JustPaste.it

Może konkurs na tytuł i gatunek?

Piszę coś, co zaczyna wyglądać na powieść, ale jaką, nie wiem...

Piszę coś, co zaczyna wyglądać na powieść, ale jaką, nie wiem...

 

- Fajeczka… O tak… fajeczka znowu jest modna…- pomyślał z nostalgią patrząc na wysłużoną fajkę z tekowego drewna wprawionego w kość słoniową- Kiedyś musiała być jasna… Teraz pociemniała od dotyku. Kto ją gładził wcześniej? -pogładził czule porcelanową główkę przedstawiającą popiersie starca w turbanie, prawdopodobnie symbol mędrca ze wschodu.
Fajka niewątpliwie była dziełem sztuki- drewniany ustnik niezauważalnie przechodził w cybuch z kości słoniowej, a ten w porcelanową, idealnie pasującą do sporej męskiej dłoni- główkę. Zupełnie niedawno postanowił zaznaczać na niej karby, by uświetnić szczęśliwie zakończone sprawy. Początkowo chciał je umieścić na policzku starca, ale w porę zmądrzał i wyrył je na cybuchu z kości słoniowej na spodzie. Teraz, kiedy czule pieścił fajkę, pod palcami czuł jeden głęboki sznyt. Jednocześnie go to przygnębiało i podtrzymywało na duchu.
- Jeden to mało. Ale… Jedna była… Tak, owszem…Przynajmniej jedna…- A więc to możliwe…
Starał się nie brać spraw rozwodowych, bo były poniżej jego godności, a ponad jego siły- ale wtedy wziął- nie miał wyjścia, chcieli zająć jego biuro. A właściwie biurko, na którym lubił trzymać nogi.
- Biurka już dawno do niczego nie służą. Ech.. Nawet telefon nie stoi w miejscu. Już nie trzeba, jak w Matrixie ganiać z budki do budki. Czas pędzi, jak złapana w grawitację kometa.
Miał skłonność do poetyckich porównań, a z tego też był dumny- uśmiechnął się znowu i jeszcze raz pogładził starczą twarz. Na turbanie widniał dziwny znak-okolony szlaczkiem arabski napis. Tamta sprawa pozwoliła mu zachować biuro, zawód i resztki godności.
- No i tę fajeczkę.
Już dawno postanowił rzucić palenie.
- Camele są bardzo, ale to bardzo, nie na czasie.
Moda na palenie odeszła dość radykalnie, zostawiając takich, jak on, z zażółconymi palcami, z poranną chrypą i w czarnej rozpaczy.
- Nie wolno palić w knajpie, w urzędach, o zgrozo!- w pracy! A jesteśmy w Hollywood, do diabła! Tu powietrze zrobione jest z papierosowego dymu! Ludzie myślą w komiksowych „dymkach”, kobiety są seksowne tylko z cygaretką, a aktorzy od dziecka uczą się nie mrugać przy wypuszczaniu dymu nosem! -znów się uśmiechnął do swoich myśli, bo znów udała mu się metafora.
Papierosy rzucił dopiero po seansach hipnotycznych, za które zapłacił krocie, ale, o dziwo, pomogły! Początkowo miał poważne wątpliwości, bo do szklaneczki whisky dymek musi być, ale na szczęście- to miasto Aniołów i cudów-kupisz i sprzedasz wszystko, co sprawia ludziom przyjemność.
-Tu spełniają się marzenia. Choćby tylko na ekranie, ale się spełniają…- - nigdy się tyle nie uśmiechał.
Hipnotyzer był dobrze przygotowany do roli i fantastycznie ucharakteryzowany- wyglądał jak skrzyżowanie Johnego Deppa i Janusza Korczaka.
- Budzący zaufanie i jednocześnie fantazyjny…
Sam mu zaproponował, że hipnoza nie obejmie trawki.
- Paaaaanie!- zamachał mu przed nosem wymanicuryzowaną dłonią- Gdybym oduczał palenia w ogóle, umarłbym w tym mieście z głodu !-zakrzyczał wtedy, szczególnie rozbawiony jego wątpliwościami.
A nie wyglądał na zagłodzonego…
-Najnowszej mody, święcący się, jak psu jajca garnitur opinał wyrobioną na siłowni muskulaturę. Nie nosił skarpet, a miękkie włoskie półbuty wyglądały, jak milion dolarów…

Zdjął nogi z biurka, by podejść do szafki z ukrytym sejfem.
-Pomogło!- od Cameli mnie odrzuca, a fajeczka z trawką-owszem, owszem… Szczególnie popijana whisky…
Wyjął grubą i ciężką szklankę, nalał sobie „dzioba” ze staroświeckiej karafki- chyba jeszcze z czasów prohibicji i chlapnął na raz. Dziś musiało wystarczyć. Nie mógł palić przed przyjściem klienta. Fajeczka znów zatem została tylko czule, na pocieszenie, pogłaskana po porcelanowej starczej główce.
- Mój Starzec ze Wschodu jest najbardziej wygładzonym na Wzgórzach Świętego Ostrokrzewu…- No, stary, teraz to pojechałeś…-usadził sam siebie- Prawie jak Yeats… -
Co z tym absurdem teraz począć mam –
Moje ty biedne serce – z tą karykaturą,
Z moją starością? Tak jest przyczepiona
Do mnie jak ciężar do psiego ogona.-przypomniał mu się ukochany wers.

Teraz nie bardzo widział, czy a propos starca na fajce, czy sytuacji. W tym mieście, w którym wszyscy chcieli być aktorami, on był szlachetnym wyjątkiem- przynajmniej tak o tym myślał, chciał być poetą. Widział już prawie wszystko, co umysł ludzki potrafi wymyślić, aby przypodobać się reżyserowi, pomocnikowi reżysera…

-Jednorazowemu scenarzyście, żonie tegoż scenarzysty, sprzątaczce Jeann Arthur, czy ogrodnikowi Lauren Bacall…Stare gwiazdy dogorywały w swoich apartamentach zasuszając się w mumie uwędzone w starych papierosach. Resztki świetności ginęły zamknięte szczelnie w zabezpieczonych drutem kolczastym i security posesjach, za pancernymi drzwiami i szczelnymi golfami ukrywającymi zmarszczki na szyi- te zmarszczki, których już nie można wygładzić operacyjnie…Starość…Przyczepiona, jak ciężar do psiego ogona… Jak najgorsze gówno…

Oczywiście. To był też jego świat. To, że chciał być poetą, nie pozwalało mu jednak kraść i oszukiwać. Narażał życie rzetelnie. Nie potrafił kombinować i manipulować, więc zazwyczaj sam był manipulowany. Był jak przydatny puszysty dywanik, który można wyłożyć przed kominkiem, okryć zimne kafelki, ale także można nim wytrzeć nogi. Czasem z błota, czasem z krwi…
- Niedrogi, przytulny, niegroźny, przydatny, za którym nikt nie tęskni i zawsze można wymienić. To ja…-myślał niewesoło i już się nie uśmiechał do swoich metafor.
Na szczęście whisky właśnie zaczęła grzać go w żołądek- i to było realne pocieszenie.
- Rajmundzie! Juuuhuu!
Aż podskoczył w drodze do sejfu- jednak chciał powtórzyć „dzioba”. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, czyja wyfiokowana głowa widnieje w przeszklonych mlecznie drzwiach. A jednak się przestraszył, on!, na którego głowie nie było już miejsca na blizny! Odruchowo podrapał się po ostatniej, gojącej się i swędzącej ranie i syknął z bólu. Za fryzurą z lat pięćdziesiątych przedostało się do jego klitki zasuszone w kabanosa cielsko.
- Rajmundku! Co tam, kochaniutki? Znowu oberwałeś w banieczkę?
Miała irytujący zwyczaj zdrabniania i jeszcze bardziej irytujący- zwracania się do niego po imieniu, najczęściej w nienagannym wołaczu, więc nie było szansy na Reya czy Roya. Nienawidził swojego imienia. Jego matka mściła się na swoim porzuconym dziecku nawet po śmierci.
- Są, co prawda, gorsze… Janusz, na ten przykład…- pomyślał teraz uśmiechając się szeroko.
Ciotka nazywała się Pelagia.
– Co tam? Ciotuchna?
- Ech, ciotuchna, ciotuchna…
Od zawsze, od kiedy pamiętał, przerzucali się z ciotką dialogami z filmów. Była w tym dobra, a on jeszcze lepszy.
- Jakież to bogi wprowadziły cię w me progi? -wyciągnął ręce i podstawił się do słowiańskiego pocałunku.
- Eee, Rajmundzie!- zaskrzeczała z wyrzutem- Co to było? Homer? Fredro? Kochanowski?
- Oj tam, oj tam. Czy ja nie mogę czegoś od siebie, tak po staropolsku?
Wiedział, że tym ją połechce, była dumna z korzeni, choć nie były głębokie. W kraju przodków skończyła liceum pedagogiczne, tutaj była sprzątaczką.
- Może i sprzątaczką…- mówiła zawsze- Ale czyją!
Po tych pięćdziesięciu latach z okładem mogła już sama pozować na podstarzałą gwiazdę. Jej posesja nie różniła się niczym od tamtych, może tylko tym, że sama w nim sprząta…
- Może tylko tym, że ją na nią stać…- pomyślał filozoficznie- Jej praca zawsze jest potrzebna, zawsze coś trzeba oczyścić i wyprać, żeby nie śmierdziało- oczywiście myślał o sobie.
Kochał ciotkę, jak matkę, którą zresztą dla niego była. Matkę pamiętał słabo i źle. Jak to się stało, że siostry, które dzieliło zaledwie dwa lata różnicy, były tak odmienne? Oczywiście- jego matka chciała być aktorką… Wolał nie myśleć, z czym się to wiązało dla ubogiej dziewczyny z Polski. Nie znał ojca i bardzo prawdopodobne, że matka też nie znała. Już wtedy piła i ćpała wszystko, co tylko było pod ręką i należycie modne.
- Może przeleciał ją Humprey? No, co? A po kim mam imię? Może to od roli? Może to ślad jakiejś fascynacji? Może i był już stary, ale to możliwe przecież… No, może raczej ogrodnik Humpreya…- był według ciotki Pelagii, bardzo przystojny, a Hollywood roiło się od przystojnych ogrodników z aspiracjami…
Jak wszystkie sieroty, miał najlepszych rodziców na świecie- zmyślonych… I ciotkę Pelagię, która wycierała mu tyłek. Dbała o niego, jak najlepsza matka,
- I czytała kryminały… Najczęściej Chandlera… Przypadek?- zapytał po raz enty sam siebie.
Ciotka nie pytając rozsiadła się w skórzanym fotelu. Musiał zawisnąć nad nią i biurkiem, bo nie było tu innych miejsc.
- Mam dla ciebie sprawę, Raymundzie –powiedziała bardzo poważnie.
Ścierpła mu skóra na pokiereszowanej głowie, ton głosu nie wróżył nic dobrego, nie zdrobniła imienia, a już samo stwierdzenie wystarczało-zawsze się kończyły źle- sprawy ciotkowe. Ciotka całe życie paprała się w cudzych brudach, choć już kilkanaście lat nie pracowała.
- No bo widzisz, Raymundziku…-zawiesiła lekko głos- Ten dom naprzeciwko…
- Ten zamknięty?
Zainteresował się żywo, bo odkąd pamiętał, ten dom stał pusty. Już jako dziecko usiłował się tam dostać przez niebotyczny płot. Raz mu się udało, zdziwił się wtedy- nawet nie był podłączony do security.
- W tej okolicy, to kuriozalne. Ceny nieruchomości od lat sięgały gwiazd! Dosłownie i w przenośni…- uśmiechnął się znowu do swoich myśli i własnych metaforycznych zdolności.
- A jakiż inny? –popatrzyła na niego z wyrzutem.
Coś w jej twarzy mu nie grało, ale nie wiedział co. Dodatkowo go to zbijało z pantałyku.
- Cokolwiek to znaczy… Staropolszczyzna. Kto się w tym rozeznaje?- myślał skonfundowany, a do ciotki zwrócił się z pytaniem:
-To tam? „Ten zegar stary gdyby świat, Kuranty ciął jak z nut. Zepsuty wszakże od stu lat. Nakręcać próżny trud. Lecz jeśli niespodzianie ktoś obcy tutaj stanie. Pan zegar, gdy zapieje kur, dmie w rząd przedętych rur.”- postarał się wydobyć z siebie bas, co mu się udało, ale bardzo fałszywie.
Ciotka się upierała, że słyszy, ze swojej sypialni, zegar z kurantem. Co noc, właśnie z tej posesji. Nawet gwizdała melodię- „La Cucaracha”. Od razu przypomniało mu się, że restaurację o takiej nazwie prowadził w Pruszkowie znany gangster Masa, zapamiętał:
- Bo jaki debil nazywa knajpę „Karaluch”? Chyba, że to taka awangarda miała być?- zastanawiał się, nie wiadomo czemu, akurat teraz - Taka prześmiewcza…Eeee… Byczy kark i ironia? To są wyższe funkcje mózgowe…
- Nie! Tylko nie śpiewaj, kochaniuteńki! Ja już stara jestem i mogę tego nie przeżyć.- zatkała sobie uszy oboma rękami- Ten, ten…! Moniuszką chciał mnie wykończyć, nicpoń jeden- mamrotała pocierając skroń, jakby ją bolała głowa.
Przyjrzał jej się uważnie.
- Jasne! Umalowała tylko jedną brew…- uśmiechnął się, ale smutno, bo ciotka coraz częściej robiła dziwne rzeczy. Przedwczoraj założyła dwa różne buty.
-Może ma słaby wzrok, a może…?- wolał teraz tego nie roztrząsać. .
Brwi miała wyskubane w młodości w całości i temu hołdowała do dziś, moda na Fridę Kahlo ominęła ciotkę, bo była za stara. Dom, o którym mówiła był jedynym widocznym z jej okna, a obserwowanie pustej posesji było ulubioną rozrywką, a że była niezamieszkana od lat, to wkrótce zaroiła się od urojonych postaci, dźwięków, cieni- całego teatru wyobraźni ciotki Pelagii. Bywało, że budziła go w nocy i przekonywała, że tam kogoś mordują. Rzeczywiście, szczególnie w marcu mordowały się tam wzajemnie koty- w celach rozrodczych.
- Choć ciotka powiedziałaby- matrymonialnych…To ulubione cele ciotki- pomyślał coraz bardziej naburmuszony.
Jego też od dawna już swatała z kim popadnie, a że podpadało coraz mniej, bo wyłysiał, zgarbił się i postarzał, to i kandydatki coraz mniej przypominały ludzkie istoty. Ciotka miała wyrobiony zmysł praktyczny i uznała, że jego aktualny osiągalny target- to Luiza. Luiza nie miał górnej czwórki i, zdaje się, piątej klepki.
- Możesz ją wysłać do dentysty!- tłumaczyła rzeczowo, gdy się skarżył.
- Tak? A co z klepką? piątą?
Uśmiechnęła się zalotnie i pojechała filmem:
- „Niech siemię konopne spożywa!”
- Jakże to? –spytał odruchowo, choć nie był starostą kałuskim.
Ciotka zadowolona zacytowała dalej:
- „Bo w konopiach oleum się znajduje, przez co i w głowie jedzącemu go przybywa”
- Konopne? Ciotka? Aby na pewno?
Nie był pewien, czy aby właśnie konopie nie przyczyniły się do zniszczeń w systemie nerwowym Luizy. Ale jak tu dyskutować z ciotką o konopiach?
- A tobie to jedno w głowie…- pogroziła mu karminowym szponem.
- Dobra, ciotka… Ale jej nawet gorzałką do łba oleju nie przetransportujesz!
- Oj tam! Mądra ci od razu potrzebna?- odpowiedziała już spokojnie, bardzo poważnie i rzeczowo.
W jej głosie wyczuwał autentyczna troskę.
- Niech pracowita będzie i tyle. Ugotuje, posprząta, popierze… Jakieś dzieci urodzi… Jakieś…-popatrzyła na niego sceptycznie.
- Daj już spokój ciotka, naprawdę! „Kończ Waśćka, wstydu oszczędź!”- zakończył polubownie i cmoknął ją w upudrowany policzek.
Drugi był nieupudrowany.
- Czyżby przygotowywała mnie na najgorsze?- myślał, a whisky podeszła mu pod gardło.
Zdążyła złapać go za rękę.
- Chuchnij no, kochaniutki! Tu mi w piąstkę chuchnij!.
Podstawiła mu pod nos sękatą, powykręcaną artretyzmem i zniszczoną środkami piorącymi z Niemiec dłoń. Wywinął się zgrabnie i natychmiast zmienił temat.
- Co z tym domem naprzeciwko?
Dała się złapać, coraz częściej dawała się przechytrzyć, bywało, że nie pamiętała ostatniego zdania, choć filmy i książki cytowała bez namysłu i jota w jotę. Opuściła rękę i zafrasowała się.
- Bo widzisz… Coś musiało się stać, kochanieńki…- zawiesiła na dłuższą chwilę wzrok na drzwiach i głos…w stęchłym powietrzu biura.
- Co takiego znowu? „Zbrodnia doskonała? Pani zabiła Pana”?- starał się wyrwać ją z zatroskania.
- W tym rzecz, kochanieńki, że nic. Nic się nie dzieje. Cicho, jak zasiał makiem, jak w grobie, kochanieńki- zakończyła zniżając ton.
- Co? No wie, ciocia? To absurd jakiś!- krzyknął naprawdę zdenerwowany, a po plecach przeszedł mu dreszcz, jak w dzieciństwie, kiedy czytała mu do ucha o Jasiu i Małgosi tuczonych w klatkach przez wiedźmę.
Zawsze go przerażało- takie zaradne wyrachowanie…
- Utuczyć kogoś, by go zeżreć?- do dziś nie mieściło mu się to w głowie, choć widział niejedno.- Wprowadzić firmę na giełdę, napompować akcje, aby zbankrutowała?- ludzie to potwory…
- Pójdziesz tam i sprawdzisz! -powiedziała twardo wyrywając go z kontemplacji o kondycji współczesnego Człowieka.
- Nigdy w życiu. Ciotka. Za stary jestem, by przez płoty skakać! Tylko mi nie wyjeżdżaj z Wałęsą, ciotka!- dodał natychmiast, bo wiedział, co powie.
Już otwierała usta, ale wrzeszczał nadal.
- O co ci właściwie chodzi? Koty się drą- źle! Ćpuni tankują- źle! Małolaty się migdalą, jeszcze gorzej! A jak cisza i spokój, to też źle?
- Pójdziesz i tyle!
- Nie pójdę!
- Pójdziesz!
- No to pójdę!
- No to pójdziesz!
- Nie!
Zamrugała oczami, w tym jednym nieumalowanym.
- Powiedziałeś, że pójdziesz….-zasyczała.
- Nie!
- Po- wie- dzia- łeś!- przesylabizowała.
- Po-wie-dzia-łem -powtórzył, jak głupi.
- No!- oparła się mocniej o oparcie fotela zadowolona.
On wisiał niewygodnie nad biurkiem.
- Nie pójdę!- tupnął nogą o wytartą wykładzinę.
- Jak już powiedziałeś, to musisz! I już!- podkreśliła i zamachała mu przed twarzą, żeby nie ważył się już nic powiedzieć.
- Nic, nic, nic! To zlecenie jest! Zapłacę. Jak normalny klient. Umowę możemy spisać. Śledzisz lafiryndy, obrywasz po łbie. Możesz i tam iść!- tym razem ona tupnęła obydwoma nogami opuszczając je na podłogę.
Dziś miała takie same buty na obu. Demencja przeniosła się na twarz. Przez chwile mignęło mu, czy aby nie domyśliła się, jak bardzo źle stoją interesy i że chce w ten sposób mu pomóc.
- Raj-mun-dziku…Raj-mu-ndzie?
Stało się- zdrobnienia!
- Dobra już, ciotka. Tylko nie w wołaczu? Dobrze? Tylko nie w wołaczu! Bardzo cię proszę! Na rany Boskie! Na rany Chrystusa! Pani! Chcesz, żebym trupem tu padł?
- Dobrze, dobrze, już dobrze!- podwinęła z radości chude nogi i zamachała nimi w powietrzu, jak mała dziewczynka z uciechy.
Rozsądek podpowiadał mu, żeby dać sobie z tym spokój, bo ciotka zawsze wpakowała go w jakąś kabałę, cokolwiek to po staropolsku znaczy, ale doskonale wiedział, że i tak by tam polazł, z dziecinnej ciekawości. Dlaczego droczył się z ciotką?
- Z rozsądku…-pomyślał teraz patrząc na zadowoloną minę połowicznie wymalowanej ciotki Poli - Tylko nie Pela! Pamiętaj -P-O-L-A!- powtarzała.
I on nigdy nie zwrócił się do niej inaczej.
- Od sześćdziesięciu lat! Ja cięż przepraszam! Kopa lat… Ilekolwiek to po staropolsku jest… Ile ona ma lat? Właściwie? No… Osiemdziesiąt to musi mieć…-popatrzył znowu, ale zaraz, spłoszony, odwrócił wzrok.
Jednak zauważyła.
- Co ty się tak na mnie gapisz, kochanieńki, co? O Boże! – podniosła ręce do twarzy, potem je opuściła, potem zaczęła nerwowo grzebać w torebce, z którą się nigdy nie rozstawała, a w której miała wszystko.
- Nie zdziwiłbym się, żeby w razie potrzeby, wyjęła z niego składany samolot pasażerski- pomyślał teraz patrząc na jej nerwowe ruchy.
Myślał „z niego”, a nie „z niej”, bo torebka była z krokodyla.
- Rajmundzie, gdzie to jest, jak Boga kocham! -nadal wywracała wnętrze krokodylowej, barwionej w trzech kolorach, wytartej i spłowiałej skóry.
- Ten krokodyl chyba był pradziadkiem tego z „Miłość, szmaragd i krokodyl”- pomyślał złośliwie - Albo… pamięta, hmm… panowanie brytyjskie w Egipcie… Albo…- wyobraźnia nie dawała mu spokoju - Był zmumifikowany w Brytish Museum jako Sebek i ciotka go wykradła i kazała sobie torebkę uszyć… Pewnie uszył jej ten jej cholerny pan Józek…
Nie cierpiał pana Józka, który od jakichś stu lat kręcił się koło ciotki, w każdym razie od przyjazdu z kraju. Zasuszony staruszek- szewc o nienagannych manierach przedwojennego szwoleżera.
- Tu, w mieście cudów, czy raczej na jego najdalszych przedmieściach, Polacy od razu zwąchiwali się, zbijali w kupki i pielęgnowali tradycje…
Ciotka rozejrzała się wokół, a nie było za bardzo, gdzie się rozglądać- jego kanciapa przerobiona była ze starej ubikacji... Wiedział czego szukała . Biurko stało prawdopodobnie na wylocie rury kanalizacyjnej, ale lusterka pościągał i wywalił sam. Uważał przy tym, by żadnego nie zbić- ciotka powtarzała, ze to siedem lat nieszczęścia.
- Nie to, żebym był zabobonny, ale… Po co kusić zło? Albo prowokować Tego Na Górze, do którego ciotka wznosiła wzrok w polskim kościele? Nieprowokowany wymyślił parę durnot- np. wojnę w Wietnamie.
- Nie masz no tu lusterka?- zapytała wyrywając go z tych rozważań.
Rozłożył tylko ręce.
- Zdaje się, kochaniutki, że nie dokończyłam makijażu…- powiedziała czerwieniejąc na twarzy.
- Czy można się czerwienić po osiemdziesiątce?- zastanowił się- ale sam zaczął się zastanawiać, czy gdzieś nie ma lusterka.
- Spokojnie, ciotka. Na pewno masz tam gdzieś, we wnętrzu tego potwora- mrugnął znacząco na jej torebkę.
Uśmiechnęła się miło i czule przytuliła ją do siebie.
- Masz rację, kochaniutki, masz rację.
Zajrzała tam jeszcze raz i po sekundzie wyrwała z niej maleńkie lusterko z Brigid Bardot na odwrocie.
- Małe, bo małe… Ale zawsze.
Rozłożyła pozostałe kosmetyki na JEGO biurku i zaczęła się malować.
- Co ciocia robi? Jeszcze jakiś klient wlezie?- krzyknął na nią oburzony i ograbiony nagle z prywatności.
Swoją kanciapę lubił właśnie za to.
- Że tu nikt nie wchodzi...- uświadomił to sobie nagle - Albo bardzo, bardzo rzadko… - Że… można posiedzieć w ciszy - poprawił się w myślach.
- Spokojnie…- usadziła go - Po pierwsze…- zajrzała jednym i drugim okiem w lusterko - To, J-A-K-I klient? - oparła je o butelkę płynu gliceralnego, bo była duża i niepotrzebna w tej chwili - Po drugie… JA jestem klientem, kochaniutki! Klientką!- ostatnie zdania wypowiedziała tonem triumfalnym.
- No Modżeska! Istna Modżeska!- przedrzeźniał ją niemiłosiernie, z amerykańskim akcentem, bo stracił nagle cierpliwość.
- Modrzejewska! Głąbie…
Zawstydziła się jednak tym wybuchem i posmutniała nagle.
- Rajmundzie…
Jemu też zrobiło się niewyraźnie, była ostatnią osobą na tym łez padole (cokolwiek to po staropolsku znaczy) której chciałby sprawić przykrość.
- Tak, ciociu? -spotulniał nagle prawie jak pluszowy miś - Stary, wypłowiały miś z naderwanym uchem i nowymi guzikowymi oczkami przyszytymi przez ciotkę Pelagię, albo… Pana Józka… Szewca podstarzałych gwiazd i ich służących…- pomyślał i prawie łzy stanęły mu w oczach- „Słone łzy”, „Yyyyy…”,”Który w oczach ma tylko słone łzy”- zaśpiewało mu w pamięci.
- Nie jestem już młoda…-ciągnęła znany mu na pamięć wywód.
- Oho!- pomyślał spłoszony coraz bardziej- zaczyna się…
Przerwała nawet na tę wzniosłą chwilę makijaż, spojrzała na niego pełną już twarzą i nabrawszy tchu ciągnęła:
- Czas leci nieubłaganie. Jakoś musisz sobie radzić, Rajmundzie. Ustatkować się musisz.
- Daj spokój, ciotka! Akurat teraz cię naszło? Już mówiłem, że Luiza kategorycznie odpada!
Zaczęła składać przyrządy do torebki. Nigdy nie rozumiał, w jaki sposób się to wszystko tam mieści.
- Czarną dziurę tam ma, czy co? Tajemną bramę między alternatywnymi światami? Komorę teleportacyjną, jak na Star Tracku?
Na końcu wrzuciła półlitrowy tonik, który zniknął w czeluściach torebki, prawie usłyszał, jak chlupnęło.
- Jak pyłek gwiezdny we wszechświecie…- znowu uśmiechnął się do swojego poetyckiego porównania.
- Nie chodzi o Luizę!- stwierdziła stanowczo zamykając staroświecki zamek, jak w średniowiecznych torbach medyków- Ja tam ci dziewczyn wybierać nie będę…
Już chciał przypomnieć, że ma sześćdziesiąt lat, ale jakoś tak i sam przed sobą, nie bardzo był na to gotów.
- Usta-tko-wać! -powtórzyła.
- A co to za słowo, ciotka? Jak to na angielski przeniesiesz? Nie ma takiego słowa! –zapauzował dramatycznie -… Ciotko!- też lubił ją wkurzać wołaczami.
Zastanowiła się chwilę i odparła niezrażona.
- No, co? Jest takie słowo! Statek…
- To bzdura, ciotka, Bouth?
- No nie wiem, ale coś w tym jest. Taki stabilny, do żeglowania po wzburzonym Oceanie!- zadowolona popatrzyła na niego zwycięsko.
Nigdy nie nauczyła się angielskiego i nawet nie chciała. Miał nawet wrażenie, że nieograniczenie nim pogardza, jakby wymawianie słów po angielsku wiązało się z niesmakiem w ustach. Faktycznie, musiał przyznać, że coś w tym było…
- U-statkować się, złapać równowagę, pewność, stabilizację, jak statek na morzu… -pomyślał na głos.
- O, to, to! Właśnie!- wskazała na niego palcem z karminowym lakierem na szponiastym paznokciu.
- Usiądę na Skypie z Miodkiem dzisiaj- rozmarzyła się na moment, ale zaraz wróciła do jego kanciapy, wykonała szeroki, jak na tę przestrzeń, gest - Rozejrzyj się, kochanieńki. Co to jest?
Tego już było za dużo. Wywalczył sobie to biuro po wielu mozolnych latach i robił wreszcie to, co chciał.
- Dosyć tego, ciotka…-powiedział groźnie.
Wycofała się od razu. Nawet wstała z JEGO fotela.
- Ale do tego domu zajrzysz?- spytała przymilnie już stojąc w drzwiach, jedną nogą za progiem.
Co miał poradzić?
- Ludzie, których kochasz, mają nad tobą nieograniczoną władzę…- pomyślał zamykając za nią delikatnie drzwi, bo były przeszklone bardzo drogim, przydymianym hartowanym szkłem- prezentem od ciotki. Na drzwiach zachybotała tabliczka a napisem:

Private detective
Raymund Charlie Cieslar

Sejf nadal był półotwarty i mrugał do niego zachęcająco, zupełnie jak fajeczka na biurku.
- Pewnie już nikt dzisiaj nie przyjdzie- usprawiedliwił się w duchu- I tak średnia tygodniowa została przekroczona…
Sięgnął po omacku do szafeczki, potem zaniepokojony, jeszcze głębiej. Następnie pochylił się, by zajrzeć do środka.
- Nieprawdopodobne…- westchnął drapiąc się po świeżej ranie na głowie.
Bolało, ale działało uspokajająco.
- Niewiarygodne…-westchnął znowu, naprawdę zdumiony.
- Kiedy ona to zrobiła? Jak?
Złość i nieuzasadniona, dziwna duma grały w nim przepychając się zgodnie ćmiącym bólem ku niezaleczonej bliźnie na głowie.
……..