JustPaste.it

Komedii kryminalnej część czwarta.

Szarlotka przeniosła go naprawdę daleko, nawet poza ból w potylicy. Brakowało tylko jednego- szklaneczki whisky. Oderwał się z fotela i pomaszerował do kuchni. Nie do barku, bo ciotka zamknęła go na kluczyk, który schowała gdzieś na biuście. Czyli w miejscu bardzo mało atrakcyjnym. Zapobiegawczo i przewidująco schował butelczynę pod zlewem. Teraz był ten czas i miejsce. Rozcieńczył porcję, by sprawiała wrażenie większej i dłużej go pocieszała, bo jednak wolał zakazu lekarza znacznie nie przekraczać. Ale oczywiście maleńkiego łyczka zasadził z buteleczki nim napełnił szklaneczkę. Oczywiście w trakcie tej czynności, jak zwykle znikąd, z tajemniczej otchłani, w której zaszywa się, gdy jej nie ma- pojawiła się Beach. Jak zwykle dostojna, na czterech wyprostowanych, jak struny łapach – ocierała się zawzięcie o jego, wciąż obolałe, łydki. Wolał psy. Dlaczego?
― Psa łatwiej zrozumieć, szczególnie faceta. Pies ci nie nasra złośliwie do butów. Chyba, że przypadkiem… Jak Spike… Ale zaraz przeprosi i karę przyjmie z ulgą. A kot? Szkoda gadać… Nie próbuj się mścić na kocie! Szczególnie kocice- mają tajemnicze konszachty z szatańskimi mocami…
Bitch- bo tak ją w takich momentach nazywał- rzucała zły urok jednym spojrzeniem malachitowych oczu.
― A już nie mówiąc o zwykłych złośliwościach… Kiedyś ciotka jej podpadła, bo ją, nieopatrznie i odruchowo zgoniła ze świeżej ryby, którą przygotowywała na obiad- to jej nasikała do torebki. Tak… Dla tego kota nie ma świętości…
Sam wolał się trzymać się od niej z daleka i w miarę możliwości wypełniać rozkazy. Teraz stało się oczywiste, że oprócz lodu, musi wyciągnąć z lodówki coś ekstra. Zaglądał w głąb przepastnych półek i miał nadzieję, że znajdzie coś, co ją zadowoli. A to nie mogło być byle co… Na szczęście ciotka kupiła makrele na pastę, którą tak lubił. Oderwał tłustszy kawałek i schylił się, by odłożyć jej do miski. Nie zdążył zamknąć lodówki i ledwo dobiegł do kuchennego zlewu. To, co zobaczył, spowodowało natychmiastowe opróżnienie jego skołatanego żołądka. Kreśląc rytualne ósemki wokół jego gołych nóg, Beach trzymała w pysku ten sam szczurzy ogon z przyległościami, na który wlazł podczas pamiętnej wycieczki. Smród dotarł do jego nozdrzy dopiero teraz.
― K…! Żeby cię! ― zaklął odruchowo i zaraz pożałował― kocica nie lubiła przekleństw, mogła się zemścić…―Taka dobra szarlotka… Taka dobra „Szarlotka pani Jadzi” ― dodał spokojniej i pełnym tytułem, a potem, z przepastnym żalem― Nie mówiąc o łyczku…Bitch! ―wrzasnął na kotkę, mając jednak nadzieję, że nie rozróżnia językowych niuansów.
Nie wyglądała na skonfundowaną. Spokojnie i delikatnie odłożyła ścierwo na kafelki i wzięła się za makrelę.
― Ciotka! ― wrzasnął ponownie.
Ciotka zazwyczaj nie reagowała na jego krzyki, odczekiwała, aż go pierwsza krew zaleje. Co innego, kiedy szeptał, by go nie słyszała. Pojawiała się wtedy natychmiast, z „Co tam mruczysz, kochanieńki?” na wykarminowanych ustach. Teraz musiał wydrzeć się jeszcze trzy razy, nim zeszła niemrawo na dół.
― Czemu wrzeszczysz? ― Sąsiedzi usłyszą!
Zawsze tak mówiła, choć to nie było możliwe. Jedyna posesja w zasięgu wrzasku i to potężnego, to ta pusta naprzeciwko.
― Zobacz, co ten twój kotek przytargał!
Istniał niezapisany podział zwierząt- pies należał do niego, kocica do ciotki. Psy nazywały się zawsze Spike- z kolejnym numerem. Koty- w zależności od fantazji ciotki. Ten był wyjątkiem, bo trafił do nich w sposób niezaplanowany, pod obecność innego kota. Rajmond znalazł go szesnaście lat temu na plaży.
― Wyglądała jak mokry szczur i piszczała, jak stado szczurów…―wspomniał sobie tamten dzień.
Wyglądało na to, że ktoś wyrzucił ją z łódki.
―Albo chciał utopić…W każdym razie wyrzuciła ją na brzeg fala oceanu. Na brudną plażę.
Dlatego nazwał ją Beach i nie przypuszczał, że będzie lekko modelował tę nazwę dostosowując do jej charakteru.
― W tym kocie nie ma nic z wdzięczności…―myślał teraz, wciąż czując się niedoceniony ― A ja cię we własnej koszuli suszyłem…―mruknął z urazą zatykając nos ze wstrętem.
Ciotka najnormalniej w świecie wyjęła z szafki szufelkę i zmiotkę, zagarnęła truchło i spuściła w kiblu.
― Co? Co się tak gapisz? Pewnie tam polazła― wskazała coś szczęką w nieokreślonym kierunku na prawo.
Nie było przewiny, której by nie wybaczyła kotu. Psa karciła za wszystko, ale kocica…
― A torebka nie śmierdzi? ― spytał oburzony.
― Co? Głowa cię boli? Dalej we łbie mąci? ― spytała.
― Dobrze wiesz, o co biega, ciotka…
― A tyś przez rozum cięty i na umyśle szwankujesz…
Znów zabawiła się z nim w zgadywankę filmową, teraz pewnie, by oddalić się od tematu. Dał się złapać.
― „Potop”! ―odpowiedział, jak zwykle bezbłędnie i z satysfakcją.
― No… Zdrowiejesz, kochanieńki…
Już chciała się uśmiechnąć, gdy spostrzegła szklaneczkę i otwartą butelkę.
― Bóg cię opuścił? Kochanieńki? ―naparła na niego w zadziwiającym, jak na staruszkę, tempie.
― Jedną mi wolno! ― zakrzyknął porywając z blatu butelkę i przytulając ją zazdrośnie do piersi, ale już szpony jednej dłoni zacisnęły się na szyjce.
― Lekarz mi pozwolił! Ciotka! Dwie mi pozwolił! Trzy dziennie. Spytaj go! Zadzwoń. Jak Boga i Najświętszą panienkę kocham!
To ostatnie zawsze działało, jak zaklęcie, ciotka rozwarła szpony i odsunęła się na pół kroku.
― Akurat…― przypatrzyła mu się zmrużywszy oczy, które teraz zwęziły się do przerywanej kreski
― Nie kłamię! Dzwoń! ― podał jej w teatralnym geście komórkę.
Zablefował i się udało- ciotkę brzydziła najnowsza technologia. Dotykowe komórki brzydziły ją szczególnie.
― Z domowego możesz zadzwonić…― jechał w zaparte wycofując rękę.
Zastanowiła się głęboko.
― Dobra… Ale butelkę oddaj!
― Nie.
― Oddaj!
― Nigdy!
Znów się zastanowiła.
― Dobra… To sobie nalej teraz, a butelkę wstaw do barku…
― Dobra… ―teraz on się zastanowił― Ale oddaj kluczyk…
― Mowy nie ma! ―pokręciła głową, aż się bał, czy jej nie odkręci.
― To nie oddam!
Zatrzymała rotację.
― Dobra, ale przysięgnij!
Wysunęła jedną nogę w przód i palec wskazujący mu pod nos.
― Na krucyfiks?
Wycofała się.
― Nie bluźnij! Na swój durny łeb!
Wygrał.
― Dobra! Przysięgam!
I tak mu już na własnym łbie nie zależało, a ciotka była twarda w negocjacjach. Zapadła nagła cisza. Beach skończyła makrelę i obwąchiwała z wyraźną pretensją kafelki po szczurzym ogonie.
― Poszła na dwór! ―wrzasnęła na nią ciotka, wyraźnie wyprowadzona z równowagi.
Kotka, jak nigdy, usłuchała i na sztywnych, obrażonych łapach, pomalutku wyszła z kuchni.
― Pewnie już obmyśla zemstę ―pomyślał i nawet zrobiło mu się żal ciotki― Tak lubi tę torebkę…
Wygrał tę batalię i to z przeciwnikiem, który nie brał jeńców. Dolał do szklanki drugą porcję whisky, oszukując ciotkę, ale uważał, że to oszustwo uprawomocnione, bo przecież skradzionego łyka zwymiotował z szarlotką…
― A kto mi zwróci zwróconą szarlotkę? Szarlotkę zwróconą zwróci…― uśmiechnął się do swoich poetyckich zdolności― poezja zawsze pocieszała, ale znów pił na pusty żołądek.
― O kurde… Antybiotyk. Dobrze, że go jeszcze nie wziąłem…
Wykorzystał moment, gdy ciotka zmywała podłogę w kuchni, by z powrotem przysiąść na leżaku na tarasie i popić tabletki rozcieńczonym drinkiem. Żołądek podskoczył niemile, więc o szarlotce postarał się zapomnieć, choć ten zapach wciąż pieścił jego nozdrza.
―To pachnie… To pachnie… Ach… Zapach jaśminu…
Zasnąć

w lesie Twoich źrenic

Gdybym miał niebios ozdobne tkaniny,

Z haftem złotego i srebrnego światła,

Ciemne, półmroczne, błękitne tkaniny

Nocy, przedświtu i dziennego światła,

Rozpostarłbym je, rzucił pod twe stopy:

Lecz mnie, żebraka, stać tylko na sny;

Rzuciłem rozpostarte sny pod twoje stopy;

Stąpaj ostrożnie — depczesz moje sny.
Bardzo chciał, by poezja odnalazła adresatkę… Wysyłał w powietrze poetyckie marzenia w nadziei, że się zmaterializują.
Tymczasem Spike Czwarty wygrzebał się leniwie ze swojej leżanki, niuchnął nosem i zaciekawiony, ale nie przesadnie, spuścił łeb, by powąchać świeżo zmytą, a intrygująco zalatującą szczurzymi flakami, podłogę.
― Pójdziesz! Zarazo jedna? ―ciotka zamachnęła się ścierą, a pies popatrzył na nią bardzo powoli z niemym wyrzutem spod opadających powiek.
― Czemu się drzesz na pieska? ― czuł się w obowiązku―No chodź, maleńki, chodź do pańcia…―klepnął się zachęcająco w uda.
Spike The Four od razu otarł łzę i podskoczył do niego kręcąc łbem i uciętym ogonem. Gdy się cieszył produkował dodatkowo hektolitry śliny, które spływały i osiadały na meblach. Oczywiście nie zdołał wyhamować nagłej radości i ogromnej masy nieoczekiwanie wprawionej w ruch. Z impetem wpadł na leżak wytrącając mu szklankę z rąk.
―O żesz ty…
Gruba szklanka rozbiła się w proch i pył, a resztki płynu smętnie zlepiały odłamki. Przez krótki moment rozważał wytarcie i wyżymanie ścierki, ale już podbiegła ciotka.
― Nie rusz, ja posprzątam. Jeszcze się skaleczysz…
Stał bezradny nad nędznymi resztkami jedynego pocieszenia i w zamyśleniu godnym rozważań nad imperatywem kategorycznym skubał brew.
― Odsuń się! ―warknięcie pełzającej po podłodze ciotki ze ścierką wyrwało go z otępienia.
Ścierka stanowczo nie nadawała się do wyżęcia whisky. To była ta sama, którą ścierała szczurzą padlinę.