JustPaste.it

Komedia kryminalna -ciag dalszy

―Niech to dunder świśnie! ― zaklął pod nosem.

Takie dziwne powiedzonka trzymały się go znacznie lepiej, niż wzory skróconego mnożenia, prawa Ohma, budowa mitochondrii, przekrój stułbi pławej…

            ―I zasady Newtona, i oznaczenia pierwiastków chemicznych, i funkcje trygonometryczne, i występowanie molibdenu w ZSRR, i…― Ech… Młodość!

To przekleństwo akurat często słyszał od księdza.

            ―Jakże mógł ksiądz inaczej zakląć? Ach, te polskie bluzgi! Nikt tak nie klnie, jak Polacy! No… Może jeszcze Rosjanie…Tak mówił wuj Antoni.

Tylko, że tego akurat sprawdzić nie mógł. Ruskiego znał jednego i to nie za dobrze. I znać specjalnie nie chciał, bo się zwyczajnie bał.

            ― Facet wyglądał, jak nadmuchany bulterier...

I wcale nie miał przytulnego charakteru, jak znane mu Miśki.

            ―To ciekawe… Napakowani goście najczęściej są milusi… Jak ten Michał, z którym służyłem do mszy…― pomyślał teraz uśmiechając się do wspomnień.

Oczywiście, że był ministrantem!

―Ciotka nie przeżyłaby do niedzieli, gdybym się wykręcał! Padłaby trupem martwym i śmiercią zginęła- Jak mówił wuj Antoni…

― To się pleonazm nazywa i jest błędem― edukowała go ciotka, która akurat Antoniego nie cierpiała - Prostak! ―mówiła z bezdenną pogardą.

On miał, co ciekawe, bo zazwyczaj się zgadzał na wszystko, od małego, odmienne zdanie w tej kwestii i lubił te wyjazdy głównie dlatego, że widywał Antoniego. Może dlatego, że wuj Antoni zawsze miał dla niego czekoladę z orzechami mleczną z „Wawelu”.

Co niedzieli podejmowali długą drogę, głównie Big Blue Bus’em, do City.

―Wtedy, to nie było takie złe…― pomyślał teraz ―Jak niedzielna wycieczka. Jak przygoda i podróż w nieznane…

On i jego wyfiokowana odświętnie ciotka.

            ―Wreszcie miałem rodzinę. Całą hordę ciotek i wujów… To nie było takie złe!- powtórzył na głos i pokręcił z niedowierzaniem, że tak teraz myśli, pokancerowaną głową.

Jechali zatem co niedziela na West Adams Boulevard 3424, by pokłonić się Our Lady of the Bright Mount.

― Ostatnio jakieś dwadzieścia lat temu…―-uświadomił sobie z nieoczekiwanym smutkiem.

Odpuściła mu dopiero, jak skończył czterdziestkę.

            ― A i to po rozlicznych bojach… Ciotka Pelagia to twardy zawodnik― znów pokręcił głową.

Zagroziła mu ogniem niebieskim, potem piekielnymi mękami, klątwą papieską, madejowym łożem, skaraniem boskim, a na końcu, że mu grosza nie zostawi. Przetrzymał. Teraz jednak czuł, że czegoś mu brakuje w niedzielne poranki. Jakiś rozdrażniony był, czy co? Wszystko go wnerwiało.

Czemu teraz zaklął, jak ten księżyna?

            ― Może nawet i bym pojechał? ―zastanowił się chwilę―Eeee, głupie sentymenty. Grota niepokalanego poczęcia. To tylko Polak- Katolik zrozumie. Jak ja to miałem kumplom wyjaśniać? Tego w ogóle nie da się wyjaśnić…Wszyscy tam dziwni byli. Dunder świśnie. Dunder. Who, the fuck, is it? A na dodatek „świśnie”.

Nawet spytał wuja Antoniego, jak kiedyś po mszy popili i usłyszał:

            ―Wisz… Synku… Jakże by to ci rzec i po naszymu wyłoslić? To taki, widzisz, niewulgarny― podkreślił wznosząc oczy ku górze― Odpowiednik…― tu, wuj nie wuj, podniósł fajkę do góry, jak wskaźnik― „A niech cię chuj strzeli!”

Wuj Antoni był ze Ślunska, kiedyś pracował na grubie i długo był dla niego wzorem męskich zachowań- na przykład spluwania pod nogi. Trochę mu to wyjaśnienie nie pasowało do księdza, który tu, w mieście Aniołów, był prawie świętym, ale autorytetu przyszywanego wuja podważać nie śmiał.

Teraz klął, bo był wnerwiony. Ciotka pojechała sama i pewnie nie będzie jej do nocy, a on, zamiast cieszyć się ze świętego spokoju przy porannej kawce w ogrodzie- poczuł swąd nienasycenia. A było już tak pięknie- wyspał się, nawet kaca, wskutek wczorajszych odwiedzin, nie miał, poleżał odłogiem, posmarkał w łazience, wypróżnił, śniadanie zjadł przygotowane na stoliczku w ogrodzie- jak zwykle dwa jajeczka na półmiękko- i już sięgał po fajeczkę…

            ― To chyba jakieś cholerne fatum! Co mam sobie zapalić, to coś się dzieje albo nie mam co…

Ciotka szła w zaparte i za nic nie chciała się przyznać do podprowadzenia mu trawki.

            ― To ty palisz to świństwo? Kochanieńki? ― spytała niebotycznie zdumiona podnosząc już i tak wiecznie zdziwione, wymalowane na wyskubanym, brwi.

― Rżnęła głupa―cokolwiek to po staropolsku znaczy…

Cóż miał robić? Odpuścił, jak zawsze.

Ale nie tylko to go gniotło. Już jak jadł jajeczko, nakłuwał łyżeczką delikatnie ścięte na obrzeżach żółtko, czuł, że mimo tego, że jest idealne, nie będzie mu smakować.

            ― Cholera… Co jest? ―spytał siebie już przy drugim jajku. ― Co jest? O niedzielną mszę chodzi? Tak? ― spytał wprost swego sumienia, a ono nic.

Jednak poranek nie był idealny i choć robił wszystko, by był- nie był.

            ― Mam tam iść? ― spytał teraz siebie.

Coś zamerdało w nim potwierdzająco- zupełnie jakby mówił do Spykiego- ukochanego psa z dzieciństwa, a on zgadzał się z nim całkowicie za pomocą obciętego ogona.

            ― Mam tam iść? Naprawdę?

Nie było wątpliwości, jego wewnętrzny ogoni kikut merdał na całego. Zaklął sobie szpetnie po polsku pod nosem i zaczął szukać jakiegoś ubrania.

No i nie znalazł nic stosownego -ciotka wyrzucała regularnie jego dresy na śmietnik i była w tym, jak zawsze i we wszystkim, konsekwentna. Mimo, że starannie podwinął nogawki eleganckich spodni w kancik, nawet rozpiął zapobiegawczo rozporek, by nie pękły na tyłku, to i tak nadawały się już teraz tylko na ścierki.

            ― Już ich nawet sam pan Józek nie naprawi! ―myślał teraz ―Ani Święty Antoni Padewski!

Wylądował, co prawda, za murem bez wyraźnego uszczerbku na zdrowiu, za to prawie bez spodni- bo tego, co teraz na nim zwisało smętnie i ukazywało owłosione, jak nieboskie stworzenie, jak mawiała ciotka, nogi - nie można było nazwać spodniami.

            ― Cholerka… Kościółkowe… Będzie zła, jak diabli. Ale sama tego chciała!

Mur był zakończony drutem kolczastym starego typu, prawdziwymi zasiekami. Każde pęto skręcone, jak helisa i sprytnie zakończone haczykami, które miękko w ciało wchodziły, ale przy cofaniu klinowały się wrednie.

            ― Wszystko zardzewiałe… Niedawno miałem szczepienia przeciwtężcowe― myślał pocieszająco oglądając się dookoła, ile się dało bez lusterka. A dało się niewiele, bo jeszcze nikt się nie przyjrzał z bliska swojemu własnemu tyłkowi. Czuł tylko, że z tyłu też niewiele zostało.

            ― Oto korzyść z noszenia bokserek…

Dziś miał wytworne- niedzielne, w romby.

― I wstydu nie ma.

Ściągnął podarte resztki, wydeptał mały placyk i zostawił pod płotem. Koszulka też była poszarpana, ale jej nie żałował- chiński podkoszulek służył do spania- nie przebrał go od nocy. Sucha trawa i krzaki sięgały mu do piersi.

            ―Jak w steeepieee szerooookim ―pomyślał zaśpiewnie wachlując rękami przed sobą.

Sucha trawa złowrogo szeleściła mu pod stopami. Na szczęście ciotka tolerowała adidasy.

            ― Wystarczy tu peta wrzucić…― pomyślał.

Gdy wyszedł ze stepu, „suchego przestworu oceanu”, jego opuchniętym oczom ukazał się widok, który, jak przez mgłę, z dzieciństwa pamiętał. Betonowa platforma, od połowy wyłożona niebieskimi kafelkami i kwadratowy basen- teraz w ciekawym kolorze, bo w szczelinach zielony nalot i gnijące resztki liści i trawy zabarwiały wodę na malachitowo.

            ― „Malachitową łąką moooo”― zaśpiewał sobie pod nosem.

Dziś miał śpiewny poranek. Musiał jednak uważać, gdyż powierzchnia była śliska i przy „ooo” klapnął na bokserki w romby.

            ―… rza…― - dokończył niezrażony, ale już nie tak śpiewnie, gdy już siedział na skraju basenu.

Znowu przypominała o sobie rana na głowie- nie lubiła wstrząsów. Szczęką uderzył o własny mostek, a fala rozeszła się i odbiła od tyłu czaszki, gdzie goiły się trzy szwy. Teraz mógł je policzyć nie patrząc, bo pulsowały zgodnie z krwią. Podniósł się ciężko i niemal od razu uderzył łydką o stary drewniany leżak. Oparcie miał tak wyblakłe, że prawie nie było widać szerokich, niegdyś kolorowych pasów.

            ― Żeby to szlag! ― zaklął używając znów słów Antoniego, bo do ran w głowę był bardziej przyzwyczajony.

            ― Ile lat to cholerstwo tu stoi? Właśnie teraz musi atakować?

Kopnął go w odwecie, ale jakoś tak niefortunnie, bo teraz zabolała go druga łydka. Leżak jednak skapitulował i zamknął się z trzaskiem. Na czubku jego adidasa.

            ― Fuck! ― już mu się nic polskiego nie przypomniało.

Wyrwał nogę z potrzasku i znów kopnął z wściekłości. Leżak pięknym łukiem wylądował z pluskiem w basenie. I to go trochę uspokoiło. Wypłowiały materiał powoli nasiąkał mętną wodą i miękko opadał na dno.

            ― A masz! Dobrze ci tak! ―po raz ostatni porozmawiał z leżakiem i ruszył zarośniętą suchym zielskiem marmurową ścieżką.

Minął ślady ogniska i libacji połączonej z wielokrotnym zabezpieczonym seksem.

            ― Hmm… No tak. Zabezpieczony nie zawsze znaczy –bezpieczny― pomyślał refleksyjnie.

Był nieco obrzydliwy, więc skrzywił się z niesmakiem. Do tego, niemal jednocześnie i z wielką siłą, doleciał go zapach kocich szczyn i szczurzych bobków, wszelkich możliwych ludzkich wydzielin, a nim udało mu się to przeanalizować, wlazł bolącą nogą na coś miękkiego i sprężystego. Jeszcze nie wiedział, co to jest, a czuł, że wyjątkowo wstrętne. Nie mylił się- stał na szczurzym odgryzionym odwłoku, a konkretnie szaro-różowym szczeciniastym ogonie z resztką mięsa i flaków. W sekundzie podskoczył dziko, a jego żołądek skurczył się gwałtownie i podskoczył razem z nim jeszcze wyżej-do gardła.

            ― Cholera jasna… Dwa idealnie ugotowane na półmiękko jajeczka od prawdziwej kurki…― pomyślał z żalem szukając chusteczki, by wytrzeć usta i czubek adidasa.

Oczywiście chusteczki nie znalazł- nawet niedzielne bokserki w romby nie miały kieszonek.

            ― A pomyśleć, że jest piękny niedzielny kalifornijski poranek…―skierował wzrok ku niebieściutkiemu niebu.

Charakterystyczna kalifornijska mgła opadła już i zapowiadał się piękny dzień. On stał z głową wzniesioną ku niebu, wzrokiem i nosem ku powietrzu, w nieprawdopodobnym smrodzie, obolały, poszarpany i podrapany, z żółcią w ustach, z pulsującym bólem głowy, w szczurzych odchodach i Bóg wie jeszcze, w czym… W niedzielnych bokserkach w romby…

            ― Ciotkaaaa! ― wydarł się wściekle, ale nie za głośno, bo nie chciał jednak, by go tu znalazła policja.

Zaczerpnął powietrza starając się nie myśleć, czym śmierdzi, zacisnął pięści i tak zmotywowany ruszył dalej. Taras był pusty, jeśli nie liczyć walających się śmieci- puszek i plastikowych butelek, opakowań po chipsach i batonach zagonionych tutaj przez wiatr. Było znośnie, muchy najwyraźniej upodobały sobie odpady organiczne. Podszedł do pancernych okien. Ktoś mądrze pozostawił okna bez zasłon. Pomieszczenie było wyczyszczone ze wszystkiego i nieciekawe dla złodziei.

            ― Raczej nie warto forsować pancernych okien i podwójnych hartowanych drzwi… Mądrze… Przewidująco… ―pomyślał z uznaniem.

Ktoś, kto pozostawił ten dom- znał psychologię menelstwa. Okna, co prawda nosiły ślady uderzeń, ale musiały, ostatecznie atakującego zniechęcić.

            ― Durne bydle jakieś…Szkoda, że własnym łbem nie przedzwonił…- dotknął czule rysy.

Miał słabość do hartowanego szkła, szczególnie tego mlecznego i przydymianego. Za tymi oknami widać było wszystko- dużą, pustą kompletnie przestrzeń salonu z lat siedemdziesiątych. W ścianach zauważył charakterystyczne wnęki na nowoczesne bibeloty, kinkiety, ogromny kominek, a nad nim murek ze stylową, pewnie kiedyś podświetlaną półką. Mógł sobie dokładnie wyobrazić, jak to czterdzieści lat temu wyglądało.

            ― Szczyt luksusu…― pokręcił z uznaniem głową― skaj, politurowane meble na wysoki połysk, mnóstwo plastiku i puszysty, obowiązkowo biały, dywan z włosem na 15 centymetrów... ― rozmarzył się― Ogromny przesuwany barek ze szkła i luster, podświetlany od spodu… Czarny telefon stylizowany na stary, z tubką do mówienia i trąbką do słyszenia… czy odwrotnie?

Nie zdążył się nad tym dobrze zastanowić. Nim ktoś litościwie zgasił świat i światło poczuł dziwny, jakby znajomy, zapach. Też nie zdążył się zdziwić- potworny ból w tyle czaszki, też znajomy i zawsze nie do wytrzymania - odebrał mu świadomość.

---------------------------------------