JustPaste.it

Komedii kryminalnej ciąg dalszy...

Jezusie Nazareński! Raymudzie!
Zawsze chciał zapytać ciotkę, co właściwie znaczy „Nazareński”, ale jakoś nigdy okoliczności nie sprzyjały. Teraz też nie były zbyt sprzyjające. Świat powracał bardzo powoli i boleśnie, przez chwilę zastanawiał się, czy nie korzystniej by było znów pogrążyć się w niebycie ― tam nic nie boli.
Żyjesz? Kochanieńki?
Ciotka pochylała się nad nim i skubała boleśnie w policzek. Świat wirował w gęstej mgle, tył głowy rozrywał tępy ból, a ona go jeszcze skubała…
Przestań! Ciotka! ― zabełkotał słabo.
Żyjesz! Chwała Bogu! ― ucieszyła się i skubnęła go z radości.
Leżał na wznak w bardzo niewygodnej pozycji, ale gdy chciał ją poprawić, zamachał tylko niezdarnie w powietrzu nogami. Leżał na taczkach ― ogrodowych żółtych taczkach ciotki Pelagii ― tych wypasionych ― z gumowymi obrzeżami i lekkimi sprężynującymi kołami z twardego sylikonu. Przez następne pół godziny przekonywał się, jak trudno jest wstać z takich taczek. Ciotka robiła, co mogła, ale nie miała szans. Wzrost miał zapewne po tatusiu. W końcu poprosił, choć sam w to nie wierzył, żeby przewróciła taczki na bok razem z nim. Od razu jej się ten pomysł spodobał i wykiprowała go na podjazd zadziwiająco lekko. Oczywiście zabolało, a teraz miał następny problem ― jak wstać z ziemi.
No, jak ty wyglądasz? Kochanieńki?
A co to znaczy „Nazarenski”?
Co?
Ciotka zawsze go poprawiała.
Nie mówi się „Co?” tylko „Proszę?” albo „Słucham”! ― odwdzięczył jej się teraz z satysfakcją.
Jezusie! Raymundzie! Rozum ci pomieszało?
Jezusie Raymundzie? Nie przesadziła ciocia? Może już raczej Raymundzie Jezusie?
Matko Boska! Do szpitala trzeba!
Patrzyła na niego przerażona i próbowała podnieść z kolan, na które z trudem się wygrzebał. Zdaje się, że kwestia jego wyglądu zeszła na dalszy plan.
Ile paluszków widzisz, Raymundziku? Ile? No, kochanieńki? ― machała mu przed nosem pięścią.
Faktycznie miał problem ― widział dwadzieścia jeden. Wreszcie udało mu się wstać i zrobić klika chwiejnych kroków w stronę domu. Ciotka dreptała wkoło niego odmawiając jakąś litanię. Szło mu nieźle, dotarł do kanapy w salonie i runął na nią jak długi.
Upaprzesz mi kanapę…― zamarudziła cicho między jednym „Zmiłuj się nad nami” a drugim.
Pić! ―poprosił niegrzecznie.
Poleciała do kuchni.
Whisky! Ciotka! Whisky!.
Zawróciła i pobiegła w stronę barku w salonie.
Nawet nic nie powiedziała…―pomyślał― Musi być ze mną kiepsko…
Pomału wracał do rzeczywistości. Ostatni obraz, jaki zachował w pamięci― to wyposażony luksusowo salon z lat siedemdziesiątych i czarna tuba telefonu68269a774a4a20f9448ee0f5fab086fe.png z ebonitu.
I ten zapach… Perfumy? Raczej w starym stylu, ale nie Chanel… Jakieś takie w złym guście…
Podniósł się, by wypić, co mu łaskawie ciotka przyniosła. Na tyle go pokrzepiło, że postanowił wstać. Nie wyszło― klapnął znowu. Teraz widział się odbitego w czarnej tafli telewizora.
Jezusie Nazareński… ― pomyślał.
Nawet teraz widział, że oczy ma spuchnięte i podsiniaczone, przez dziury na koszulce wyzierały zaschnięte podrapania. Bokserki nie zasłaniały posiniaczonych nóg, na stopach nadal miał obrzygane, upaprane w szczurzych bobkach, ulubione adidasy, a po karku spływała mu strużka krwi. Nie musiał zaglądać tyłem do lusterka, by wiedzieć, że szwy puściły.
A może mam nową dziurę we łbie? ― spytał, ale nie liczył na odpowiedź.
Właściwie to już nie chciał się oglądać w lustrze i nie chciał wiedzieć nic więcej.
To co? Dzwonić po karetkę? ― spytała rzeczowo ciotka.
Ani mi się waż, ciotka! Jak ja to wytłumaczę, co?
Co? Co? Normalnie. Wywaliłeś się…
Tak? Na cudzej posesji?
A musimy o tym mówić? ― uśmiechnęła się rezolutnie.
Chciał podrapać się w głowę, ale w porę zrezygnował.
A to nie jest podejrzane?
Spytał, a dziwny niepokój zawładnął nim znowu.
Ciotka… ― popatrzył na nią skonsternowany ― A jak ja… Właściwie… Jak? Tu? No… Wiesz…
Miotał się dziko i podał jej szklankę w wyraźnym geście. Pobiegła bez skargi.
Co? No, normalnie ― podała mu szklankę ― Normalnie, kochanieńki… Na taczce cię przywiozłam… ― podparła się po boki ― Łatwo nie było… ― na jej twarzy pojawiła się wyraźna duma ― Ale dałam radę… ― zakończyła krótko i skromnie.
Aha… ― odetchnął z ulgą i łyknął na dwa razy.
Posiedział chwilę nie myśląc o niczym. Whisky tamowała krwawienia, szczególnie te wewnętrzne. Pomału się uspokajał i już niemal osiągał równowagę, gdy fala gorąca uderzyła go po mieszki włosowe na głowie.
Ciotka?
Słucham, kochanieńki? ― spytała czule.
No… Ciotka? A płot?
Jaki płot? Kochanieńki?
Jaki? Jaki? ― zaburczał w złości.
Cisza zaległa w salonie, słychać było tylko tykanie zegara w przedpokoju. Ciotka pomyślała jeszcze chwilę.
A… Ten! ― uśmiechnęła się wreszcie ― No… Nie uwierzysz, kochanieńki. Bramka otwarta była… Pomyślałam, że tam wlazłeś…. Bo nie było cię nigdzie… Nacisnęłam klamkę… I znalazłam cię. W samych gaciach… A potem wróciłam po taczki…
Fala gorąca nie ustępowała, czuł, że utonie, że jasna krew go zaleje, cokolwiek to po staropolsku znaczy.
Czemu się nie ubrałeś? Raymundzie? ― spytała z wyrzutem.
--------------------------------------------
― Mógł pan, przynajmniej poprosić, żeby nie w to samo miejsce… ― lekarz ― ciekawa mieszanka Meksykanki i Żyda z Polski, rzadko mówił, a jeszcze rzadziej zadawał pytania.
Widocznie, jego stoicki spokój i dyskrecja, które zapewniały mu klientów zostały wystawione na dużą próbę.
Jak ja mam to zszyć, jak to się rozłazi pod palcami? Panie… Jak się coś pruje, to się już nie zszywa w tym samym miejscu, a wyrzuca…
Stękał mu nad głowa, sapał i mamrotał przekleństwa― zdaje się, że meksykańskie.
No… To raczej nie przejdzie… Łba sobie nie wyrzucę… ― chciał być dowcipny, ale syknął z bólu, bo zdaje się, że doktor pożałował lidokainy, a właśnie dźgnął go igłą w ranę.
To nie żarty. Jakieś świństwo brudne było. Przemyłem, odkaziłem, ale to się paprać zacznie. Antybiotyk trzeba. Zero whisky ― zakończył złośliwie.
Teraz syknął nie z bólu, a wściekłości.
Zero? ― spytał przymilnie sięgając mimochodem do marynarki po portfel.
Lekarz zdjął jednorazowe rękawiczki i chyba nieco ochłonął, bo uśmiechnął się niemrawo, popatrzył na niego i odparł:
No… Może szklaneczkę. Ale nie więcej… Dziennie! ― podkreślił tonem głosu i coś na recepcie ― Jeśli pan nie chce zakażenia na głowie… I w środku… ― dodał sarkastycznie.
Nie musiał być bardzo grzeczny, wiedział, że ten klient wróci. Raymond odebrał receptę, zapłacił, jak zawsze, z nawiązką, podziękował i wyszedł. Na korytarzu siedziała ciotka i chrapała na „popielniczkę”.
To u nas rodzinne ― pomyślał czule z dumą ― Na duży stres reagujemy snem. My Cieslarowie… ― szturchnął ciotkę w ramię.
Zachrapnęła potężnie i obudziła się natychmiast, gotowa na trzecią wojnę.
Co tam? Co tam? Kochanieńki? Już?
Już, już. Idziemy. Sklep nam zamkną.
Jaki sklep? Kochanieńki? ― spytała zaniepokojona i podekscytowana jednocześnie.
Gdy targały nią ambiwalentne uczucia, malowane brwi układały się w dwa zakrzywione daszki.
No… ten polski… Mąkę ciocia chciała ostatnio…
A… ― chyba była zawiedziona nieco ― daszki się momentalnie wyrównały ― A do apteki nie trzeba? ― spytała rzeczowo, gdy już wizja wielkich zakupów w City odpłynęła we mgle.
Trzeba. Jest obok ― powiedział twardo, bo nie chciał rozwijać tematu.
Wolał, żeby ciotka dokładnie zaleceń doktora nie znała. Zapewne te dotyczące whisky bardzo by jej przypadły do gustu. Chciał jej sprawić przyjemność, ale bez przesady! Czterogodzinnego łażenia po galeriach by nie zniósł, szczególnie z pocerowanym łbem. Ale szarlotka nie byłaby zła… Lubił szarlotkę, a ciotka lubiła piec dla niego. Ostatnia próba zakupienia w normalnym sklepie mąki krupczatki spełzła na niczym. Sprzedawca ― maleńki człowieczek o skośnych oczach, bardzo się starał, a im bardziej się starał, tym większa przepaść rosła między nim a ciotką. Powtarzał tylko w kółko „Okiej, okiej”, a ciotka uśmiechając się obrzucała go niewybrednymi epitetami, z których „debil” i „idiota”, były najłagodniejsze. W końcu rzuciła: ”Okiej, okiej, zasrany Żółtku” i wyszła ze sklepiku potrząsając ondulacją. Raymund miał nadzieję, że sprzedawca nie zna polskiego i nie ma w głowie dość miejsca, by pojąć rasistowskie uwagi dystyngowanej i zalotnie uśmiechniętej, starszej pani. Ale wstyd mu było. Przepis na placek był wyjątkowo wredny.
Choć raczej… ― wredne składniki. Przepis był szokująco prosty. Właściwie bez ciasta, a jednak…
Ciotka dostała go od pani Jadzi ― swojej wieloletniej przeciwniczki w sporach o dobro parafii w Radzie Parafii Our Lady of the Bright Mount. Potrafił zrozumieć problem z krupczatką, ale czemuż, na Boga!, to musiały koniecznie być macintoshe? Uważał, że to czysta wredota Jadźki, a jabłka mogły być jakiekolwiek. Nawet to jej wygarnął, wziąwszy się na odwagę i na odwagę takowąż ― kieliszeczek. Pomyślała chwilę i odrzekła:
Nie dam pindzie satysfakcji! Muszą być macintoshe! Poza tym… Ty tego Raymundziku nie zrozumiesz. Smaki dzieciństwa…Obiera się ze skórki, kochanieńki… ― tu ciotka oblizała się mimowolnie ― Taką twardą cienką skórkę mają… Takie miękkie są w środku i soczyste. Delikatne w smaku. Świeże takie… Jakby miętowe? Landrynkowe? A… Ty nie wiesz, co to landrynka nawet…― rozmarzyła się wywracając oczami w poszukiwaniu tamtych doznań― Donaldy pamiętasz? ― zaskoczyła go pytaniem.
Oczywiście, że pamiętał, nawet nadal posiadał stary klaster z historyjkami.
Z trzech robiłem balona, który zakrywał całą głowę… ― tym razem on się rozmarzył.
No… Smak pamiętasz? Zresztą… ― zrezygnowała z tej linii argumentacji ― A kto ci wyjmował go z włosów? Z nosa? Nożyczkami?
Dobra, ciotka. Już rozumiem. Wycofuję, uznaję… Poszukam… ― zawsze się poddawał.
Oczywiście sprzedawcy odsyłali go do sklepu komputerowego, to go akurat nie dziwiło, bo jemu też Apple i MacIntosh kojarzyły się jednoznacznie. W dodatku okazało się, że to odmiana niemodna, nawet z Polski wycofana, bo wrażliwa na parcha jabłoni. Ale w końcu znalazł, na ekologicznej farmie, jednak z mąką to już jazda była na maksa. Jak już ciotka wyośliła, że chodzi o powder, meal i flour, choć dla małego sprzedawcy to było jedno i to samo, wszyscy byli już lekko zmęczeni. Ogólnie nie rozumiał, na co to komu w prywatnej, codziennej kuchni. Nie mógł tego pojąć i koniec. Podawał ciotce uparcie gotowe ciastka i chleb, na co ona reagowała zrazu cierpliwie, ale chińscy sprzedawcy trenują upór, więc nie miała szans. Oczywiście był uprzejmy i uroczy, jakby ciotka była najczarowniejszą istotą na ziemi godną największego zainteresowania. Te rozkoszne przepychanki trwały jakiś czas, w końcu ciotka całkiem spokojnie i ze zniewalającym uśmiechem zrzuciła paczkę na podłogę i podeptała obcasami. W całkowitej ciszy... To pomogło. Przestał się na moment uśmiechać i poleciał na zaplecze. Ciotka rozglądała się bezradnie po sklepie. Nareszcie zasapany przybiegł i z triumfalną miną podał jej kilo mąki, chyba kukurydzianej, najwyraźniej z prywatnej kuchni. Ciotka go pochwaliła, owszem, uśmiechnęła się grzecznie, wskazała na torebkę i rzekła:
A teraz słuchaj uważnie! Kru―pczat―kę!
Ku―pat―ke! ― powtórzył jeszcze grzeczniej uśmiechając się szeroko.
Zapadła cisza. Starsza pani na moment zamarła. Słychać było tylko przytłumione odgłosy wielkiego miasta.
Dupa! Du―pat―kę! ― rozeźliła się w końcu, odblokowana nagle, ciotka, uznała chyba, że nie warto powtarzać, bo wrzasnęła ― Raymondzie! Wychodzimy!
Okiej, okiej ― Chińczyk wrócił do starej śpiewki.
Okiej, okiej, zasrany Żółtku! ― zakończyła ze złośliwym uśmiechem i skierowała się ku wyjściu.
Chińczyk został z torbą mąki przyciśniętą do cherlawej piersi. Wtedy Raymond pomyślał, że Chińczycy to przyszli władcy świata, a mąkę krupczatkę ciotka może zamówić tylko w polskim sklepie. Dlatego teraz jechali na West Adams Boulevard. Miał nadzieję, że z kaszą manną nie odeślą ich do Mojżesza. Co ciekawe ― przepis Jadzi nie zawierał w ogóle jajek. Mąkę krupczatkę, mannę i cukier w jednakowych proporcjach mieszało się w misce dodając dwie łyżki proszku do pieczenia, wysypywało na blachę i przykrywało podduszonymi jabłkami w kilku warstwach, a wszystko pokrywało znów mieszanką i płatkami masła. Zastanawiał się też, jak polski sprzedawca zareaguje na proszek do pieczenia. Niepotrzebnie. Dodał nawet cukier wanilinowy pogardzany przez ciotkę od momentu, kiedy się dowiedziała, że robią go z krowich placków, ale wzięła, bo był gratis. O tak, ciotka uwielbiała gratisy! Wystarczyło jej zamachać skrobaczką do lodu, by kupiła ubezpieczenie od śnieżycy w mieście, w którym ostatni śnieg widziano w zeszłym stuleciu. Kiedyś kupiła kalosze, bo dawali do nich przeterminowany klej do tapet.
Swoją drogą… Jakimi to drogami tajemniczymi ludzka myśl bieży…

Cywilizację ściska obręcz, jest ujęta
W reguły, ujarzmiona pozornym pokojem
Przez różnoraką złudę. Lecz życiem człowieka
Jest myśl; on ― mimo strachu ― nadal ściga swoje
Zdobycze, wiek za wiekiem, wyrywa korzenie...

tak oto wspomnienie kaloszy w wielkie różowe grochy stało się powodem do cytowania Yeatsa.
Tak czy owak ― za nic pojąć nie potrafił, jaki jest związek między kaloszami i klejem do tapet, przeterminowanym… Wiedział za to jedno ― ta cywilizacja musi zginąć!
No… może szarlotka zostanie…
Ciotka się postarała. Przełamywał chrupiącą skórkę srebrną łyżeczką do deserów, by zagłębić ją w miękkim miąższu z macintoshy. Pachniało świeżym masłem i tymi przedziwnymi w smaku jabłkami. Teraz doskonale rozumiał, dlaczego ciotka upierała się przy tym akurat gatunku jabłek. Ten smak przenosił go gdzieś bardzo daleko. Poza czas. W tajemnicze wspomnienia ciotki Pelagii.
Landrynki… ― westchnął ― cokolwiek to po staropolsku znaczy… Nachylone nad ruczajami staropolskie wierzby―płaczki, nokturny Chopina, targane wiatrem pola jęczmienia…
Idziesz, jak po morzu… ― szeptała mu do ucha ciotka ― rozgarniasz miękkie wąsy kłosów…
A on nigdy, zaczarowany, nie zapytał, co to są kłosy, nie zapytał też, dlaczego mają wąsy. Nawet w dzieciństwie, takie poetyckie obrazy i magia szeptanych z nabożeństwem słów, hipnotyzowały go i przenosiły w inny wymiar.
To jest, jak zielony, falujący Ocean, Raymundzie…
I to były chwile, w których nawet jego imię brzmiało inaczej ― mądrzej i poważniej, dostojnie i miękko.
Głowę trzymasz wysoko, a wiatr burzy ci włosy…
Tego akurat nie rozumiał, bo zawsze ciotka ścinała go na „pół zapałki z Gostynina”, cokolwiek to po staropolsku, znaczy.

Zamknąłem ją w uścisku splot,
jej serce biło w drżeniach.
Szczęsne to miejsce było, ot,
wśród łanów, wśród jęczmienia.

Lecz na ten księżyc i gwiazd moc,
co noc tę opromieniał ―
i ona wciąż tę pomni noc
wśród łanów, wśród jęczmienia.

śpiewała mu cicho do ucha w dzieciństwie ciotka, a on przeczuwał wtedy i domyślał się dopiero, że gdzieś i na niego czeka łan jęczmienia ― Cokolwiek to…
--------------------------------------------