskiego, nawet jeśli w rzeczywistości nie byli oni pochodzenia niemieckiego, a ukraińskiego i polskiego. Dla redakcji der Beobachtera wybór był oczywisty jako, że postrzegała te starcie w kategoriach rywalizacji między „nowym” i „starym” światem.

Dlatego zarówno Der Beobachter, jak i Germania popierały rozwiązanie siłowe polegające na wysyłaniu uzbrojonych bugrejrów do kolonii, tak jak zaproponował to austro-węgierski konsul. Dla wzmocnienia  swojej argumentacji redakcja der Beobachter w numerze z 1 maja 1901 roku alarmowała, że Botokudzi rozczłonkowują ciała swych ofiar – tak jak niegdyś portugalscy kolonizatorzy piętnowała swych przeciwników mianem „botokudzkich kanibali”. Prezydent stanu Parana mimo reprymendy nie wysłał do Luceny bugreiros. Zamarkował te zalecenie miękkim wybiegiem, ekspediując za Rio Negro  grupę kontaktową z udziałem innych Indian, mającą pośredniczyć w pokojowym nawiązaniu stosunków z Botokudami. Misja została zainstalowana w domu Ignaca Nycza, który zginął we wcześniejszym napadzie. Z zamierzenia tego nie wiele wyszło, bo pozostawieni sami sobie w obcym otoczeniu „pokojowi Indianie” zaczęli podobno sami wypraszać o jedzenie i je podkradać osadnikom. Koloniści mieli na głowie teraz nie tylko Xoklengów, ale i tych oto wysłanników gubernatora parańskiego. Z tego powodu, w październiku 1900 roku dwóch wysłanników z Luceny przybyło do Kurytyby z prośbą o pomoc do konsulatu austro-węgierskiego skarżąc się na zabójstwa ze strony Botokudów oraz na indiańskich posłańców gubernatora parańskiego których nie ze swej przewiny mieli na wyżywieniu. W tym samym miesiącu Towarzystwo Dobroczynności Austro-Węgierskiej (Österreichisch-Ungarischer Hilfsverein) rozpoczęło zbiórkę pieniędzy dla rodzin zmarłych. Czy pieniądze te poszły jedynie na podstawową pomoc dla poszkodowanych, czy też posłużyły zapewnieniu dotacji na zakup broni, o co wcześniej zabiegał Walter Pohl, nie sposób powiedzieć, gdyż dostępne źródła w Archiwum Państwowym Wiedniu kończą się na 1902 roku.

Na skutek niebezpieczeństwa otaczającego Moemę i Lucenę koloniści nie odważali się zapuszczać w las pojedynczo, łącząc się przy karczunku po kilka rodzin. Zbierali się również na noc u siebie bądź w karczmie u Kubiaka. Niektórzy porzucili domy. Na opuszczenie niegościnnych ziem zdecydowało się co najmniej 30 rodzin, lecz na miejsce ich pojawili się zaraz nowi. Społeczności przybyło na wyposażeniu broni; ci którzy mogli nabyli pistolety, rewolwery i winchestery, zwane przez ludność polską unisiestrami. Rychło zaczęto zawiązywać akcje odwetowe przeciw Indianom, a jednym z impulsów, który zgromadził pod broń kilkadziesiąt osób była napaść na gospodarstwo Brazylijczyka Salvadora Bueno. Powołując się na Kalendarz Polski ukazujący się w Porto-Alegre Ruy Christov Am Wachowicz zarysował kontury tamtych wydarzeń. Rzeczony przerażający atak nastąpił w 1900 roku zaledwie 9 km od Porto União. Pod nieobecność Salvadora bliżej nie znana liczba autochtonów wtargnęła i zaatakowała jego rodzinę. Nie sposób opisać przebieg wydarzeń. Drzwi były jednakże wypalone, a pierwsza komora domu zupełnie zniszczona. Na podłodze znaleziono ciała dzieci, chłopca i dziewczynki. W środku obok kuchenki siedziała żona rolnika, oczy miała szeroko otwarte, nadal wyglądała jak żywa. Napastnicy byli brutalni, na jej piersiach widoczne były ślady cięć. Tuż obok niej ciała dwóch kolejnych dzieci. Piąte dziecko, najmłodsze, nieobecne. „Rozpacz nieszczęśliwego ojca trudna była do opisania”.

Atak na gospodarstwo Salvadora Bueno który w sposób tak drastyczny pozbawił życia jego rodziny był prawdopodobnie elementem zemsty. Xoklengowie i właściciel domu miewali ze sobą zatargi już wcześniej. Tym razem postanowiono, że napad płazem nie przejdzie. Zajście stało się początkiem stosowania w tym regionie strategii bugreiros na szerszą skalę. Po pogrzebie rodziny Salvadora Bueno zwołano ochotników gotowych do wzięcia udziału w wyprawie odwetowej. Zgłosiło się 40 mężczyzn. Na czele ich stanął bugreiro Vaciano. Po sześciu dniach marszu drużyna odwetowa natrafiła na ślady upewniające jej członków, że są na dobrym tropie. O 8.00 nad ranem dnia następnego dojrzeli dym na szczycie góry. Vaciano podzielił zbrojnych towarzyszy na mniejsze formacje. Podchodząc pod obozowisko dojrzał kobiety chodzące wokół ogniska. Przygotowywały upolowaną zwierzynę i rozbijały rośliny przy użyciu kamiennych narzędzi. Uznawszy, że to najwłaściwszy moment ruszył z towarzyszami na obóz. Najpierw nastąpiły strzały, potem w ruch poszły maczety. Zaskoczenie było całkowite. Członkowie społeczności w ostatnim akcie nadziei, przerażeni, padali na kolana ściskając ręce. Nie było jednakże litości dla nikogo. Dnia tego zabito 29 Indian, nie licząc kobiet i dzieci. Jedynie trzem Xoklengom udało się uciec. Rzeź trwała kilka minut i prowadzona była własnoręcznie przez sześć osób.

W utarczkach z białymi w XIX wieku ze strony Xoklengów notowano głównie napady na pojedyncze domy i rodziny. Jak relacjonuje Ruy Wachowicz teraz miał nastąpić napad gwałtowniejszy, dodamy, skalą dostosowany do cezury który zwykli stawiać Indianom bugreiros. W lokalizacji Paciĕncia Botokudowie zaatakowali dom i winiarnię należącą do João Gordo podczas gdy ten nie był obecny na miejscu. W trakcie napadu zginęły 23 osoby, w tym rodzina Gordo i wszyscy którzy w tym czasie przebywali wokół zabudowy. Indianie splądrowali dom rozrzucając wokoło wszystko co nie było im potrzebne. Po niszczącym rajdzie Xoklengów miejscowość tę nazwano „Wzgórzem Śmierci”. João Gordo poprzysiągł zemstę. Dołączył do ponad tuzina mężczyzn, którzy przy asyście psów napadali na Indian. Jak kreślą jego sylwetkę recenzenci, stał się doskonałym bugreiro. Brał odtąd udział w wielu atakach na Xoklengów, wykorzeniając całe ich społeczności.

Potem głośno zrobiło się o nowym „wielkostopym” przywódcy Botokudów. Stopa jego mierzyła ponoć 40 cm długości. Osadnicy nazywali go „Wielką Stopą”. Po jednym z jego ataków na linię Moema Indianie zostali otoczeni przez 30 uzbrojonych mężczyzn, a to za sprawą tego, że osadnicy przyzwyczaili się żyć z zawsze załadowaną bronią. Walkę prowadził sam Martinho bugreiro. Śmierć poniosło 30 osób i to gorzej uzbrojeni Xoklengowie uchodzili z placu jako przegrani. Jak poświadcza Romão Wachowicz w nocy Indianie wycofali się i zbierali ciała zmarłych. Udali się w kierunku wzgórza Taió, które dla nich uchodziło za święte. Martinho bugreiro nie czekając na rozwiązanie poszedł za nimi i przypuścił nocny atak. Xoklengowie wtenczas spali w obozie położonym na wzgórzu. Prawdopodobnie byli odurzeni jakimś napojem ponieważ ci którzy nań spadli zobaczyli ludzi prawie całkowicie otępiałych, niezdolnych do wysiłku. Wielkostopy przywódca został kilkukrotnie postrzelony w klatkę piersiową. Martwego z ciekawości zmierzono. Olbrzym, jak informowano z podnieceniem, mierzył 2,12m. Indian z regionu wzgórza Taió spotkało to samo, co ich krewniaków w pozostałych regionach południowej Brazylii. Wiele indiańskich kobiet i dzieci zginęło w niewypowiedzianych aktach okrucieństwa, które zgotowali im bugreiros w tubylczych obejściach. Po nocnej masakrze na wzgórzu lokalni Xoklengowie wycofali się w głąb lasu, unikając dalszych strat. Nie mogło to jednak zmienić losu ich grupy etnicznej.

Polacy nie stali w pierwszej linii podczas tych napadów, chociaż i wśród nich zdarzali się ochotnicy. Śmierć osadników z rąk Indian, jak utrzymuje w swej publikacji Zenon Lewandowski „została przez pościg polski pod przewodnictwem ks. Iwanowa krwawo pomszczona”. Wreszcie koloniści polscy – nie pozostawiwszy pola spekulacyjnego co do inwazyjnego charakteru swego osadnictwa – zajęli ziemie Botokudów, zarówno w odniesieniu do cmentarzyska, jak i rejonu wzgórza Taió, przekształcając je w pola uprawne.

Lucena i linia Moema to dwie nazwy, które najbardziej zapamiętale zapisały się w konflikcie jaki wywiązał się między osadnikami polskimi a Xoklengami. Jednakże Nadwiślanie wchodzili w zatargi z rdzennymi mieszkańcami południa Brazylii również na innych odcinkach osadnictwa. Było tak między innymi w osadzie Grão-Pará ufundowanej w roku 1882, gdzie pod egidą spółki kolonialnej „Empresa Colonizadora e Industrial” sformowała się wkrótce społeczność polsko-włoska. Mieszkało  tam później jedynie 300 osób, jako że z przyczyn związanych z aktywnością ludności tubylczej około 1000 pierwszych mieszkańców opuściło kolonię, nie wykazując zainteresowania sąsiedztwem niepewnym i niebezpiecznym. Empresa Colonizadora e Industrial należała do czołowych kompanii osadniczych w Brazylii. Siedziba jej znajdywała się w Rio de Janeiro, gałęzią przedsiębiorstwa w Orleans kierował zaś pochodzący z Polski – Etienne Gaudenty Stawiarski. On też sprawował pieczę nad pomyślnością Grão-Pará. Stawiarski urodził się w Częstochowie w 1856 roku, wraz z rodziną opuścił kraj po powstaniu styczniowym. Na obczyźnie doczekał się tytułu inżyniera. Ciepło był wspominany przez polskich podróżników i działaczy społecznych, badających życie polskich wychodźców. Pragnąc ułatwić im podróż wyprzedzająco posyłał dlań muły., wychodził im też na spotkanie. Opisywano go jako człowieka w średnim wieku, który opuścił kraj ze złamanym sercem, zatroskany o przyszłość ojczyzny. Cichy i pokorny Etienne Gaudenty, mówiono, poświęcił swoje życie pracy, zdobywając pełnioną funkcję dzięki talentowi i uczciwości. Poślubił Włoszkę. Kiedy pod Grão-Pará z rąk Botokuda zginęła mieszkanka kolonii, Stawiarski zorganizował wyprawę odwetową. Wysłannicy „Empresa Colonizadora e Industrial” zaatakowali obóz Indian, nie dając większych szans jego mieszkańcom. Zasiano śmierć. Triumfująca banda powracała unosząc jako łup łuki, strzały i kilku indiańskich chłopców. Zarządzający bezpieczeństwem koloni Stawiarski nie wahał się zatem stosować wobec Indian strategii rozpowszechnionej wśród kondotierów kolonizacji południowej Brazylii – strzelać, zabijać i uprowadzać dzieci.

Polacy stanowili również dużą część robotników, którzy wtargnęli na ziemie Indian w trakcie prac infrastrukturalnych. W pierwszych latach XX wieku brazylijski rząd postanowił wybudować połączenie kolejowe pomiędzy São Paulo i Rio Grande do Sul, przechodzące przez terytorium Xoklengów, jak i pokrewnych im Kaingangom. Zbiorowy wysiłek zaangażował 4000 pracowników z całej Brazylii oraz imigrantów. Z ostatniej grupy najliczniejsi byli Polacy którzy borykając się z nie najlepszą sytuacją w osadach, opuszczali gospodarstwa w poszukiwaniu solidniejszych podstaw utrzymania swych rodzin. Prowadzące roboty na długich odcinkach załogi, od czasu do czasu, ścierały się z czającymi się w lesie xokleńskimi wojownikami. W listopadzie 1908 roku niemal cała ludność miejscowości Uniaŏ Victoria wybiegła na stację kolejową po tym gdy nadeszła wiadomość, że zbliża się pociąg wiozący ciała pracowników zabitych przez Indian. Gdy otworzono drzwi wagonu wśród nieboszczyków rozpoznano czterech Polaków.

 

VIII. KOLONIZACJA WŁOSKA. NOWA WENECJA I KRWAWA ŁAŹNIA NATAL CORALA

Włoscy wychodźcy stanowili jedną z najsilniejszych frakcji narodowościowych zasiedlających południe Brazylii. Synowie i córki Italii na szeroką skalę pojawili się w kolonii dopiero 2-3 dekady po rozpoczęciu eksperymentu przez Blumenaua. Nie obniża to w niczym wkładu pionierów z Mantui, Treviso i Sycylii w podboju, zwłaszcza południa Santa Cathariny. Kamień węgielny w dziele tym położono 28 maja 1878 roku, kiedy powołano do życia kolonię Urussanga. Toponimia miejscowości, jak początek każdej opowieści, miała w sobie coś romantycznego. Ludzi rozpoczynających nowe życie witał nad ranem śpiew ptaka „uru, uru, uru”, wokół osady rozciągały się natomiast bagna, czyli „sanga”. Tak oto osiemdziesiąt sześć włoskich rodzin osiadło w Urussandze, wiodąc egzystencję nie łatwą, lecz jeśli wierzyć świadectwu księdza Marzano, początkowo spokojną. Brazylijczycy i osadnicy mieszkający na niegościnnej ziemi od dłuższego czasu dziwili się dlaczego Włosi, w tym nawet dzieci, zapuszczali się w las bez broni i żadnej ochrony, nie bacząc na niebezpieczeństwa związane z dzikimi zwierzętami i ludnością tubylczą. Zahartowani mieszkańcy południa Europy zdawali się ignorować te przestrogi. Pierwsze cztery-pięć lat spędzili nie nękani przez protesty rdzennej ludności. Wyglądało to tak jak gdyby demiurg wyciął specjalnie dla nich ów mały raj na ziemi, bez bólu i wojny. Za nonszalancją zarzucaną nieostrożnym kryły się najczęściej powody przyziemne. Osadnicy italijscy, podobnie jak Polacy, borykali się z problemami pieniężnymi i nie od razu stać ich było na zakup broni. Wchodząc na ziemię Xoklengów z czasem nie mogli, co oczywiste, uniknąć konfliktu. Wszak na listach ofiar „pochodu cywilizacji”, wcześniej zdominowanych przez Niemców, odnajdywano włosko brzmiące nazwiska. Mimo przeciwności, ekspansja postępowała.

Po Urussandze, kolejny wielki krok włoscy koloniści w Santa Catharinie uczynili w 1891 roku. Opuszczając ziemie Starego Kontynentu, Europejczycy zawsze chcieli zabrać ze sobą trochę tego, co stanowiłoby przedłużenie opuszczanej macierzy. Tworzono więc Nowe Amsterdamy, Nowe Jorki, Nowe Fryburgi oraz Nowe Brytanie. Skoro postępowali tak Holendrzy, Niemcy i Anglicy, to czemuż nie mieliby pójść w ślady ich Włosi? Trzynaście lat po założeniu Urussangi, protoplaści prywatnej spółki Companhia Metropolitana ogłosili powstanie Nowej Wenecji (Nova Veneza). Stara Wenecja, osadzona na wodzie, stanowiła symbol włoskiej świetności. Powstanie jej imienniczki za oceanem, zapowiadać miało powtórzenie sukcesu śródziemnomorskiego portu na amerykańskiej ziemi, a jeżeli to za wiele, to chociaż posłużyć podtrzymaniu w sercach wychodźców poczucia swojskości. Wzniesiona w czasie zmian ustrojowych w Brazylii Nowa Wenecja szczyciła się tytułem „pierwszej kolonii republiki brazylijskiej”. Świetlaną przyszłość dla niej przewidział jej założyciel, Miguel Napoli, przedsiębiorca pochodzący z Sycylii. Dążył on do stworzenia centrum migracyjnego dla dziesiątek tysięcy Włochów. Wiele rodzin opuszczało Italię upewnianych, iż osiądą w mieście przyszłości. Ziemia obiecana wizją którą ich sycono stanowiła w rzeczywistości glebę nie zaprzyjaźnioną z ostrzem sierpa i kosy.

Po przybyciu do miejsca przeznaczenia Companhia Metropolitana dostarczała osadnikom narzędzia, nasiona, a bywało że zwierzęta. Wsparcie te, a także ziemia wolna od ceny rynkowej nie uwalniały wychodźców od niepewności towarzyszących pierwszym świtom kolonii. Napoli dwoił się i troił by zapewnić początkującym podstawowe usługi. Wraz z północnoamerykańską firmą Angelo Fiorita & Co przewodniczył budowie dróg, rozgraniczaniu gruntów i stawianiu budynków użyteczności publicznej. Wśród mierniczych i ludzi niezastąpionych wspomagał go inspektor i geodeta Natal Coral. W pierwszym roku kolonizacji kompania osadnicza zapewniła dopływ 400 rodzin, kolejne kalendarzowe cykle sprowadziły do Nowej Wenecji pół tysiąca nowych familii. Strategia Napoliego opierała się na podstawowym założeniu – przede wszystkim nie straszyć. Tak samo jak Niemcy i Polacy, śmiałkowie z Włoch nie byli informowani, że wkraczają na ziemię zamieszkaną przez Indian i że w toku prac będą im ją zabierali, spychając ludność tubylczą do wąskiego gardła. Wolne rzekomo grunty nosiły niespodziewane obciążenie, spędzające sen z oczu nowoprzybyłym. W latach 1891-1895 kolonialna prasa donosiła o napadach Xoklengów i ich utarczkach z włoskimi osadnikami. Wizyty Indian nie różniły się wielce od wcześniejszych punktowych wydarzeń oglądanych w koloniach Blumenau i Brusque. Pierwsze ofiary śmiertelne sprzyjały przy tym przejmowaniu retoryki, która zdążyła dobrze zakorzenić się już wśród osadników niemieckich. Botokud znowu stawał się główną przeszkodą w postępie cywilizacji, niebezpiecznym stworzeniem lokowanym pomiędzy dzikusem a zwierzęciem. Im więcej cech faunistycznych, tym łatwiej przychodziło oddawanie strzału w jego kierunku.

Na szczycie wzgórza na którym później powstał Szpital Świętego Marka stała wówczas górująca nad okolicą siedziba spółki Companhia Metropolitana. W tej wygodnej lokalizacji mieszkał również jej dyrektor, Miguel Napoli. W budynku przypominającym pałacyk z marmurowymi schodami mógł uznać się za nowego Agatoklesa Sycylijskiego. Burżuazyjna władza nad okolicą do której pretendował miała jednakże swoich oponentów. Dostrzegał ich w dzikiej przyrodzie, dzikim zwierzu i dzikich tubylcach. Nie miał wątpliwości. Indian należało okiełznać, a nie można było liczyć na przybycie brazylijskich jednostek wojskowych które trzymałyby rdzenną ludność na odległość. Jak każdy przedsiębiorca w białych rękawiczkach potrzebował ludzi którzy wykonaliby za niego brudną robotę. Wtedy dzieje Nowej Wenecji wypchnęły na pierwszy plan Natala Corala, geodetę który dzięki prowadzonym pracom doskonale znał geografię i specyfikę okolic. Ludzie mu przychylni mówili o nim nie inaczej jak o ojcu jedenaściorga dzieci, człowieku szanowanym i przyjacielu wszystkich. Jeżeli przyjmiemy na moment te zapewnienia zastanówmy się cóż mogło uczynić z niego wysoce wykwalifikowanego siepacza, jakim niebawem się stał..

Powstało na ten temat wiele teorii. Jedna z tez zakłada, że zaczął zabijać Indian po śmierci swojego przyjaciela. Czworo braci Baldessar szło przez las śpiewając, kiedy jednego z nich, Giovanniego, przeszyła strzała. Raniony wyzionął ducha. Zdarzenie te przesądzić miało o transformacji Natala Corala w jednego z najbardziej znanych bugrejrów. Popularniejszą stała się legenda o urażonej dumie geodety. Indianie mając poznać się wcześniej na nikczemności Natala uprowadzili jego żonę, Marię de Faveri, trzymając ją w niewoli przez kilka miesięcy bądź dwa lata. Porwana małżonka po poniewierce wróciła do domu cała i zdrowa, lecz była przy nadziei. Spodziewała się indiańskiego dziecka, którego nasienie umieszczono w kobiecie, jakoby celem ukarania geodety. Gdy mąż poznał prawdę wpadł we wściekłość i zaczął mścić się okrutnie. W co bardziej fantastycznych historiach nie było krzty prawdy, ale to one brzmiały najlepiej wieczorami w knajpach i zapadały w pamięć. Wiemy za to, że Natal Coral wcześniej chwytał za broń. Dom jego przystrojony był skórami i zębami zwierząt. Trudnił się zatem myślistwem, teraz tylko zaczął polować na ludzi.

Gdy prośba o pomoc w usunięciu ludności tubylczej nie wywołała spodziewanego rezonansu, koloniści we włoskich osadach zaczęli organizować się samodzielnie. Marzano wspomina o 260 mężczyznach powołanych pod broń, którzy przygotowywali się do działań przy asyście wyszkolonych bugrejrów i dzięki wsparciu brazylijskiego rządu. Nad okolicą unosiła się wojenna atmosfera. Pewnego dnia, wczesnym rankiem wszyscy zebrali się na placu w Urussandze, uzbrojeni po zęby, z torbami i pozostałym ekwipunkiem. Marzano, świadek tej sceny, twierdził, że pośród zgromadzonych panował taki entuzjazm, jak gdyby pojawił się wśród nich autentyczny Garibaldi. W gronie tym nie mogło zabraknąć Natala Corala oraz przynajmniej jednego z braci Baldessarów, Nicoli, który po śmierci członka rodziny pałał żądzą zemsty. Celem tego pospolitego ruszenia była ochrona domów osadników i zmuszenie rdzennej ludności do zaprzestania penetracji obejść Włochów i nastawania na ich życie. Koloniści zachęcani więc przez Companhię Metropolitanę, jednego ze sponsorów tych wypadów, zaczęli organizować ekspedycję  mające odstraszyć Xoklengów. Wypady te przeradzały się w rzeczywistości w okrutne napady na indiańskie społeczności i idące za nimi masakry, prowadzone najczęściej przez Natala Corala, Verissimo i Maneco Angelo, trzech wielkich mistrzów uderzeń południowej Santy Cathariny. Chociaż odpowiadali za zbiorowe morderstwa, ludzie wspierali ich i uważali za dobrych obywateli.

Napady prowadzone w każdym kierunku od Nowej Wenecji były liczne; przyzwolenia na nie udzielał dyrektor kolonii Miguel Napoli. Owo chirurgiczne ludobójstwo które rozgrywało się pod marmurowymi schodami zza których spoglądał na świat, sprawiało, że jego życiowemu przedsięwzięciu dostarczano niecodziennego budulca. O ile Wenecję postawiono na wodzie, a Neapolowi o lawie nie pozwalało zapomnieć bliskie sąsiedztwo Wezuwiusza, to Nową Wenecję wznoszono na stosie trupów i rzece xokleńskiej krwi. Pewnego razu Miguel Napoli wypłacił Natalowi Coralowi 2 tys. reis. Przedpłata miała zdeterminować geodetę-najemnika do czym prędszego rozwiązania problemu Indian. Tego dnia Natal Coral poprowadził w las nawet dwie setki mężczyzn. Wieczorem lokalni Xoklengowie odprawiali zwyczajową ceremonię i po uczcie zakończonej spożywaniem alkoholu zaprawianego miodem zapadli w głęboki sen. Nad ranem gromada Natala zlokalizowała obozowisko Indian i runęła na niezdolną do obrony społeczność. Jeżeli relacje nie są przesadzone, rozpoczęła się jedna z najokrutniejszych rzezi tego okresu kolonizacji. Bugrejrzy Natala siekali wszystkich: kobiety, mężczyzn i dzieci. W starciu z bronią palną i dużą liczbą napastników nie mieli najmniejszych szans. Opuszczając zalaną krwią wioskę ludzie Natala nieśli trofea z ciał około setki zamordowanych autochtonów, w tym sto par amputowanych uszów. Dwieście uszów, umieszczonych w worku, poniesiono do siedziby Companhii Metropolitany. Ulokowanemu wewnątrz dyrektorowi zaproponowano ich wykup, tak jak miały to w zwyczaju inne kompanie osadnicze. Widok był szokujący. Nie wiadomo, czy bardziej z resztek skrupułów, czy w obawie przed reakcją brazylijskiej administracji, Napoli odmówił przyjęcia świadectwa dokonanej zbrodni. Szczątki Indian zabrano i pogrzebano; robiono to jednakże niechętnie i z obrzydzeniem, ponieważ organy znajdywały się w stanie zaawansowanego rozkładu.

Sam tylko Natal Coral odpowiadał za śmierć setek indiańskich dzieci, kobiet i mężczyzn, otrzymując regularne wynagrodzenie od kompanii osadniczej. Nie był on niemniej samotnym wilkiem; działania wymierzone w Indian były akceptowane i oczekiwane przez całą lokalną społeczność – członkowie jej czuli się zagrożeni aktywnością Xoklengów wchodzących do ich domów i podnoszących nań swoje włócznie. Ostatnia wielka rzeź we włoskich domenach odbyła się około roku 1905 w Morro Redondo, w obszarze São Bento Alto. Bugrejrzy przyprowadzili z niej kilkoro indiańskich dzieci spośród których większość zmarła przed osiągnięciem wieku dorosłego.

 

IX. DER URWALDSBOTE I BLUMENAU ZEITUNG. KOLONIALNA PRASA WOBEC XOKLENGÓW

Nie łatwym zadaniem było przekonanie osadników, że nie powinni strzelać do Indian. Autochtonów żyjących poza „jedyną cywilizacją” uważano za kogoś bliższego zwierzętom, toteż nakazy moralne chrześcijańskich zborów nie poruszały tych sumień, które nie zdobywały się na wysiłek umieszczenia własnego stosunku do ludności tubylczej w sferze zobowiązujących norm miłości bliźniego. Pozbawienie życia Indianina gwarantowało bezpieczeństwo kolonii, a zatem pełniło formę egzekucji prawa. Zbiorowy lęk przed „dzikimi” Botokudami wzmacniała lokalna prasa, przemycająca zgodnie z duchem czasu elementy ewolucjonizmu społecznego. Dekadentyzm „kultur prymitywnych” ograniczał, jak głoszono, ich zdolność do ewolucji . Upadek i stopniowe ich wygaszanie w toku kolonizacji prezentowano jako naturalną konsekwencję wymierania słabszego.

Tymczasem Xoklengowie, dziesiątkowani od kilku dekad, wciąż nie pozwalali o sobie zapomnieć. Motywowani koniecznością zrewanżowania się za doznane krzywdy, ale i zwyczajnie pozbawiani źródeł swojego utrzymania, wchodzili w coraz częstsze kontakty z ludnością napływową, której liczba po 1890 roku uległa zwielokrotnieniu. Jak odnotował pamiętnikarz i geodeta, José Deke, w kolonii Blumenau w latach 1852-1914 nastąpiło 61 napadów Xoklengów w trakcie których śmierć poniosło 40 osadników a 22 zostało rannych. Zbliżoną statystykę ofiar po stronie osadników odnotowano podczas trwającej 17 lat konfrontacji między Xoklengami a kolonistami w okolicach Luceny i linii Moema. Każda z tych strat, bardzo bolesna, rozłożona na długi przedział czasu w jakim następowała, nie przystawała do obrazu Indian prowadzących wojnę z białymi i mordujących z zamiłowania. Zdarzało się natomiast, że jeden tylko rajd  bugrejrów na indiańskie osady pozbawiał życia większą liczbę ludzi aniżeli zginęło białych z rąk Indian na przestrzeni 50 lat w koloniach Blumenau i Brusque razem wziętych.

Kolonialna prasa, występująca najczęściej w roli kronikarza wysiłku osadniczego, skupiała się  przede wszystkim na bulwersujących szczegółach konfrontacji w której ginęli przedstawiciele ludności napływowej. 4 lutego 1905 roku Pharol de Itajaí donosi o ataku Botokudów na sześciu mężczyzn pracujących przy wyrębie lasu w obszarze Ribeirao do Ouro. Indiańska strzała dosięga Batistę Rodonelliego – 25-latek pochodzenia włoskiego umiera niemal natychmiast. Rok później, 14 lutego 1906 roku Pharol de Itajaí publikuje relacje o napadzie Indian na żołnierzy na szlaku Blumenau-Curitibanos. W starciu ginie José Magro. Wśród rannych zostają wymienieni Dorval Correia, Francisco Lemos i Berto Pinto. Ostatniemu z nich znajdującemu się w rozpaczliwym stanie, z jelitami na wierzchu, życie ratuje intensywna pomoc lekarska. Rola prasy nie sprowadzała się rzecz jasna jedynie do archiwizowania informacji; łamy jej, tak jak wszędzie, przeobrażały się w salony polemiczne oraz trybuny propagandy. Zarysowujący się na początku XX wieku spór między zwolennikami katechizacji Indian a ich eksterminacji zmuszał do opowiadania się po przeciwstawnych stronach redakcje poszczególnych dzienników.

Wychodząca w Brazylii niemiecka prasa o charakterze nacjonalistycznym i ponadlokalnym, reprezentowana przez Germanię i Der Beobachter, przy okazji adresów dyplomacji austro-węgierskiej opinie swe formułowała jednoznacznie, aprobując likwidację xokleńskiego zagrożenia poprzez uruchamianie zastępów bugreiros. W sercu Santa Cathariny wyrazicielem zbliżonego stanowiska stał się wychodzący w Blumenau Der Urwaldsbote. Pierwszy redaktor gazety, Hermann Faulhaber przybył do kolonii w 1889 roku, zapisując się w historii miasta jako osoba niezwykle płodna na polu kulturalnym. Der Urwaldsbote powołał do życia w 1893 roku; pismo służyło początkowo interesom gmin ewangelickich i szkołom przez nie koordynowanym. W 1898 roku nowym redaktorem gazety został Eugen Fouquet. Z jego nazwiskiem wiąże się ewolucja Der Urwaldsbote w kierunku antyindiańskim. Fouquet urodził się na pruskim Pomorzu. Pochodził ze starej rodziny hugenotów, studiował prawo na uniwersytetach w Tybindze i Berlinie. Do Brazylii przybył w 1893 roku. Funkcje redaktora prasowego piastował przez 30 lat. W swoich poglądach nawiązywał do idei narodowosocjalistycznych, za obowiązek szermierzy pióra na obczyźnie uważając „zakorzenianie wartości kulturowych i narodowych Germanów na skraju brazylijskiej dżungli”. Wypracowawszy sobie wizerunek człowieka bardzo kulturalnego, dziełu temu służył zarówno w starej formule, jak i wówczas gdy po 1900 roku gazeta została wykupiona przez konsorcjum Arthura G. Kohlera.

Eugen Fouquet bronił interesu osadników w sposób dla siebie charakterystyczny. Dochodząc do wniosku, że obecność Xoklengów jest nie do pogodzenia z życiem w pokoju, skłaniał się do ich zagłady. Pod jego redakcją Der Urwaldsbote odgrywał wiodącą rolę w Blumenau, nawołując do otwartej rozprawy z Indianami: „te dzikusy utrudniają komunikację między wyżynami i wybrzeżem. Konieczne jest pozbycie się tego problemu najszybciej jak to możliwe”. Gazeta krytykowała wszystkie sentymentalne głosy, które „polowania na dzikusy uważały za niesprawiedliwe i niemoralne”. Powinny one być ignorowane, a systematyczne zabijanie Indian kontynuowane. Według otoczenia Fouqueta napady na autochtonów były formą samoobrony – należało je prowadzić bez oglądania się na „głupią histerię apostołów ludzkości”. Der Urwaldsbote wzywał swych czytelników do zemsty krwi za śmierć bezbronnych kobiet i dzieci, rozpisując się o zadowalającej proporcji która nakazywałaby za każdą śmierć osadnika pozbawiać życia „dziesięć czerwonych psów”.

Wyrazicielem umiarkowanej opinii w tym samym czasie stał się Blumenau Zeitung od 1899 roku znajdujący się pod wyłącznym kierownictwem Hermanna Baumgartena. Dzięki Baumgartenowi twarda linia reprezentowana przez Der Urwaldsbote zyskiwała w mieście mocną trybunę opozycyjną. Blumenau Zeitung publikował artykuły Hugo Genscha, przybranego ojca Marii Korikrãn, który otwarcie potępiał nieludzkie metody stosowane przez bugreiros oraz hipokryzję ich zwolenników. Zamiast prowadzonego ludobójstwa zalecał spokojne włączanie Indian na „łono cywilizacji” przy wykorzystaniu talentów xokleńskich dzieci odchowywanych już w społeczeństwie kolonialnym. Nie mogąc wyzbyć się europocentrycznych poglądów, co do przyszłości społeczności indiańskich,, z całą jednak konsekwencją potępiał Gensch niemoralne i skandaliczne ekscesy towarzyszące ubezwłasnowolnianiu rdzennej ludności, jak na przykład wystawianie na widok publiczny uwięzionych indiańskich kobiet, które po uiszczeniu opłaty gapie mogli oglądać, pozwalając sobie na „dokuczliwe i nieprzyzwoite komentarze”.

 

X. OD WIEDNIA DO SAŎ PAULO. DEBATA O PRZYSZŁOŚCI XOKLENGÓW NA DWÓCH KONTYNENTACH. EKSTERMINACJA CZY OCALENIE?

Eugen Fouquet w osobistym przekonaniu agitował za postępem, rozwojem Santa Cathariny, a zwłaszcza w obronie dobrostanu potomków Niemców, brazylijskich Germanów, którzy budowali nową wspólnotę w Ameryce Południowej. Ostro krytykował „mdłe nastawienie” tej części mieszkańców Blumenau, która odcinając się od radykalnych środków propagowanych na łamach der Urwaldsbote, nie zgadzała się z jego ideami. Posiadłszy pewien zakres oddziaływania na społeczność emigrantów w południowej Brazylii, Fouquet wpisywał się w zjawisko dostrzegane pełniej i kompleksowo dopiero w ostatnim czasie. Ideologia rasy panów mająca jakoby zatriumfować dopiero z momentem objęcia przez Adolfa Hitlera steru władzy w Niemczech, pod różnymi kreacjami ewolucjonizmu społecznego i projektów eugenicznych, kształtowała światopogląd nie tylko Niemców, ale szerzej – uczonych protagonistów europejskiego kręgu kulturowego – na całe dziesięciolecia przed wyłonieniem się III Rzeszy.. Osuwające się w egzystencjalną przepaść „kultury prymitywne”, zgodnie z oddziałującym na rzeczywistość duchem czasu – głoszono – miały po prostu ustępować miejsca wyższym i lepiej przystosowanym. Nie chodziło już tylko o handel, eksploatację i podporządkowanie metropolii. Jak odnotowywali pierwsi kronikarze tego zjawiska, rozpoczynała się trwająca od zawsze walka o przestrzeń życiową. Teraz miała być to jednak walka nowej generacji, donioślejsza w skutkach, bo w pełni świadoma i sprzężona z artykulacją narodowego interesu.

Przekonanie te spiął w cały system teoretyczno-naukowy Friedrich Ratzel w wydanej w 1897 r. „Geografii Politycznej”. Wiarygodności studium przydawały terenowe obserwacje autora prowadzone w Stanach Zjednoczonych. Pęd do migracji Ratzel uznawał za naturalną cechę ras zdrowych i energicznych. Ludy zasiedlające nowe terytoria nie tylko nie zatracały swoich cech szczególnych, ale „adoptując się do nowych okoliczności wręcz zwiększały swoją populację i rozwijały rodzimą kulturę”. Poszerzanie przestrzeni życiowej, Lebensraum, będące mechanizmem samoregenerującym, chroniło przodujące rasy przed zastojem i stanowiło zabezpieczenie przed pretensjami ludów agresywnych gotowych wejść w ich buty. Politycznym programem dla Niemiec była więc zdaniem Ratzla walka o przestrzeń życiową, która sprowadzała się do poszerzenia dotychczasowych wpływów kupieckich i przemysłowych o kolonizację właściwą, polegającą na zasiedlaniu odległych terytoriów przez osadników i farmerów znad Łaby i Renu. W przeciwieństwie do metafizycznych koncepcji Hegla, tłumaczącego znikanie ludów tubylczych „zbliżeniem się ducha”, Ratzel z rozbrajającą szczerością  pisał o wojnach, niewoli i prześladowaniach spadających na karki ludów, które nie dotrzymywały siły oręża narodom poszerzającym swą przestrzeń życiową. „Dziewiętnastowieczne walki w Ameryce Północnej, Tasmanii, Nowej Zelandii i południowej Brazylii właśnie” wyniszczające rdzenną ludność, stanowiły faktyczne odzwierciedlenie tego procesu i Ratzel nie miał wątpliwości, że kolonializm niemiecki, popierany przezeń otwarcie, czekają konfrontacje odpowiadające temu wzorcowi.

Darwinizm społeczny w formie propagowanej przez Ratzla wykraczał poza teoretyczne rozważania i stawał się ideologią ludzi namaszczanych do kreowania rzeczywistości politycznej. Niemiecki komisarz ds. osadnictwa, Paul Rohrbach wysłany do Afryki Południowo-Zachodniej w dobie ludobójstwa na ludach Herero i Nama [3], celem sprawdzenia warunków pod osadnictwo, z ujmą wyrażał się o tych którzy niesieni filantropijnym wzruszeniem apelowali o zachowawczość. Pytając z niedowierzaniem: „Czy naród niemiecki ma porzucić szansę wzmocnienia się, zabezpieczenia przestrzeni dla swoich synów i córek ponieważ jakieś murzyńskie plemię prowadzi bezużyteczną egzystencję na ziemi, na której mogłoby się osiedlić i wieść kwitnącą egzystencję tysiące niemieckich rodzin, wzmacniając siły żywotne naszego narodu?” – sam sobie odpowiadał – „Ludzie, którzy nic nie wytwarzają, nie powinni mieć prawa do przetrwania”. Zbliżone przekonania zdecydowanie wykraczały poza łatwo zasysające cykutę darwinizmu społecznego, niemieckie koncepcje postępowania z tubylcami.

Theodore Roosevelt, prezydent Stanów Zjednoczonych (1889-1996), zanim objął urząd pozwolił sobie na wyrażenie następującej opinii: „Najszlachetniejszą ze wszystkich wojen jest wojna z dzikimi, choć zarazem jest też wojną najstraszniejszą i nieludzką. Cała cywilizowana ludzkość ma dług wdzięczności wobec nieokrzesanego, nieustraszonego osobnika, który wypiera z ziemi dzikich. Amerykanin i Indianin, Bur i Zulus, Kozak i Tatar, Nowozelandczyk i Maorys, w każdym z tych przypadków zwycięzca – którego czyny mogą być straszliwe – kładzie głębokie fundamenty dla przyszłych pokoleń ludzi silnych”. Światopogląd zagnieżdżony w umyśle dwudziestego szóstego prezydenta USA nie był obcy jego latynoamerykańskim odpowiednikom. Domingo Faustino Sarmiento, pisarz i prezydent Argentyny z lat 1868/74 przyznawał, że eliminacja i podbijanie ludów posiadających cenną ziemię mogą wydawać się niesprawiedliwe, ale dzięki takiej „niesprawiedliwości, Ameryka jest obecnie zamieszkana przez rasę kaukaską, najdoskonalszą, najbardziej inteligentną, najpiękniejszą i najbardziej zaawansowaną”. Zdaniem jego to zdecydowanie lepsze aniżeli pozostawienie tej ziemi w rękach „niekompetentnych dzikusów”..

Filtrowani przez odpryski zbliżonych prądów ideologicznych niektórzy osadnicy w południowej Brazylii, a także brazylijscy politycy, bywali przeświadczeni, że permanentna wojna na wyniszczenie prowadzona w Stanach Zjednoczonych i na argentyńskich pampasach wobec ludności tubylczej powinna być kontynuowana i zaadoptowana do warunków brazylijskich. Wątpliwości co do słuszności tej drogi nie miał Eugen Fouquet. Przekonanie te zdawał się legitymizować również historyk Carlos Oberacker, który chwalił  niemieckich osadników za to, iż ziemie na których dwie dekady wcześniej „jeszcze żyli Indianie” przekształcili w obszary ziemi uprawnej. Najgwałtowniejsza linia postępowania z rdzennymi mieszkańcami południa Brazylii, uosabiana przez rajdy bugreiros dziesiątkujących Xoklengów w ich obozach, posiadała jednak od dłuższego czasu opozycję, która z biegiem czasu coraz mocniej dochodziła do głosu. Zazwyczaj opozycja ta składała się z ludzi żyjących w bliźniaczo podobnym przeświadczeniu o szczególnej roli „europejskiej misji cywilizacyjnej”. W przeciwieństwie do apologetów prochu i szpicruty uważała ona zasadniczo, że proces ten powinien dokonywać się metodami humanitarnymi, a rdzenna ludność, żyjąca w „biedzie i nie wiedzy”, musi zyskiwać stopniowe prawo dołączania do cywilizowanej wspólnoty kraju w granice którego anektowano jej terytoria. Adwersarze ludzi takich jak Fouquet nie przejawiali więc szacunku do kultury, integralności i samostanowienia ujarzmianej ludności. W porównaniu z maczetą Martinho bugreira, to co głosili, stanowiło niemniej istotną zmianę jakościową i aksjologiczną, na tyle głęboką na ile wartym podjęcia pozostaje wybór między zagładą a przetrwaniem.

Jednym z odłamów tego środowiska były grupy katechetyczne, powiązane z kościołem katolickim, które zbliżenie między światem białych i Indian upatrywały w przyciąganiu autochtonów na łono wspólnoty chrześcijan. Krzyż i kropidło wykorzystywane od czasów Jose de Anchiety do pacyfikowania brazylijskich Indian nie zawsze okazywało się ich przyjacielem. Jak wielce nie pomyśli zwolenników eksterminacji Xoklengów było teraz pojawienie się misjonarzy świadczy jednakże oburzenie Fouqueta, potomka hugenotów krytykującego katolickich księży i franciszkanów za nieskuteczność i mieszanie się w konflikt, który dogasłby sam za sprawą bugrejrów. Zdecydowanie bardziej problematyczną dla zwolenników eksterminacji okazała się „Liga Patriotica para a Catechese dos Selvicoas”, której placówka powstała we Florianopolis w 1906 roku. Korzystająca z tych samych prasowych środków wyrazu i metod dotarcia do opinii publicznej organizacja zapoczątkowała właściwą debatę w Santa Catharinie na temat przyszłości pierwszych mieszkańców Brazylii. Powstanie ligi było rezultatem wysiłków majora i inżyniera Pedro Marii Trompowsky’iego Tauloisa, pozytywisty i masona, który dla idei zakończenia przemocy wobec rdzennych mieszkańców pozyskał poparcie niewielkiej grupy polityków, intelektualistów i humanistów. Na honorowego prezesa ligi wybrano Gustavo Richarda, dwukrotnego prezydenta Santa Cathariny.

W wydaniu gazety Novidades z 10 marca 1907 roku rzecznicy ligi patriotycznej tłumaczyli, że pragną stworzyć łańcuch sympatii dla „ubogich mieszkańców brazylijskich lasów”. Zamiast nękania ich i zmuszania do pędzenia żywota w nędzy głębokiego lasu, proponowali zapewnienie tubylcom środków ewangelizacji i cywilizacji. Odrzuciwszy dokonujące się ludobójstwo apelowali o pokojową transformację społeczności indiańskich, zgodną z narodową linią brazylijskiego państwa. Dążąc do asymilacji rozpoczęli kampanię prasową przeciwko hasłom podnoszonym na łamach Der Urwaldsbote. Niemieccy emigranci skupieni wokół twardej linii postępowania z Indianami, w aktywizacji ligi dostrzegali więcej zgłosek antyimigracyjnych niż dobroczynnych. Chociaż po 1900 roku nastąpiło, budzące niepokój diaspory niemieckiej w Brazylii, wyhamowanie migracji z metropolii, to ponad 200-tysięczna mniejszość niemiecka na południu kraju wywoływała obawy różnej maści natywistów brazylijskich przestrzegających przed budową „państwa w państwie”. Działania odwołującej się do haseł patriotycznych ligi, konserwatywni osadnicy niemieccy postrzegali bardziej jako zawoalowany atak na siebie, będący częścią kampanii natywistów, aniżeli autentyczne wsparcie dla Indian. Wyrażali przy tym oburzenie na obrońców „dzikich hord”, ratujących je „kosztem życia osadników”. Konflikt między odmiennymi stronnictwami wydawał się mało groźnym i publicystycznym, tak długo jak udawało się utrzymywać go w lokalnych ryzach. W tym samym czasie po Blumenau spacerował już jednak człowiek, który wokół losu brazylijskich Indian wywoła wrzawę, słyszaną aż w Europie.

Albert Vojtech Frič przyszedł na świat w roku 1882 w rodzinnej Pradze. Pochodził z rodziny która zapisała się w historii miasta, wydając na świat rewolucjonistów, polityków i naukowców. Jeden z jego wujów, Josef V. Frič brał udział w rewolucji praskiej roku 1848; drugi, Antonin Frič pełnił funkcję kustosza zbiorów historii naturalnej w Praskim Muzeum Narodowym. Na rok przed swoim pierwszym wyjazdem do Brazylii Albert Vojtech Frič uczęszczał jeszcze do wyższej szkoły technicznej w Pradze. Daleka podróż za ocean w wieku osiemnastu lat położyła szalunki pod całą drogę życiową młodego Czecha. Rozpoznający swoje zainteresowania Albert skupiał się w tamtym czasie na botanice. Pierwszą wizytę w Brazylii zadedykował badaniom kaktusów. Po powrocie do Pragi w 1902 roku zebrana przez niego kolekcja znalazła się na muzealnej wystawie. Przywiózł z niej również mały zbiór materialnej kultury Indian brazylijskich. Ciężką sytuację autochtonów uzmysłowiła mu bardziej jego druga podróż do Ameryki Południowej. Zdał sobie wówczas sprawę z niepokojącego tempa wymierania Indian; doświadczenie te sprawiło, że wykonał wówczas skręt ku świadomej etnologii.

Zebrawszy pewną liczbę eksponatów związanych z tubylczą kulturą Ameryki Albert V. Frič udał się do Karla von den Steinena i Eduarda Selera, dyrektorów odpowiedzialnych za amerykańską część zbiorów berlińskiego muzeum, z zamiarem sprzedaży całej lub części zgromadzonej kolekcji. Muzealnicy byli pod wrażeniem zaprezentowanych im eksponatów. Seler to co mu pokazano określił mianem niezmiernie skrupulatnego i niezwykle dobrze zachowanego katalogu. Frič chociaż nie uchodził za profesjonalnego etnologa zdołał zebrać i przetransportować nakrycia głowy i inne wrażliwe przedmioty w doskonałym stanie i opatrzyć je „dobrymi uwagami” natury kulturoznawczej. Wrażenie jakie wywołał klasyfikowały Czecha do oddelegowania go w następną podróż. Kiedy Frič zapytał o możliwość pracy w berlińskim muzeum jako wolontariusz, zarówno Seler jak i von den Steinen zareagowali pozytywnie, wyrazili również zainteresowanie wsparciem jesienią 1906 roku jego kolejnej podróży do Ameryki Południowej. Protekcja berlińskich muzealników otworzyła przed nim drzwi do wszystkich ważniejszych niemieckich specjalistów w tej dziedzinie. Szczególnie istotnym okazało się wsparcie jakie udzielił mu Georg Thilenius, dyrektor Muzeum Etnograficznego w Hamburgu. Z talentem Prażanina wiązano duże nadzieje. Z końcem XIX wieku w europejskich muzeach zalegało wiele źle skatalogowanych i niepełnych zbiorów, a budżety kierunkowych działów zmagały się z brakiem funduszy. Nowa generacja kolekcjonerów takich jak Frič stanowiła objawienie i zapowiedź dalszej profesjonalizacji nauki. Stąd stawała się podmiotem niegasnących zabiegów.

Kiedy we wrześniu 1906 roku Albert V. Frič, zameldował się w południowej Brazylii Niemcy nadal odgrywały ważną, choć kontrowersyjną rolę w światowej etnografii. Niemieccy badacze zgromadzili więcej informacji niż ktokolwiek na temat rdzennej ludności Brazylii, wyprzedzając w tym względzie samych Brazylijczyków. Na przełomie XIX i XX wieku długa lista niemieckich przyrodników i etnologów podróżowała przez brazylijskie lasy wchodząc w kontakty z licznymi plemionami indiańskimi, takimi choćby jak Waurá, Trumai i Suya. Badali tubylcze języki, wnosili uwagi, co do ich gramatyki i tworzyli słowniki. Postulowali poszerzenie klasyfikacji językowej wśród brazylijskich Indian, dokonywali nagrań i wzbogacali kolekcje muzeów. Pojawiając się w stanie Parana, Frič posiadał wszelkie predyspozycje aby do epopei tej dopisać własny rozdział. Początki rzeczywiście to zapowiadały. Korespondencja jaką utrzymywał z Thileniusem zdradzały jego energiczność i zaangażowanie. Podczas pobytu wśród ludu Kaingang zebrał instrumenty muzyczne, broń i narzędzia, dokonał również wzmianek o mitologii tubylczych nacji na ziemiach których bywał. Komplikacje na jakie natrafił podczas swych wysiłków przekierowały niebawem jego uwagę ku niesprawiedliwościom absorbującym go już wcześniej.

Piesza podróż z pełnym ekwipunkiem po interiorze oraz bezdrożach prowincji na początku XX wieku nie należała do zadań łatwych i przyjemnych. W trakcie swych wojaży do Kaingangów Frič skarżył się, że zmuszony był przemierzać długie dystanse „wąskich ścieżek”, w asyście „strasznie” przeciążonych mułów. Cierpiał na opuchliznę stóp i gorączkę. Humoru nie poprawiały mu przydarzające się na trasie wypadki; zdarzało się, że jego wyposażenie lądowało w wodzie. W końcu zachorował na malarię – nękały go powracające ataki gorączki. Niedyspozycję na jaką zapadł wykorzystano później do podważania jego wiarygodności. Ciąg inicjatyw i „dziwactw” angażujących go przez następne miesiące tłumaczono następstwem chorób i wpływających na poczytalność terapii za pośrednictwem których próbował je zwalczać. Heinz, niemiecki konsul w Paranie utrzymywał, że na  Friča niekorzystnie wpłynął upał i długa izolacja od cywilizacji. Zdaniem tegoż, kondycja fizyczna i psychiczna rekonwalescenta podupadły  za przyczyną dużej ilości arsenu i chininy aplikowanych sobie przez czeskiego etnologa. Rzeczywiście. Kiedy Frič wrócił do Kurytyby z długiej wyprawy po lasach, leżał w łóżku zmożony przez gorączkę. Przez kilka miesięcy był zbyt słaby by składać stosowne raporty. Popędzany przez swoje zobowiązania finansowe i konieczność dostarczenia eksponatów do muzeum, zapakował je i wysłał do Niemiec. Kiedy Thilenius odebrał kolekcję, ku swojemu zaskoczeniu i przerażeniu stwierdził, że dotarła w straszliwej kondycji. Niektóre rzeczy były połamane.

Podnoszącemu się z łóżka Fričowi brakowało pieniędzy. Nieprzygotowany na taką okoliczność daremnie domagał się użyczenia dodatkowych środków ze strony mającego związane ręce Thileniusa. W listach z przekąsem pytał swojego hamburskiego protektora czy ma szukać zatrudnienia, jak pozostali pracownicy w koloniach, bądź podając się za reprezentanta muzeum prosić o wsparcie niemieckich konsulów. Wtedy zwrócił na siebie uwagę Pedro Marii Trompowsky’ego Tauloisa, który dostrzegł w nim szczerego rzecznika rdzennej ludności. Wkrótce dyrektorzy niemieckich muzeów zostali poinformowani listownie przez swego protegowanego, iż znalazł on nowe źródło finansowego wsparcia, a także platformę, która umożliwi mu wyrażenie moralnego oburzenia. Seler i Thilenius oglądający metamorfozę Friča z kolekcjonera muzealnych eksponatów w adwokata Indian z pewnością drapali się po głowie. Mając wątpliwości czy zdoła połączyć on obie funkcje, obawiali się o wypełnienie zobowiązań, powziętych przezeń względem muzeów. Póki co, nie zdradzali się z zamiarem interwencji, licząc po cichu na opamiętanie się człowieka, któremu zawierzyli. Seler nawet napisał doń gratulując mu zdobycia „wpływowej pozycji” i wyrażając zadowolenie, że będzie mógł wziąć w obronę „biednych Indian”. Wbrew temu co oczekiwano po nim w Niemczech Frič angażował się jednakże  coraz bardziej, czego potwierdzeniem było dołączenie do kampanii Patriotycznej Ligi na rzecz Katechizacji Indian.

Pierwszym jego krokiem było napisanie serii artykułów potępiających stosunek południowoamerykańskich kolonistów do Indian. Podróżując po Brazylii stał się bezpośrednim świadkiem gwałtów zadawanych autochtonom. Nie szczędził pióra aby dać temu wyraz. Oskarżył kolonistów o „politykę eksterminacyjną” oraz „ustawy z wieków średnich”, których częścią były nocne naloty na rdzenną ludność w celu jej eliminacji i pozyskania niewolników. Manifest swój, zawierający wyartykułowane wcześniej skargi, zamieścił w niemieckim czasopiśmie naukowym Globus73. Czytelnicy poważnego pisma mogli dowiedzieć się o najazdach najemników i prywatnych żołnierzy dziesiątkujących Xoklengów. Frič spotkał osobiście niektórych spośród myśliwych polujących na Indian. Byli to ludzie, którzy „ozdabiali winchestery indiańskimi zębami” i handlowali ludzkimi uszami. W rozmowach z Czechem potwierdzali, że Indianie potrafili mówić i rzeczywiście przypominali ludzi, będąc czymś więcej niż leśnymi zwierzętami, lecz niewiele poza tym. Frič posuwał swoje oskarżenia dalej. „Ci myśliwi wspierani byli przez kolonistów, którzy twierdzili, że po prostu usuwają niebezpieczeństwo indiańskich najazdów”. Potępiwszy tę formę „pacyfikacji” argumentował, że „spokojna pacyfikacja” była możliwa za pośrednictwem innych środków. W rzeczywistości, jak podkreślał, osadnicy byli atakowani przez Indian w odwecie za rzezie prowadzone na nich od momentu założenia kolonii. Frič pouczał niemiecką diasporę w Brazylii, że żyje na ziemiach Indian tylko dlatego, że była w stanie kupić je za śmieszną cenę, co prowadzi do wniosku, że wściekłość i zemsta ze strony autochtonów były uzasadnione. Co znamienne, po usunięciu indiańskiego zagrożenia z okolicy, wczorajsi uciskani, sprzedawali posiadane grunty z 15-krotnym zyskiem. Czeski moralista zamkną swe wywody wymownym ostrzeżeniem, że opisane przez niego akty okrucieństwa będą owocowały niezbywalnymi konsekwencjami; na zawsze pozostając hańbą dla kolonistów, wywodzących się z jednego z najbardziej zaawansowanych narodów Europy, których ojcowie reprezentowali wysoką kulturę, głosząc naukę starej ojczyzny i miłość kwiatu ludzkości.

Niebawem po tej publikacji na zaproszenie Ligi Frič przybył do Florianopolis, podróżując następnie po Itajai, Blumenau i Curitibanos. Podczas tego tourne czeski etnolog promował nową linię postępowania z Xoklengami. Przede wszystkim proponował zbliżenie między społecznością kolonialną a prześladowanymi Indianami za pośrednictwem Kaingangów. Po zdobyciu wzajemnego zaufania zalecał wydzielenie rezerwatu dla Xoklengów o powierzchni gwarantującej im komfortowe warunki życia. Kolejne punkty planu Friča przedstawiały się następująco: 1) wprowadzenie kar dla bugrejrów uprawiających kidnaping i mordujących Indian; 2) powrót indiańskich dzieci uprowadzanych podczas dekad najazdów na łono tubylczych rodzin; 3) propagowanie wśród oswojonych Indian wiary i ludzkiego postępu. Gazeta Der Urwaldsbote w odpowiedzi na kampanię Friča opublikowała kilka artykułów krytykujących głoszone przez niego hasła. Zamieszczane skargi pełne były ubolewania nad tym jak wielką niepewność w życiu osadników zasiała szkodliwa nadgorliwość nowego trybuna Ligi. Jakkolwiek wysiłek Friča nie dokonał wtedy jeszcze widocznego wyłomu, rankon jaki wywołał był w istocie wielki.

Do akcji przystąpiła szeroka koalicja środowisk, podburzana przez interesy kompanii handlowo-osadniczych, która nie szczędziła wysiłków by zniesławić i potępić fanfaronady czeskiego zapaleńca. Alarmowano, iż naruszono normatywne kody etnologii i wzywano niemieckich przedstawicieli instytucji sprawujących pieczę nad tą dziedziną wiedzy do zdyscyplinowania niepokornego dezertera. Należało posadzić go w ławie i skłonić do posłuchu! Osoby prywatne, niemieckie organizacje nacjonalistyczne i kolonialne, różni oficjele rządowi z Brazylii oraz Niemiec słali skargi i apele do niemieckiego MSZ, dyrektora Muzeum Królewskiego, do Thileniusa a także jego odpowiedników w Berlinie. Pospolite oburzenie napędzały skonkretyzowane lęki: sposób w jaki Frič formułował swe oskarżenia zagrażały międzynarodowej sławie Niemiec i karmiły anty-niemiecką retorykę brazylijskich natywistów.

W komponowanych listach wyśmiewano oskarżenia i poddawano w wątpliwość zdolności intelektualne Friča. Gustav Salinger, niemiecki konsul w Blumenau, na przykład, nazywał rewelacje młodego etnologa bajkami, argumentując, że wszelki akty przemocy dokonywane przez część kolonistów miały charakter całkowicie defensywny. W listach występowano w obronie osławionego „łowcy Indian” Martinho bugreira, który miał być oczerniany przez Friča w południowoamerykańskich gazetach. Proceder łapania dzieci podczas rajdów na indiańskie obozy ukazywano w sposób waloryzujący. Przekształcano je nie w „zabawki”, jak to sugerował Frič, a w „użytecznych członków społeczeństwa”. Obrońcy kolonialnego postępu w Ameryce Południowej zarzekali się, że problemem były „powtarzające się ataki drapieżnych dzikich”, które już pochłonęły wiele ofiar. Seria ekspedycji karnych stanowiła jedynie formę skutecznego „przywracania spokoju”. Ci sami obrońcy podkreślali, że ingerencję Ligi Patriotycznej w sprawy kolonii dyktowała nie tyle proindiańskość co antyniemieckość, leżąca u zarania jej powstania. Na czele organizacji stał ich zdaniem mający polskie korzenie  Trompowski-Taulois, który prowadził antypruską politykę Polski wymierzoną w niemieckich kolonistów. Teraz natomiast zyskał poparcie tego Czecha, który podnosi alarm przeciwko kolonistom, wywołując gniew reprezentantów niemieckich kół naukowych. Człowiek ten – alarmowali – „dmucha w ten sam róg” co brazylijscy natywiści. Autorzy adresów żądali założenia Fričowi kagańca lub zmuszenia go do szybkiego opuszczenia kolonii.

Glenn Penny odtwarzając krok po krok, przebieg konfliktu, zauważył, że jednym z najbardziej przewrotnych sposobów w jaki koloniści próbowali podważyć oskarżenia Friča było powołanie się na szczegóły korespondencji Hugo Genscha. Przybrany ojciec Marii Korikrãn domagający się humanitaryzacji podejścia do Indian z innej pozycji, urażony został niektórymi enuncjacjami Friča. Broniąc swojego dobrego imienia Gensch zaczął kwestionować moralność i stabilność psychiczną protegowanego niemieckich muzeów. Wygłaszał o nim niepochlebne opinie przypisując mu niekompetencję, niekonsekwencję i fałszywość. To co najbardziej uraziło Genscha to insynuacje Friča przypisujące ludziom takim jak on posiadanie uprowadzonego indiańskiego dziecka w charakterze „zabawki”. Gensch odpierał te zarzuty podkreślając, że od dawna sprzeciwia się nadużyciom wobec  brazylijskich Indian. Doktora z Blumenau raził styl bycia Friča. Miał go za osobę nieco szaloną, która nosiła przy sobie załadowany rewolwer i obnosiła się mały aparatem fotograficznym, eksponowanym na zewnątrz z wielką ostentacją. Gdy tylko przybył do Blumenau Frič wykazywać się miał „arogancką zarozumiałością” i mającymi przydawać mu powagi listami polecającymi. Mianem fantastycznych nazwał Gensch pomysły Czecha związane z wydzieleniem rezerwatu dla Indian. Publicysta Blumenau Zeitung krytykował samozwańczego adwokata rdzennej ludności za skłonność do perwersji oraz zaczepianie obywateli, jak to opisywał, w najbardziej niewłaściwych okolicznościach. Gensch zrelacjonował przebieg wyrzucenia Friča z biura Der Urwaldsbote, gdzie napraszał się swoim oponentom. Twierdził też, że Friča widziano na konferencji anarchistycznej.

Atakowany ze wszystkich stron trybun Ligi bronił się oczywiście jak mógł, nie wydaje się jednak, że oskarżenia o niepoprawność polityczną i niemoralność miały bezpośredni wpływ na jego dalszą karierę naukową. W korespondencji między dyrektorami niemieckich muzeów nie było widać posłuchu dla oskarżeń i wycieczek osobistych kierowanych pod adresem Friča; w tym sensie ludzie, którzy mu zawierzyli widzieli w nim człowieka normalnego. Rażące pozostawało natomiast dla nich łączenie zajęcia profesjonalnego kolekcjonera muzealnych eksponatów z aktywnością parapolityczną. Kiepski stan kolekcji wysłanej do Thileniusa podważyły natomiast wypracowany wizerunek rzetelnego i skrupulatnego konserwatora. Co przeważyło ostatecznie, trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Lawina oburzenia, jaka zalała instytucje naukowe, podważająca reputację i autorytet etnologów, przyczyniła się niemniej do niemal natychmiastowego przerwania współpracy z nim. Za swe zaangażowanie w sprawę humanitaryzacji podejścia do Indian Albert V. Frič utracił akredytację Królewskiego Muzeum Etnograficznego w Berlinie, za współpracę podziękowało mu również Muzeum Etnograficzne w Hamburgu. Moralne zobowiązanie do zatrzymania tego, co uważał za odrażające zbrodnie oraz jego okrzyk  skierowany pod adresem niemieckich kolonistów: „Jestem przede wszystkim człowiekiem” okazały się niewystarczające by ustrzec go przed konsekwencjami jego działalności.

Glenn Penny twierdzi, że gdyby niemieccy naukowcy rzeczywiście cenili wysoką jakość usług Friča mogliby się oprzeć politycznym zamówieniom oraz roszczeniom konsulów. Z jednej strony dziedzina nauki przez nich uprawiana wymagała jednak dobrej sieci kontaktów ze społecznością kolonialną, z drugiej zaś nie chcieli tolerować mieszania kosmopolitycznej nauki z tym co wpisywało się w ramy polityczności. Jakkolwiek zależałoby nam na obronie nimbu niezależności instytucji naukowych, na decyzje tychże nie pozostawały bez wpływu  wściekłość niemieckich kolonistów i nerwowe tiki zarysowujące się na twarzach berlińskich dyplomatów. Ministerstwo Spraw Zagranicznych obawiało się dalszego upadku reputacji Niemiec za granicą, już cierpiącej z powodu brutalnej i imperialnej polityki rodzimych wihelmistów i volkistów. Ludobójstwo dokonywane w tym samym czasie na ludach Herero i Nama w Namibii oraz poprzedzająca krwawe represje w Chinach „mowa Hunów” niemieckiego cesarza Wilhelma II [4], tu i ówdzie demolowały opinię o ojcowiźnie Goethego i Herdera. Chociaż w porównaniu z państwowym zaangażowaniem w Afryce Południowo-Zachodniej, uwaga jaką cesarz poświęcał temu co działo się w Brazylii Południowej, przydawała jej tytułu odległego dziecka niemieckiego kolonializmu, to nadużycia wychodźczej diaspory w Brazylii zaczęły być porównywane z równoległą eksterminacją w Namibii. Przytyki na ten temat pojawiły się w 1907 roku w argentyńskiej prasie, mimo że niedługo przedtem na południe od Buenos Aires mordowano i kaleczono metodami równie ohydnymi patagońskich Indian. W opinii dyplomacji niemieckiej należało przeciwdziałać niesprzyjającym sprężynom opinii publicznej; do muzealników napłynęły więc żądania aby umowę z Fričem rozwiązać. W sprawę zaangażował się ambasador Niemiec w Rio de Janeiro. Czeski botanik, podróżnik i etnolog w jednej osobie, pozostał zatem bez grosza. Afera w Santa Catharinie nie stanowiła jednak ostatniego akcentu w jego kampanii na rzecz ochrony Indian. Powrócił do Europy, gdzie niebawem usłyszano o nim ponownie.

W 1908 roku Albert Vojtech Frič pojawił się na odbywającym się w Wiedniu XVI Międzynarodowym Kongresie Amerykanistów, panelu który zgromadził najważniejszych kierunkowych specjalistów i zagranicznych obserwatorów. Podczas swojej prezentacji na temat rdzennej ludności Ameryki Południowej potępił brutalne traktowanie Kaingangów i Xoklengów. Ponownie podniósł swój sprzeciw wobec masowych zabójstw. Ujawnił istnienie „łowców ludzi”, którzy uskuteczniają swój proceder nie tylko w „niepodległym państwie Konga”. Te nadużycia i o wiele gorsze – demaskował – wspierane są przez niemieckich kolonistów, żyjących w „cywilizowanych stanach Brazylii”. Za współwinnego zbrodni uznał brazylijski rząd, który przymyka oko na te okrucieństwa. Zaznaczył obok tego, że tylko interwencja państwa może obronić ludność tubylczą i umożliwić powrót na łono rdzennych społeczności dzieci i kobiet uprowadzonych podczas rajdów. Konstatacja zaprezentowana przez Friča wzbudziła konsternację zebranych. Kim był ten 27-latek który śmiał ich pouczać? Z ust jego usłyszeli, że kolonizację regionu prowadzono kosztem Indian zabijanych setkami, bez żadnego współczucia ze strony bugreiros, służących interesom firm kolonizacyjnych, handlowców, posiadaczy ziemskich i rządu. Oprotestowany wcześniej obrońca Indian zwrócił się do całego Kongresu aby kładąc kres przemocy jednoznacznie wystąpił przeciwko „tym aktom barbarzyństwa, które stanowią plamę na historii nowoczesnego podboju Ameryki”.

Przeciwko Fričowi wystąpił Eduard Seler, ten sam który wcześniej wysłał go do Brazylii. Z ust berlińskiego amerykanisty posypały się słowa potępienia: „absolutnie, żadne pytania polityczne nie powinny być poruszane na Kongresie”. Podobnie jak Karl von den Steinen uważał on, że kwestie polityczne nie powinny być łączone z nauką. Selerowi zależało jednak na tym, aby oskarżenia podniesione z trybuny zostały właściwie sprostowane przed tym samym gremium. Zaprezentował on rysunek umieszczony na broszurze Hugo Genscha, przedstawiający Marię Korikrãn. Zrobił  to najpewniej w celu udowodnienia sukcesu w „cywilizowaniu Indian” i wykazania, że denuncjacje Friča na temat handlu tubylczymi dziećmi były nieścisłe. Seler nie negował faktu prowadzenia wojen granicznych z Indianami, które powinny „oburzać ludzkie serca”, ale jak sam zaręczał, otrzymał niedawno informacje z Brazylii „potwierdzające”, że pojawiły się warunki umożliwiające zakończenie tych niesprawiedliwości. W tym fragmencie Seler świadomie minął się z prawdą lub został przez kogoś wprowadzony w błąd, ponieważ gwałtowne starcia między Xoklengami a kolonistami trwały jeszcze kilka lat. Później nastąpiła długa tyrada na temat nieścisłości naukowych w wystąpieniu Friča, co miało prawdopodobnie osłabić moralizatorski ładunek zawarty w jego prelekcji. Kongres zamykano z wrażeniem, iż doszło do spięć na polu naukowym dotyczących lingwistyki tubylczej Ameryki. Do prasy i opinii publicznej przedostał się jednakże właściwy ciężar sporu.

O incydentach na Kongresie rozpisywały się najważniejsze dzienniki w Berlinie, które gwałtownie zaprzeczały oskarżeniom o złe traktowanie Indian. Na celowniku ponownie znalazły się znikoma wiedza i umiejętności kierunkowe  Friča. Nazywano go „czeskim nacjonalistą”; „dziwacznym idealistą”, zarzucano, że wtrąca się w rzeczy, które w zupełności go nie dotyczą. Starano się również bagatelizować jego osobę, ekscesy których dopuścił się na Kongresie przerzucając na karb młodzieżowego wygłupu i braku doświadczenia. Potrzebujących mocniejszych argumentów odsyłano do wystąpień naukowych. Karl von den Steinen podkreślał, że „polityczny kolonializm nie należy absolutnie do spraw forum” Kongresu Amerykanistów. Cztery miesiące po gorącym sporze w Wiedniu, Max Weber wezwał zgromadzenie socjologów w tym samym mieście, aby konsekwentnie „unikało wszelkich dyskusji na tematy moralne, polityczne i religijne”, co pozwoli zachować mu dyscyplinę i zabezpieczyć się przed zewnętrzną ingerencją. Echa dyskusji jakie rozbrzmiewało w Europie za sprawą Friča nie można było zamknąć już na Starym Kontynencie. Wkrótce dotarło ono do Brazylii, gdzie spór na tym tle rozgorzał za przyczyną kogoś kto zabrał się do roztrząsania problemu z zupełnie innej pozycji ideowej.

Hermann von Ihering urodził się w 1850 roku w Kilonii. Pierwsze trzydzieści lat swojego życia spędził w ojczyźnie, tam obronił doktorat z medycyny na Uniwersytecie w Getyndze i zaliczył epizod w pułku muszkieterów. Do Brazylii wyjechał w 1880 roku, gdzie kontynuował początkowo praktykę lekarską, przeobrażając się z czasem w czołowego niemiecko-brazylijskiego zoologa i etnologa. W 1883 roku podjął pracę w Brazylijskim Muzeum Narodowym. W 1887 roku rozpoczął nadzór nad rekonstrukcją Museu Paulista w São Paulo by siedem lat później zostać jego pierwszym dyrektorem. Poważne funkcje jakie zajmował podczas 36-letniego pobytu w Brazylii oraz opinia tytana pracy, nie uchroniły go przed popełnieniem fatalnych pomyłek. To Hermann von Ihering spopularyzował określenie „Aweikoma” w stosunku do Xoklengów, które zamiennie używano przez następne dziesięciolecia. Przypisując im je przekonany był, że odkrył nazwę własną tego ludu, używaną przez jego członków do samoidentyfikacji rodzimej wspólnoty plemiennej. Sam nazywając ich wcześniej „Dzikimi Kaingangami”, postawił sobie być może za punkt honoru odnalezienie celniejszego synonimu. Szkopuł tkwił jednakże w tym, że słowo „aweikoma” stanowiło część sformułowania pochodzącego z języka Xoklengów używanego celem zaproszenia kobiety do odbycia stosunku seksualnego. Pomyłkę von Iheringa moglibyśmy zapisać jeszcze na konto kolonialnej niezręczności, lecz nie stanowiła ona najpoważniejszego wystąpienia przeciwko godności ludności tubylczej Brazylii na jakie pozwolił sobie dyrektor Musea Paulista.

Kiedy wybuchła wrzawa wokół kampanii Friča w Brazylii, a później dotarły pokongresowe głosy z Wiednia, von Ihering zaczął wchodzić w polemikę ze zwolennikami humanitaryzacji podejścia do Indian. Z pozycji intelektualnej starał się wyartykułować program którego broniło środowisko skupione wokół Der Urwaldsbote. Propozycje sprzężone z zamysłami Fouqueta wygłaszał wcześniej; jako przekonany darwinista społeczny czynił to ponownie przy kolejnych nadarzających się okazjach. W zamieszaniu powiedeńskim gazeta „O Estado de Sao Paulo” w numerze z 12 października 1908 opublikowała tekst von Iheringa, w którym powołując się na doświadczenia z rdzenną ludnością ze stanu Sao Paulo przekonywał, że nie stanowi ona elementu pracy i postępu. Zwracał uwagę bezpośrednio na Xoklengów, owych „dzikich Kaingangów”, którzy stanowią przeszkodę dla cywilizacji, tam gdzie tylko żyją. Kończąc swój wywód autor przekonywał, że wydaje się nie istnieć inna droga, jak tylko wezwanie do ich eksterminacji. Chłodne i wykalkulowane zalecenia dyktowane ze sztambuchu naukowca z Sao Paulo budziły narastający sprzeciw.

Wyrażał go między innymi wywodzący się ze środowiska paulistowskich pozytywistów Silvio de Almeida, którego odpowiedź zamieszczono na łamach  Jornal do Comércio. Zdecydowanie odrzucał on sugestie von Iheringa zalecającego zagładę Indian, wskazując, że odgrywali oni istotną rolę w różnych momentach historii Brazylii. Poczyniwszy uwagi o tym, że współczesna nauka sprowadzona z Niemiec nie sprzyja brazylijskiej kulturze potępił bezpośrednio ideologa zagłady nazywając propagowane przez niego środki mianem „barbarzyńskiej przemocy”. Był to dopiero początek. Wpływowa pozycja jaką zajmował von Ihering w świecie brazylijskiej nauki wywołała szereg protestów przeciwko jego sądom, które nazajutrz mogły zostać przepchnięte w którejś z krajowych podkomisji. W 1909 roku opublikowano wiadomość jaką wysłał Candido Mariano da Silva Rondon do João Batisty Lacerdy, ówczesnego dyrektora Muzeum Narodowego w Rio de Janeiro. Wspinający się po szczeblach wojskowej kariery inżynier Rondon zdobył sobie wielkie uznanie i szacunek za pracę przy stawianiu w najodleglejszych zakątkach kraju linii telegraficznej. Wchodząc w bliskie kontakty z plemionami które wcześniej dystansowały się wobec brazylijskiego społeczeństwa, uznany został za przyjaciela Indian – stał się człowiekiem, z opiniami którego się liczono. W korespondencji do Lacerdy Rondon przestrzegał, że pomysły związane z eksterminacją ludności tubylczej, ukazywane jako element postępu, są zwyczajnym pretekstem wykorzystywanym przez uzurpatorów w celu przejęcia kolejnych terytoriów należących do społeczności autochtonicznych.

 

Po kontrowersjach jakie wzbudziły jego obwieszczenia, Herman von Ihering napisał kilka artykułów, w których starał się łagodzić negatywne wrażenie i idące za nim niepochlebne komentarze. Przypominał, wskazując na siebie, że jest autorem planu ochrony rdzennych terytoriów, natomiast jego uwagi o zabijaniu dotyczą jedynie „tych wspólnot, które utrudniają postęp cywilizacji”. Nie było to ustępstwo, a raczej przypudrowana reedycja tego, o czym mówił wcześniej, w 1907 i 1908 roku. Opinię tę powtarzał ponownie, przy ocenie starć odnotowywanych między Indianami a robotnikami operującymi przy budowie linii kolejowych, przecinających tubylcze domeny. Ihering domagał się usunięcia niedogodności stawiających tamę „szynie cywilizacji”. Skrajności propagowane przez niego zamiast kompromitować hasła Ligi Patriotycznej, przyśpieszyły powołanie do życia instytucji, której zadaniem było wyśrodkowanie dwóch odrębnych interesów: rozwoju gospodarczego Brazylii oraz zabezpieczenie egzystencji ludów indiańskich. Tak oto powstała w 1910 roku Służba Ochrony Indian (SPI), poprzedniczka funkcjonującej w Brazylii do dziś rządowej agencji ds. Indian (FUNAI). Już wtedy w latach 1890-1910 pojawiały się nieśmiałe propozycje traktowania ludów indiańskich w Brazylii jako wolnych i niezależnych narodów; teraz zwyciężało jednak twarde podejście pozytywistyczne zakładające powolną unifikację ze społeczeństwem narodowym. Dlatego do głównych zadań postawionych przed SPI należało wydzielenie rezerwatów dla autochtonów, położenie kresu wędrówkom plemion prowadzących nomadyczny tryb życia, likwidacja ognisk konfliktu między Indianami a ludnością napływową oraz powolna akulturacja rezerwatowych wychowanków do norm propagowanych w brazylijskim społeczeństwie narodowym. Do pracy w SPI powołano rządowych funkcjonariuszy, tolerując na ogół przedsięwzięcia religijnych misjonarzy.

Służba Ochrony Indian przy całym zaangażowaniu i szczerości intencji niektórych funkcjonariuszy, powstała przede wszystkim po to, aby zabezpieczyć pokojową ekspansję rozrastającego się społeczeństwa brazylijskiego wzbogacanego napływem zagranicznych imigrantów. Rezerwaty grupujące rdzenną ludność cierpiały na problemy aprowizacyjne. Środki przeznaczane na rdzenną ludność bywały bezwstydnie rozkradane lub były po prostu za małe. Z biegiem lat  także niektóre posterunki ochrony rdzennej ludności, a dokładniej jej służba, ulegały degeneracji; lokalni funkcjonariusze zamiast pomagać swym podopiecznym po cichu wspierali szajki wysysające z rdzennych terytoriów bogactwa naturalne. Na początku XX wieku powstanie SPI było niemniej ważnym wydarzeniem, zwycięstwem nad frakcją siłową, domagającą się bezwzględnie znaczenia pochodu „brazylijskiego postępu” strugą krwi.

W czasie tym rdzenna ludność Amazonii dziesiątkowana była przez „gorączkę kauczukową”, do starć między osadnikami a Indianami dochodziło w stanach Minas Gerais i Espirito Santo; tam również korzystano z usług formacji przypominających bugrejrów. W 1898 roku w stanie Mato Grosso wyruszyła wyprawa eksterminacyjna wymierzona w lud Umutina. Bezpośredni wpływ na powołanie SPI miało jednak ciężkie położenie rdzennej ludności w południowobrazylijskich stanach Parana i Santa Catharina oraz głośna debata jaka wywiązała się na ten temat w Brazylii i Europie – debata zmuszająca w efekcie brazylijskie koła polityczne i intelektualne do zajęcia moralnego i prawnego stanowiska wobec upublicznionych i wylewających się zewsząd niegodziwości.

 

XI. BUDUJĄC PRZYSZŁOŚĆ NA GRUZACH PRZESZŁOŚCI

„Sumienie nakazuje nam oświadczyć głośno wobec całego kraju, jak dalece przynosi nam wstyd położenie ludności brazylijskiej w tym rejonie żyjącej w stanie skrajnego upodlenia. Wystarczy powiedzieć, że ci pariasi są do tej pory przedmiotem polowania na niewolników, pędzonych przemocą do ciężkiej pracy przy eksploatowaniu drzew kauczukowych. Dzieje się to w kraju, szczycącym się ustawami o wolności, braterstwie i równości” – napisano w 1909 roku w sprawozdaniu z obszaru dorzecza Rio Negro w Amazonii, przedłożonym rządowi federalnemu w Rio de Janeiro. Działania mające zmienić ten stan były powolne i ślamazarne, narażone na ostentacyjną niechęć ludności osadniczej patrzącej z niepokojem na wprowadzanie nowych porządków. W 1910 roku do stanu Santa Catharina, celem przygotowania misji kontaktowej z Indianami Xokleng skierowany został porucznik José Vieira da Rosa, wytypowany na te stanowisko przez Rondona. Misja kontaktowa prowadzona przez SPI miała zakończyć wędrowny tryb życia Xoklengów, przekształcić ich w chrześcijan i pracowników wiejskich. Proces ten stanowił kontynuację krucjaty przeciwko integralności rdzennych wspólnot. Jedyną alternatywą wdrażaną równolegle przez zorganizowane grupy była jednakże eksploatacja i zbrojna pacyfikacja. Ruch reprezentowany przez SPI przedstawiał więc sobą mniejsze zło.

Pomimo rządowej inicjatywy pokojowej nie udawało się na południu Brazylii wygasić działalności bugreiros; dziesiątkowani na potęgę Xoklengowie szukali zaś zadośćuczynienia za doznane krzywdy. Egzystujący na kurczących się ostępach ziemi sięgali po źródła pożywienia znajdujące się w osadniczych zagrodach. Od 1910 r. do listopada 1913 r. w Dolinie Itajai Indianie zabili ośmiu osadników, ranili dziewięciu i ubili 600-700 zwierząt gospodarskich. W specjalnym wydaniu  Der Urwaldsbote z 14 września 1913 roku redakcja gazety skrytykowała nieskuteczne wysiłki z lat 1911-1913, nie przynoszące oczekiwanego nawiązania stosunków z Botokudami: „Katecheza jest stratą pieniędzy, nie prowadzi do oswojenia Indian”. W osobistej laurce z 9 listopada 1913 roku Fouquet pisał z kolei, iż brak katechezy powoduje coraz większe oburzenie mieszkańców wobec tychże katechetów. Wysiłek SPI wydawał się w odwrocie. Ostra krytyka Ligi Patriotycznej ze strony niemieckich osadników w zasadzie wyhamowała jej aktywność  w regionie. Gdy szanse na pomyślne rozwiązanie konfliktu wydawały się podupadać na pierwszy zainstalowany posterunek SPI w Brazylii, w górnym biegu rzeki Itajai, skierowano Eduarda de Limę e Silvę Hoerhana, młodego człowieka mającego szwajcarskie korzenie, który już w gimnazjum przejął się humanitarnymi hasłami Rondona. W pełni podzielał on sformułowaną przez niego dewizę: „Jeśli musisz zgiń, ale nie zabijaj”.

W roku 1914 Hoerhan nawiązał pierwszy pomyślny kontakt z Xoklengami. Indianie napadli na posterunek SPI akurat kiedy przebywał w pobliskim miasteczku Hammonia. Gdy przybył na miejsce zdarzenia z asystującymi mu ludźmi ujrzał kilku tubylczych mężczyzn siedzących wokół dopalających się zgliszcz posterunku. Xoklengowie dostrzegłszy nadchodzącą grupę napięli łuki. Hoerhan odważnie wysunął się naprzód; znając kilka słów w ich języku zaczął doń przemawiać. Mając w swoją stronę wycelowane strzały odrzucił trzymaną w ręce broń i począł przesuwać się w kierunku Indian.. Któryś z wojowników wypuścił strzałę, ale po chwili dowierzając pokojowym intencją Hoerhana wszyscy porzucili uzbrojenie wchodząc w bezsporny kontakt. Zdarzenie te zaowocowało szeregiem ponownych interakcji między Hoerhanem a ściągającymi z różnych stron krajowcami. Początkowo nieufne i pełne napięć zakończyły się osiedleniem Indian. W ciągu kilku lat Hoerhanowi udało się zgromadzić tym sposobem około 400 Xoklengów. W roku 1918 Joăo Gomes Pereira, znany jako Joăo Serrano, przyciągnął 50 nowych autochtonów. Niestety opłacani nadal z prywatnych kieszeni bugreiros nie zawieszali swojego procederu, tak długo jak mogli na tym zarobić. Ireno Pinheiro wspominał po latach, że dochody ludzi trudniących się tym fachem spadły kiedy do funduszu wspierającego działalność pogranicznych najemników przestał dopłacać rząd. Ci którzy gotowi byli trzymać palec na spuście pomimo niesprzyjających warunków praktykowali proceder polowań na Indian do wczesnych lat 1940.

Szacowano, że południowe grupy Xoklengów zostały całkowicie wyniszczone do 1925 roku. W 1949 r. ku zdumieniu obserwatorów, po dekadach życia w strachu, z lasu położonego między gminami Orleães i São Joaquim wyszła trójka ocalałych z masakry. Dwójka z nich wkrótce zmarła na grypę. Ilu żyło tych dumnych ludzi w 1850 roku gdy Hermann Blumenau rozpoczynał przedsięwzięcie kolonizacyjne? Nie łatwo odpowiedzieć na te pytanie gdyż statystyka śmiertelności Indian nie była nigdy prowadzona wśród społeczeństwa kolonialnego. Najbardziej zachowawcze przypuszczenia mówią o nieco ponad 3000 wędrujących Indian przemierzających obszar między Kurytybą a Porto Alegre. Stanisław Kłobukowski pisał o populacji przeszło 10000 Botokudów w samym tylko stanie Parana. Gdzie indziej mówi się o gromadzie ludzkiej oscylującej w okolicach 13000-14000 dusz. Bez względu, które spośród tych założeń przyjmiemy za  punkt wyjściowy, niewielu ponad 400 Xoklengów żyjących w 1915 roku, obrazuje ogrom strat jakich lud ten doznał podczas ekspansji kolonizacyjnej, a także zażartość frakcji osadniczej dążącej do wyniszczenia ludności tubylczej zajmującej cenne gospodarczo ziemie.

Misja Hoerhana nie zatamowała potoku łez lejącego się w indiańskich domach.  Wysoka śmiertelność rdzennej ludności wchodzącej w stały kontakt ze społeczeństwem narodowym była najtragiczniejszym rozdziałem zmian zachodzących podczas transformacji prowadzonej przez SPI. Organizmy społeczności autochtonicznych nie wykształciły przeciwciał potrafiących stawić odpór chorobom przywleczonym przez przybyszy. Dotykani epidemiami grypy, ospy i czerwonki masowo umierali. Kiedy antropolog Jules Henry pojawił się wśród Xoklengów w 1932 r. celem przeprowadzenia wnikliwych badań, spotkał jedynie 106 Indian. Wyniszczające choroby w ciągu 20 lat uszczupliły populację Xoklengów o dalsze 80%. Pewnego dnia Hoerhan, zwany przez Xoklengów „opiekunem” poruszony hekatombą jaka dotknęła ludność na straży dobrostanu której stanął powiedział, że gdyby wiedział w jak fatalnej kondycji ją później zobaczy, zostawiłby tych ludzi puszczy w lesie, aby tam co najmniej szczęśliwsi mogli zginąć z bronią w ręku stawiając opór bugrejrom. W lata 30. XX wieku Xoklengowie wchodzili znajdując się na skraju zagłady z populacją niewiele ponad minimum umożliwiającym demograficzną regenerację.

Pacyfikacja Xoklengów-Laklano niosła za sobą niepowetowane straty. Obniżył się wiek w jakim xokleńskie kobiety rodziły dzieci. Wcześniej zajście w ciążę w wieku 12-13 lat postrzegano jako skandal, od momentu zbliżenia ze społeczeństwem narodowym przeobraziło się w incydent powtarzalny. Przed kontaktem między kolejnymi narodzinami dzieci, xokleńskie kobiety zachowywały odstęp 3-4 lat. Po 1914 roku zachodziły w ciążę nawet co roku. Dzieci karmiono piersią krócej niż dotąd, efektem czego odporność niemowląt mała, prowadząc do wzrostu śmiertelności wśród najmłodszej grupy wiekowej. Pojawiła się prostytucja, a za nią przyszły choroby weneryczne, które wcześniej wśród Xoklengów nie występowały. Indianie szybko zaczęli zatracać własne elementy kulturowe. Niemożność przeciwstawienia się epidemiom dziesiątkującym całe rodziny dezawuowała znaczenie medycyny naturalnej. Jednocześnie działacze SPI obawiając się, że może to mieć wpływ na rozprzestrzenianie infekcji zachęcali ich do odchodzenia od rytuałów związanych z piercingiem i skaryfikacją. Wkrótce porzucono tradycyjny ceremoniał kremacji ciała po śmierci – w niepamięć poszedł również rytuał inicjacyjny podczas którego dorastający chłopcy otrzymywali botok.

Od lat 1950. do społeczności xokleńskich zaczęły dołączać niewielkie grupy Indian Guarani i Kaingang. Członkowie plemion z którymi wcześniej wędrujące szczepy rywalizowały o dostęp do owoców piniorowych na płaskowyżu, nawiązywali teraz z nimi bezpośrednie relacje. W 1962 Silvio Coelho dos Santos doliczył się 160 Xoklengów, 33 Guaranich, 11 Kaingangów oraz 82 metysów żyjących w granicach wspólnoty. Kolejne statystyki rejestrowane przez FUNAI potwierdzały rosnącą populację Xoklengów wchodzących w mieszane małżeństwa. Odpowiednio w 1980 roku zanotowano obecność 529 Kaingangów, 102 Guaranich, 88 Kaingangów i 129 metysów; natomiast w 1997 roku 723 Xoklengów, 54 Guarani, 21 Kaingangów i nieco ponad 140 nie-Indian. Z powodu prowadzonej przez dziesięciolecia polityki integracyjnej i małżeństw mieszanych zdecydowana większość młodych ludzi mówi dzisiaj w języku portugalskim. Od 1992 roku, z inicjatywy członków plemienia, przy wsparciu lokalnych gmin i Uniwersytetu w Blumenau, prowadzony jest jednak program restytucji zamierającej spuścizny językowej. Na początku do szkół trafiła broszura w rodzimym języku ze stron której dzieci poznawały zachowane legendy swoich przodków. Dzisiaj własna mowa zyskuje coraz większe znaczenie. Stając się ważnym symbolem politycznym używana jest podczas publicznych wystąpień i odgrywa istotną rolę w budowie tożsamości etnicznej.

Xoklengowie w trakcie akulturacji właściwie zatracili stare wierzenia religijne. Obecnie są chrześcijanami należącymi do Zborów Bożych Brazylii. W cieniu zmian jakie zaszły w ich życiu na przestrzeni ostatnich 100 lat roczny kalendarz plemienia wciąż zapełniają elementy rozproszonej tradycji. Co roku 19 kwietnia każda xokleńska wioska obchodzi Dzień Indianina. Odbywa się wówczas uroczystość w trakcie której dzieci śpiewają hymn i recytują wiersze w języku portugalskim i rodzimym. Wiele osób ubiera z tej okazji przepaski biodrowe, wykonuje malunki na ciele, nosi nakrycia głowy i naszyjniki. W 1998 roku część Xoklengów po raz pierwszy od lat 1930. przeprowadziła obrzęd inicjacji młodych w trakcie którego pito tradycyjny, sfermentowany napój. Wśród opowiadanych mitów zachowało się podanie o potopie. W zamierzchłych czasach gdy Ziemię nawiedziła wielka powódź, przodkowie Xoklengów zbiegli na płaskowyż. Ścigani przez podnoszący się poziom wody wdrapali się na szczyty gór, a potem na wierzchołki drzew. Zmuszeni do zmiany trybu życia żywili się liśćmi, owocami, owadami i larwami. Po potopie stęsknieni za lądem ludzie powrócili na równiny i doliny. Niektórzy spośród nich przywykłszy do nowego środowiska pozostali jednak na drzewach. Ci którzy tak dobrze przystosowali się do nowych warunków, że zamieszkali w koronach drzew na stałe, są dziś małpami.

Większość Xoklengów-Laklano żyje dziś w rezerwacie Ibirama, około 260 km na północny zachód od Florianopolis i 100 km na zachód od Blumenau. Jak na ironię w nowej, jakbyśmy powiedzieli, pokojowej epoce kontaktów ze społeczeństwem brazylijskim, autochtoni znowu ponoszą uboczne koszty pomyślności i bezpieczeństwa miasta Blumenau. W latach 70. XX wieku podczas rządów dyktatury wojskowej, bez przeprowadzenia badań oddziaływania na środowisko i zgody lokalnych mieszkańców zbudowano zaporę na rzece Hercilio, przebiegającą obok południowo-wschodniej granicy indiańskiego rezerwatu, mającą w zamyśle chronić przed powodziami miasta przemysłowe, takie właśnie jak Blumenau i Indalai, położone w niższych partiach Doliny Itajai. Zbiornik wodny jaki powstał celem obsłużenia tamy pochłonął 900 ha gruntów rolnych i ziem leżących w granicach terytorium indiańskiego. Inwestycja wywołała dodatkowy konflikt między drwalami, osadnikami i rdzenną ludnością. Zapora regulująca przepływ wody przesunęła ciężar wahań bilansu hydrologicznego na górny bieg rzeki. Podczas gdy na przełomie maja i czerwca 2014 roku Blumenau pozostawało wolne od powodzi, setki rodzin Xokleng-Laklano zamieszkujących górną część Doliny Itajai przeżywało dramat. Powódź odizolowała całkowicie cztery indiańskie wioski. Drogi stały się nieprzejezdne, szkoły zamknięto, skarżono się na niedobór żywności i lekarstw. Woda zalała wiele domów, kilka indiańskich rodzin musiało w pośpiechu opuścić swoje domy, niektóre zrobiły to samo w obawie przed niebezpieczeństwem zaistnienia osuwisk ziemi.

 

Potomkowie europejskich emigrantów z Niemiec, Włoch i Polski stanowią do dziś znaczny odsetek mieszkańców południowej Brazylii. Po pacyfikacji Indian Xokleng do Brazylii przybywały kolejne fale wychodźców. W 1929 roku populacja polskich emigrantów w kraju południa przekroczyła 230 tysięcy osób. Wspólnoty europejskie do lat 30. zachowywały silną integralność, spoistość ta podważona została w 1938 roku gdy podczas rządów Getulio Vargasa rozpoczęto proces nacjonalizacji. Odbyło się to kosztem likwidacji szkół i ośrodków kultury służących kultywowaniu i podtrzymaniu tradycji przywiezionych z Europy. Według różnych szacunków polonia brazylijska liczy sobie dzisiaj od 800 tysięcy do 3 milionów osób. Zdecydowana większość zamieszkuje stany Parana, Santa Catharina i Rio Grande do Sul. Liczba Brazylijczyków pochodzenia niemieckiego oscyluje w granicach 2,5-5 milionów osób.  W stanach Rio Grande do Sul i Santa Catharina prawie 40% mieszkańców ma korzenie niemiecko-brazylijskie. Różnorodność tradycji i zwyczajów jakie przywieźli ze sobą do Santa Cathariny Europejczycy odzwierciedla różnorodność szaty przyrodniczej cechującą ten stan. Oktoberfest obchodzony równie hucznie jak w Niemczech, należy do jednych z największych  festiwali odbywających się na brazylijskiej ziemi zaraz po Karnawale w Rio de Janeiro.

 

AUTOR: DAMIAN ŻUCHOWSKI

kontakt: dam.zuchowski@gmail.com

Wszelkie uwagi, sprostowania i polemiki mile widziane. Przyczynią się one do ulepszenia tej pracy i usunięcia istniejących w niej błędów.

 

PRZYPISY:

[1] Określenie Botokud nie było używane wyłącznie w stosunku do Xoklengów. Z nazwą tą identyfikowano również inne plemiona, mające w zwyczaju noszenie botoków. Przykładowo Indianie Krenak z dzisiejszego stanu Minas Gerais uważani byli za odgałęzienie Botokudów Wschodnich (Botocudos do Leste).

[2] Indianizm stanowił prąd umysłowy oddziałujący na sztukę, literaturę i kulturę brazylijską. Będąc jednym z nurtów miejscowego romantyzmu, wkrótce całkowicie go zdominował, stając się osobnym prądem. Obok gloryfikacji postaci Indianina, czym przypominał wcześniejszą literaturę europejską, zwracał się w kierunku kultury indiańskiej, przede wszystkim jej potocznego wyobrażenia, jako wektora, który zbuduje nową tożsamość brazylijskiego społeczeństwa po zrzuceniu zależności od Portugalii. Najważniejszymi przedstawicielami literatury czasów indianizmu w Brazylii byli powieściopisarz José de Alencar (powieść „Indianin ze szczepu Guarani””) oraz Antonio Gancalves Dias (poemat „Timbirowie”)

[3] W latach 1904-1907 wojska niemieckie stłumiły powstanie ludów Herero i Nama w Namibii, będącej regionem zakusów kolonialnych niemieckiej administracji. Wyniszczająca odpowiedź żołnierzy dowodzonych m.in. przez Lothara von Trothę doprowadziła do spadku populacji Hererów z ok. 80 tys. do 16 tys. ludzi i śmierci co najmniej 10 tysięcy członków ludu Nama. Oprócz zbrodni wojennych celem redukcji populacji afrykańskich ludów wzniesiono obozy koncentracyjne, stosowano pracę przymusową i celowo głodzono oblężonych i uwięzionych. Analiza wspomnień publikacji niektórych żołnierzy i administratorów biorących udział w akcji, dowodzi, że na światopogląd ich rzutowały w znacznej mierze popłuczyny darwinizm społecznego.

[4] W 1900 roku cesarz niemiecki Wilhelm II w ramach porozumienia ośmiu krajów wysłał do Chin korpus wojskowy, który miał wziąć udział w tłumieniu powstania bokserów. Ofiarami konfliktu byli głównie chińscy chrześcijanie, europejska prasa skupiała się jednakże na śmierci kilkunastu Europejczyków. Niemiecki monarcha szczególnie miał na uwadze napaść na niemieckie poselstwo i zabicie posła Klemensa von Ketterlera. W napadzie szału domagał się zrównania Pekinu z ziemią. Podczas pożegnania niemieckiego korpusu w Bremerhaven 27 VII 1900 r. wygłosił mowę, która przeszła do historii jako „mowa Hunów”. Wilhelm II nakazał niemieckim żołnierzom wówczas następującą linię postępowania: „Tępić bez pardonu, nie brać jeńców, kto wpadł wam w ręce, niech ginie. Podobnie jak tysiąc lat temu Hunowie zdobyli sławę pod przywództwem swojego króla Attyli, co w dużym stopniu pojawia się jeszcze dziś w przekazach i w legendach, tak niech zapisze się dzięki wam na tysiące lat w Chinach imię Niemców w taki sposób, żeby nigdy żaden Chińczyk nie odważył się chociażby krzywo spojrzeć na Niemca”.

 

BIBLIOGRAFIA:

1. W. Wójcik: „Nie zabijaj Indianina czyli rzecz o dwóch kulturach”, Warszawa 1974

2. Jerzy Ostrowski, „Okrutni Botokudzi”, w. „Śladami Indian. Antologia polskich relacji o Indianach Ameryki Południowej”, Wrocław 1979

3. Stanisław Kłobukowski, „W Paranie”, w. „Śladami Indian. Antologia polskich relacji o Indianach Ameryki Południowej”, Wrocław 1979

4. Agnieszka Mocyk, „Piekło czy Raj? Obraz Brazylii w piśmiennictwie polskim w latach 1864-1939”, Kraków 2005

5. Stefan Zaborski, „Cukier, złoto i kawa. Dzieje Brazylii”, Warszawa 1965

6. David Olusoga, Casper W. Erichsen, „Zbrodnia Kajzera”, Warszawa 2012

7. Nelson Werneck Sodré, „Historia literatury brazylijskiej”, Warszawa 1975

8. Walter G. Stephan, Cookiem W. Stephan,  „Wywieranie wpływu przez grupy”, Gdańsk 2003

9. R.H. Nocoń, „Kobieta w życiu Indian Ameryki Południowej”, Katowice 1967

10. Rafael Casanova De Lima E Silva Hoerhann, „O Serviço De Proteção Aos Índios E A Desintegração Cultural Dos Xokleng (1927 – 1954)”, Florianópolis 2012
http://etnolinguistica.wdfiles.com/local–files/tese%3Ahoerhann-2012/hoerhann_2012_xokleng.pdf

11. Rafael Casanova de Lima e Silva Hoerhann, „O Serviço De Proteção Aos Índios E Os Botocudo: A Politica Indigenista Atraves Dos Relatorios (1912 – 1926)”, Florianópolis 2005  https://repositorio.ufsc.br/bitstream/handle/123456789/102410/213905.pdf

12. H. Glenn Penny, „The Politics of Anthropology in the Age of Empire: German Colonists, Brazilian Indians, and the Case of Alberto Vojteˇch Fricˇ”
http://macro-je.wdfiles.com/local–files/item:274/Penny2003.pdf

13. Catia Dagnoni, „O Choque Entre Dois Mundos  O Contato Entre O Índio E O Branco Na Colonização Do Vale Do Itajai – um estudo sobre a interpretação do imigrante europeu a respeito dos Xokleng. 1850 – 1914”
http://proxy.furb.br/tede/tde_arquivos/3/TDE-2009-02-18T080906Z-442/Publico/Diss%20Catia%20Dagnoni.pdf

14. Silvio Coelho Dos Santos, „Os Índios Xokleng. Memoria Visual”
http://pl.scribd.com/doc/85512873/LIVRO-OS-INDIOS-XOKLENG-MEMORIA-VISUAL-Parte-01

15. Sílvio Coelho Dos Santos, „Encontros De Estranhos Além Do “Mar Oceano”
http://ceas.iscte.pt/etnografica/docs/vol_07/N2/Vol_vii_N2_431-448.pdf

16. Ursula Prutsch, „Migrantes na periferia: indígenas, europeus e japoneses no Paraná durante as primeiras décadas do século XX”, 2012-2013
http://www.scielo.br/scielo.php?pid=S0104-59702014000100218

17. Ursula Prutsch, „Zusammenprall der kulture (Zentraleuropäische Kolonisten in Brasilien,Argentinien und Paraguay zwischen 1850 und 1930.)”
http://webcache.googleusercontent.com/search?q=cache:CDSu6hxTBk8J:www.van.at/alt/house/3house/verlag/dis/text/dis013.rtf

18. Suelen Pacheco Mazzucco, „As Representaçŏes Dos Índios Xokleng Na Historiografia Regional Do Extremo Sul Catarinense”, Criciúma 2013
http://repositorio.unesc.net/bitstream/handle/1/2188/Suelen%20Pacheco%20Mazzucco.pdf

19. Gabriel Passold, „Xokleng E A Negação De Sua Identidade Pelos “Outros”: O medo e a intolerância nas relações interétnicas”, Blumenau 2008
http://www.bc.furb.br/docs/MO/2009/338422_1_1.PDF

20. Ruy Christov Am Wachowicz, „A Imigração E Os Botocudos (Xokleng) Do Taió”
http://anpuh.org/anais/wp-content/uploads/mp/pdf/ANPUH.S04.17.pdf

21. Odécia Almeida De Souza, „Conflitos E Mudanças – Os Xokleng E Os Imigrantes Europeus No Vale Do Rio Ararangua Durante A Segunda Metade Do Seculo XIX”
http://www.bib.unesc.net/biblioteca/sumario/000028/00002886.pdf

22. Daniela Da Costa Claudino, „Arqueologia Na Encosta Catarinense: Em Busca Dos Vestigios Materiais Xokleng”, São Leopoldo
http://biblioteca.asav.org.br/vinculos/tede/DanielaClaudinoHistoria.pdf

23. Mariana da Silva Gonzalez Encina, „A Historia Dos Povos Xokleng E O Direito A Educacão Indigena”
http://proxy.furb.br/ojs/index.php/juridica/article/view/3175/2374

24. Joaquim Rodrigues De Melo, „A Politica Indigenista No Amazonas E O Serviço De Protezo Aos Indios: 1910-1932”, Manaus 2007
http://www.livrosgratis.com.br/arquivos_livros/cp102834.pdf

25. Lilia K. Moritz Schwarcz, „Usos E Abusos Da Mesaiçagem E Da Mça No Brasil: uma história das teorias raciais em finais do século XIX.”
http://www.afroasia.ufba.br/pdf/afroasia_n18_p77.pdf

26. Povos Indigenas No Brasil, Xokleng
http://pib.socioambiental.org/en/povo/xokleng

27. Flamariom Santos Schieffelbein, „Matar Bugres: Xokleng E A Colonizacão Do Alto Vale Do Itajai”
http://www.revistapersona.com.ar/Persona65/65Flammariom.htm

28. Andrzej Grzeszczuk „Polonia Brazylijska”
http://poloneses.org/pl/polonia_brazylijska.html

29. Zygmunt Chelmicki, „No Brasil”
http://czytelniabrasil.blogspot.com/2010/09/pezygmunt-chelmicki-no-brasil-segunda.html

30. Gazeta Codzienna. Gazeta Toruńska, 22 IV 1903
http://www.kpbc.ukw.edu.pl/dlibra/plain-content?id=62548

31. Stanisław Kłobukowski, „Wspomnienia z Podróży”
http://czytelniapolska.blogspot.com/2010/09/wspomnienia-z-podrozy-st-klobukowski.html

32. Natã Gakran, „Maria Korikrã – Uma trágica história”
http://www.laklano.org/

33. Historia de Nova Veneza SC
http://www.achetudoeregiao.com.br/sc/nova_veneza/historia.htm

34. Sandor Fernando Bringmann, „A história indígena revisitada: a experiência Xokleng. Indigenous History revisited: the Xokleng experience”
http://www.anpuh-sc.org.br/revfront_17%20pdfs/res2_vapor_e_o_botoque_sandor.pdf

35. Marcelo Hübel, „Indios Xokleng- Pioneiros. Índios Habitantes De Longa Data”
http://marcelohubel.blogspot.com/2013/04/indios-xokleng-pioneiros.html

36. Martin Stabel Garrote, „Os Conflitos Étnicos Entre Colonos E Índios No Sul De Blumenau/SC: Memorias
http://www.ucs.br/etc/conferencias/index.php/anpedsul/9anpedsul/paper/viewFile/2169/400

37. Clovis Antonio Brighenti, „Povos indígenas em Santa Catarina”
http://leiaufsc.files.wordpress.com/2013/08/povos-indc3adgenas-em-santa-catarina.pdf

38. História de Rio Fortuna
http://www.institutopadrepozzo.org.br/?pagina=conteudo-descricao&id=22

39. Alberto Vojtech Frič a vubec kaktusy ve filatelii
http://www.carciton.cz/kaktusy/clanky31.htm

40. Oktoberfest en Blumenau: la mayor fiesta alemana de Marica
http://www.viajeabrasil.com/blumenau/oktoberfest-en-blumenau-al-nordeste-de-santa-catarina.php

41. A formação da gente blumenauense: Cultura democrática
http://campeche.inf.furb.br/obeb/Historia/cap%202

42. Lauterbach: Aurora de nossa história
http://www.camaraaurora.sc.gov.br/?pg=historia

43. Etnias de Jaraguá do Sul – Xokleng
http://www.jaraguadosul.sc.gov.br/etnias-de-jaragua-do-sul-xokleng

44. Flavio Braune Wiik, „Xokleng”
http://hid0141.blogspot.com/2012/03/xokleng.html