Parę lat temu pojawiła się w Polsce nowa forma rozrywki. Stand-up na pozór jest tak prosty, że można go pomylić właściwie ze wszystkim. Także z konferansjerką.
Konferansjer, kabareciarz, komik, aktor, stand-uper, komediant. Dla przeciętnego zjadacza chleba (mam tutaj na myśli ludzi niezwiązanych z estradą) wszystkie powyższe określenia zlewają się w bliżej nieokreślony ciąg dźwięków. Człowiekowi, który przychodzi na takiego czy innego rodzaju występ, jest z reguły wszystko jedno, jakie określenie preferuje wobec siebie dany artysta.
Dużą konsternację wśród polskich widzów często wywołuje następująca sytuacja. Na scenie znajduje się konferansjer. Pięknie, głośno, okrągłymi zdaniami zabawia publiczność. Wypełnia pustkę, przyciska do piersi swój atrybut - zapisaną paroma chaotycznymi notatkami podkładkę. Lekko zachłystuje się swoją osobą, rzuca jeden czy dwa żarty po czym zapowiada kolejnego wykonawcę.
Konferansjer schodzi, na scenie pojawia się inny człowiek, z reguły również mężczyzna (mało kobiet w Polsce para się prowadzeniem imprez lub stand-upem). Człowiek ten również ma mikrofon i też najzwyczajniej w świecie zaczyna do niego mówić. Publiczność patrzy po sobie z niepewnością... Czyżby konferansjer zapowiedział innego konferansjera? No właśnie chodzi o to, że nie... Ten człowiek na scenie to już komik, prezentujący stand-up.
Stand-up w Polsce jest zjawiskiem jeszcze bardzo młodym, wśród szerokiej publiczności właściwie nieznanym (pomimo, że Tadeusz Drozda uskuteczniał podobną formułę już dwadzieścia lat temu z okładem). Dlatego ludzie się gubią. Myślą, że stand-uper to taki konferansjer, który ma bardzo długie zapowiedzi. Nazywają stand-uperów kabareciarzami (za co część tych pierwszych z nie do końca zrozumiałych dla mnie powodów się oburza). Niekiedy widzowie opowiadając o występie typu stand-up swoim znajomym, mówią: "Wyszedł taki chłopaczek i gadał dowcipy".
Gdzie leży granica pomiędzy konferansjerem i stand-uperem? Otóż w kilku miejscach jednocześnie.
Przede wszystkim te dwa zajęcia różnią cele. Konferansjer ma zapełniać przestrzeń. Musi być sprawny i charyzmatyczny, musi posiadać dykcję i łatwość formułowania myśli. Może też być zabawny. Ale wcale nie musi... Wolno mu też posiłkować się podczas prowadzenia obiegowymi dowcipami. Ogólnie ma przed sobą do wykonania kawał trudnej i niewdzięcznej roboty. Jego potknięcia dostrzeże każdy, a scenicznych sukcesów już raczej nikt.
Stand-uper z kolei jest komikiem. Musi być zabawny. A przynajmniej powinien próbować tak mocno, jak tylko potrafi. Stand-uper absolutnie nie może sięgać po anegdoty ze zbiorów dowcipów. Jeśli przyłapałeś stand-upera na tym, że używa znanych ci od dawna kawałów, to wiedz, że to nie jest dobry komik. Możesz spokojnie o nim zapomnieć. Środowisko dorwie go i rozszarpie w jakimś ciemnym koncie garderoby. Wbrew pozorom większość scenicznych zawadiaków bardzo dba o to, aby ich materiał był autorski.
Po drugie konferansjer musi być miły. Musi czarować publiczność, zaskarbiać sobie jej sympatię. Bo jego zadaniem jest jednak swojego rodzaju umilanie czasu.
Stand-uper też wprawdzie powinien dbać o sympatię publiczności, ale jednocześnie może być wredną mendą. Nawet częściowo musi. Bo stand-up to przede wszystkim krytyka wszystkiego co nas otacza, bezpardonowe wyśmiewanie, szydzenie, wytykanie błędów. I to jest z kolei trudne zadanie komika stand-up. Bo jak to zrobić, żeby jednocześnie szafować docinki i jednocześnie wzbudzać ciepłe uczucia widzów?
Trzecia różnica polega na tym, że konferansjer z reguły wychodzi na scenę na trzy minuty a stand-uper na trzydzieści. I tutaj nie ma się co rozwodzić.
Wspomniałem wcześniej, że cześć stand-uperów nie lubi, kiedy nazywa się ich kabareciarzami. O różnicach pomiędzy komikiem typu stand-up i kabareciarzem nie będę już jednak tutaj pisał, bo to tak naprawdę nie jest temat na artykuł ale na długą i zaciekłą dyskusję.
Tomasz Biskup - komik i zapalony dywagator nad tematami komediowymi