JustPaste.it

Bursztynowy szlak - fragment opowiadania

Zapraszam do lektury fragmentu mojego opowiadania. Całość znajdziecie na lukaszmigura.com

Zapraszam do lektury fragmentu mojego opowiadania. Całość znajdziecie na lukaszmigura.com

 

11543bedd9cbf9d5c16c9f9f1917420e.png

Zmęczony koń leniwie ciągnął furmankę wyładowaną bursztynami. Sprowokowany szelestem dobywającym się z leśnych chaszczy, zarżał nerwowo. Rozejrzał się na boki i nie zauważywszy niczego podejrzanego, wrócił do monotonnego stępa.

Furman również odetchnął. Machnął lejcami. Słysząc kolejny złowrogi pomruk, wyprostował się na siedzisku; przezornie sięgnął za plecy po duży nóż. Położył go na kolanach, uspokoił oddech i przetarł wilgotne czoło. Mokry kawałek koszuli przylepił się do jego skroni. Szkapa wyczuwszy odpowiedni moment szarpnęła powozem. Wieśniak stracił równowagę i spadł z powozu na ziemię; zobaczył tylko niewielką ilość bursztynów staczających się z tylnej części zaprzęgu.

Ostrze spoczywające do tej chwili na kolanach mężczyzny, wzniosło się w powietrze. Zawirowało kilkakrotnie, by zaraz potem spaść i ugodzić pechowca w udo. Przeszywający ból i szczypiące od potu oczy nie pozwoliły dojrzeć Miłogojowi, co wychynęło zza krzaków.

Wizja zbliżającego się zagrożenia nie pozwalała mu normalnie oddychać; Miłogoj zaczął łykać powietrze. Dygoczącymi dłońmi ujął rękojeść sztyletu. Bestia była jednak szybsza. Szpony dolnych kończyn przecięły grząski grunt. Ułamki sekund wystarczyły, by stwór stanął tuż przy rolniku. Cuchnąca zgnilizną łapa złapała nieszczęśnika za głowę i uniosła w górę. Wystarczył jeden płynny ruch pazurem by zakończyć szamotaninę.

 * * *

Przestronna chata wypełniła się wonią nadpalonego mięsa. Tlący się w palenisku ogień ogrzewał izbę, a siedzący przy ławach rolnicy popijali z drewnianych naczyń jęczmienne piwo.

Borzymir wstał, złapał za kawałek nadgniłego drewna, zamoczył je w wiadrze pełnym łoju i przysunął do ognia. Konar zajął się, rozświetlając całą oberżę intensywnym blaskiem. W tej też chwili, do środka, z młodzieńczym impetem i nie zwracając uwagi na stojącego nieopodal pijaczynę, wpadł młody chłopak.

– Kolejny trup! – krzyknął.

Borzymir zachwiał się i przewrócił na plecy. Trącił stopą wiadro, po czym upuścił pochodnię wprost w kałużę tłuszczu. Siedzący kilka stóp dalej wieśniak rzucił mokrą szmatę na szybko rozprzestrzeniający się ogień. Cała izba zarżała od śmiechu.

– Jaki trup, o czym prawisz? – zagadnął właściciel.

Młodzieniec złapał oddech i opowiedział o znalezionym w lesie martwym woźnicy.

– To Boryta! – krzyknął nastolatek.

– Nie bądź śmieszny. Samiśmy go wymyślili – odpowiedział mu głos z głębi. – Żeby te bogate feudały nie włóczyły się nocami po lasach. I płaciły Domażyrowi.

Reszta klientów przytaknęła. Borzymir otarł zakrwawione czoło. Po dłuższej chwili podniósł się i pewniej trzymając się na nogach rozkazał młodzieńcowi prowadzić.

Po kilkunastominutowym truchcie oboje dotarli do celu. Kolos minął chłopaka, podszedł do nieboszczyka i złapał za jego tłuste, nasiąknięte krwią włosy; odchylił jego głowę. Z krtani mężczyzny wylała się kałuża posoki. Drogo czując zapach krwi zgiął się w pół i wyrzygał wieczerzę.

– Jak ci matka dała – zapytał Borzymir. – I co tu się stało?.

– Drogomysł, mości Borzymirze. I rzekł żem już, to Boryta.

Rolnik oburzył się. Już zbyt długo włóczył się po świecie, by wierzyć w legendy.

– Nie ma czegoś takiego. To strachy do poduszki dla dzieci i starych bab – odpowiedział.

Chłopak żachnął się. Był przekonany, że mordu dokonał stwór, którym od lat straszono najmłodszych.

– Bandytów tu nie widać – dodał.

– A co to ma do rzeczy? – zapytał Borzymir.

– Brak bursztynów – dopowiedział oberżysta, zbliżając się do pozostałej dwójki. – Toś miał na myśli?

– Tak – odpowiedział młokos.

 * * *

Mężczyzna w błękitnej tunice i wysokich butach stanął przy studni. Zastukał młotkiem w drewniany pal, by przybić doń krótką notkę. Drogomysł zatrzymał się, zerknął przez ramię monarszego wysłannika i przeczytawszy wiadomość, szybko pognał głównym deptakiem w kierunku oberży.

Wszędobylskie wieprzki spowalniały Droga. Nie pomagało błoto, na którym ujechał kilkakrotnie, ani krowie placki, leżące na całej szerokości dróżki. Dopiero po dłuższej przeprawie udało mu się stanąć w bramie gospody. Po raz wtóry wszedł do środka, nie licząc się z siedzącymi tam hulakami.

– Ty psi synu! – warknął jeden z bywalców, rozlewając przy tym niesiony trunek.

Chłopak zerknął na niego spode łba.

– Borzymir?! – krzyknął.

– O tej porze jeszcze w polu – odpowiedział mu oberżysta. – Ty też wzięłbyś się za uczciwą robotę.

Drugiej części Drogo już nie usłyszał. Opuścił pomieszczenie tak gwałtownie, jak się w nim pojawił.

 * * *

Zachodzące słońce oświetlało jęczmienne kłosy, wiatr kołysał nimi miarowo, a latające gdzieniegdzie owady nadawały okolicy sielankowego charakteru. Drogo pomiędzy omiataniem wzrokiem pobliskich pól w poszukiwaniu barczystego mężczyzny, dostrzegł dziwną postać; całą w bieli. Istota sunęła ku niemu z coraz większą prędkością.

W tym też momencie sporych rozmiarów ręka wyłoniła się z bezmiaru złotej kipieli, złapała chłopaka za kostkę i poczęła ciągnąć wprost w zboże.

Młodzieniec jęknął z przerażeniem. Zsunął się na pole, pomiędzy kłosy.

– Zamknij dziób – warknął Borzymir.

Chłopiec przyklęknął i strzepnął kurz z ubrania.

– Co tu robisz? I co to jest?

– Ratuję ci rzyć!

Zboże zafalowało. Wieśniak wyciągnął zza paska lekko zardzewiałe ostrze. Modlił się w duchu, by nie było potrzebne. Drogomysł dostrzegł cień grozy w oczach pobratymca i sam chwycił za kozik.

– Schowaj to! Jak będzie trzeba, zajmę się nią, a ty biegnij do sioła po pomoc. A potem posprawiasz, czegoś tu szukał.

Małolat przytaknął. Nieustająco wpatrywał się w północną część miedzy.

Tajemnicza zjawa sunęła wśród upraw. Jej długie, czarne włosy wichrowały się na wietrze. Promienie słońca błyskały na ostrzu trzymanego w prawej dłoni sierpa, a poszerzający się uśmiech odsłonił szereg nadnaturalnej wielkości kłów. Wielki wór, który Południca ciągnęła drugą ręką, poruszał się gwałtownie.

Drogo schował nożyk za powróz przytrzymujący spodnie i przygotował się do biegu. Martwa kobieta, słysząc szelest łamanych kłosów, zatrzymała się. Nastolatek wbiegł na polną dróżkę. Widziadło ruszyło za nim. Chłopak oddalał się jednak zbyt szybko, więc demon puścił dzierżony tobołek.

Borzymir tylko na to czekał. Kiedy czarnowłosa postać była już odpowiednio daleko, mężczyzna wyskoczył na ścieżynę. Przeciął płótno i wyciągnął szamotające się wewnątrz dziecko. Upiorzyca obróciła głowę w nadnaturalny, jakby pozbawiony kręgosłupa sposób. Wrzasnęła. Skoczyła z powrotem w kierunku wielkoluda.

Rolnik na widok zbliżającego się zakrzywionego brzeszczotu poczuł, jak jego nogi robią się miękkie; uległe. Dopiero wtedy dotarło do niego, że pomysł pojedynkowania się z polnym widmem nie należał do najbystrzejszych.

Południca była coraz bliżej. Ostrze ze świstem przecięło powietrze. Wieśniak niezdarnie uskoczył w bok i znów zajął miejsce naprzeciw postrachu. Czasu było mało, a do zagajnika daleko. Nie było innej sposobności jak bezpośredni pojedynek.

To i inne opowiadania znajdziecie na mojej stronie: http://lukaszmigura.com