JustPaste.it

Futbolowy walkower – zepsucie meczowej oferty i złamanie boiskowej umowy

Trzy człony tytułu nazywają trzy problemy artykułu. Wynik meczu już nazajutrz może okazać się nieaktualny a doping bezsensowny. Czy futbol to prosta gra?

© Edward M. Szymański

Futbolowy walkower – zepsucie meczowej oferty i złamanie boiskowej umowy

Trzy człony tytułu nazywają trzy problemy artykułu. Wynik meczu już nazajutrz może okazać się nieaktualny a doping bezsensowny. Czy futbol to prosta gra?

Tytułem nawiązania

W poprzednim artykule poświęconemu piłce nożnej napisałem, że nie zadowala mnie uzasadnienie przegranej Legii niespełnieniem określonych wymogów formalnych w postaci niedostarczenia przepisowych dokumentów do UEFA. Jeśli takie uzasadnienie jest niewystarczające, bo zbyt powierzchowne, to jakie może być inne czy głębsze?

Przepisy są po to, aby ich przestrzegać. Zgoda. Ale skąd się te przepisy wzięły? Przecież nie stworzyły ich krasnoludki. A te przepisy mogą przyczyniać się do wcale niemałych patologii w systemie rozgrywek organizowanych przez UEFA, co starałem się zasygnalizować podając może trochę humorystyczny i abstrakcyjny przepis na piękną katastrofę z pomocą papierka.

Patologii z punktu widzenia kibica, co wypada wyraźnie podkreślić. A taki punkt widzenia wcale nie musi być podzielany przez strukturę organizacyjną piłkarskiego świata.


Czy te punkty widzenia mogą być znacząco rożne? Mogą być bardzo różne i ta kwestia będzie poruszona w tym artykule.

W zakończeniu poprzedniego artykułu znalazł się postulat metodologiczny, aby dla efektywniejszego rozpatrywania mechanizmów funkcjonujących w świecie piłki nożnej znaleźć jakiś trop pozwalający uniezależnić się od wypowiedzi będących relacją z przebiegu już zaistniałego spektakularnego zawirowania w systemie rozgrywek.

Co może być tym tropem? Gdzie go szukać?

Wyjście poza stadion

Zrozumienie boiskowych ogólnych reguł gry nie jest zbyt rudne. Dostrzegania jednak różnych subtelności i finezji zagrań, szybkości i trafności interpretacji boiskowych sytuacji to już wyższa szkoła jazdy. Czuję się tu po trosze czeladnikiem lokalnych kibiców Lecha, którzy są kibicami od zawsze (mówiąc po poznańsku – kibolami), często jeździli na stadion, a nie tylko obserwowali mecze w telewizji.

Ale czy miejsce na stadionie lub przed telewizorem w gronie innych kibiców jest dogodnym punktem obserwacyjnym poza stadionowych mechanizmów piłkarskiego świata? Tu już najpilniejsze terminowanie nawet u najbardziej wytrawnych kiboli nie pomoże.

Trzeba wyjść poza stadiony, poza relacje ze stadionowych wydarzeń, poza meczowe doświadczenia i odwołać się do innej, szerszej wiedzy oraz intelektualnych doświadczeń zdobywanych przy próbach rozwiązywania innych problemów.

Część I

Walkowerowy trop

Legia przegrała z Celtikiem walkowerem. Walkowerem! Nie wzbudziło to szerszego zainteresowania. W obfitym strumieniu medialnych relacji z tego wydarzenia trudno o ślad wątpliwości, czy walkower w ogóle jest w takim przypadku zasadny. A czy takie wątpliwości nie powinny się nasuwać?

Pęknięcie czegoś ułatwia dostrzeżenie jego struktury, a bywa też impulsem do zainteresowania się nią. Futbolowy walkower jest pewnym dziwactwem na tle tradycji językowej polszczyzny. Swoistym pęknięciem w jednym z jej zakamarków.

Walkowerowy trop, jaki podjąłem, okazał się wcale dobrym punktem wyjścia do porównania między dawnymi i nowszymi czasy w kibicowskich doświadczeniach, do ukazania zmian pewnych sposobów myślenia w piłkarskim świecie i o piłkarskim świecie. A może nawet trochę więcej: do ukazania sposobu wykorzystywania tych zmian.

Co to jest walkower?

Jak świat światem walkower zawsze kojarzył mi się z wygraną bez walki. Nie jest to moje indywidualne widzimisię.

Pomnikowy, wielotomowy Słownik języka polskiego pod redakcją Witolda Doroszewskiego w tomisku z 1967 roku bardzo prosto tłumaczy, że jest to: << przyznanie zwycięstwa drużynie lub zawodnikowi bez walki, gdy przeciwnik nie stanie do zawodów albo samowolnie zejdzie z boiska, ringu>>.

Jeszcze trzydzieści lat później, a więc ledwie kilkanaście lat temu, żadne bardziej zauważalne przesunięcia semantyczne nie miały miejsca. Słownik wyrazów obcych. Wydanie nowe (PWN, 1997 r.!!) niczego istotnie nowego nie wnosi: <<przyznanie zwycięstwa zawodnikowi lub drużynie bez walki, z powodu niestawienia się przeciwnika albo niedopełnienia przez niego warunków regulaminu.>>

Tu nawet jeszcze bardziej podkreślone jest, że walkower jest przyznawany bez walki, bo pominięta została ewentualność samowolnej rezygnacji z walki któregoś z przeciwników w jej trakcie.

Legia do zawodów stanęła, mecz się odbył, więc o jakim walkowerze może być tu mowa? Czy to słowo jest tutaj właściwie użyte? Czy nie ma tu jakiegoś językowego nadużycia?

Może jednak jako osobnik starszej daty niepotrzebnie się czegoś czepiam, bo przeoczyłem jakieś istotne zmiany w systemie semantycznym naszego języka? Może w przeciągu ostatnich parunastu lat stałem się zbyt staroświecki? Nie musi to być wykluczone.

Jak jest dzisiaj? Próba odpowiedzi na to proste pytania okazała się jakby uchyleniem zasłony zakrywającej zaskakujące widoki na piłkarski świat.

Zamach na językową normę

Amatorzy leksykografii - np. zapewne młodsi wiekiem redaktorzy Wikipedii - nie mieli już prostego zadania w określeniu znaczenia omawianego tu słowa. Widoczne jest to w istotnej zmianie jego określenia w internetowym leksykonie. Wypada je przytoczyć tu w całości:

Walkower – w sporcie to przyznanie zwycięstwa jednej z rywalizujących stron z powodu braku przeciwnika, jego wycofania się z zawodów, turnieju lub dyskwalifikacji (np. za występ w drużynie nieuprawnionego zawodnika, stosowanie dopingu lub inne naruszenia regulaminu zawodów jak np. nieodpowiednie zachowanie kibiców drużyny podczas zawodów sportowych).
Słowo "walkower" pochodzi od angielskiego "walk-over" (dosłownie: przejść nad kimś). Stosowanym w Polsce skrótem oznaczającym walkower jest "wo."

Co się tu zmieniło? Zmieniło się najważniejsze czyli to, że walkower przyznawany jest bez walki. W słownikowych określeniach to kwestia podstawowa. Jeśli przeciwnik nie stanie do walki, to jasne, że walki nie ma, jeśli samowolnie z walki zrezygnuje, to też walki (całej) nie ma, jeśli nie spełnia określonych warunków i (domyślnie) do walki nie zostanie dopuszczony, to też walki nie ma.

A jak to wygląda w Wikipedii? Pojawił się jeszcze jeden powód przyznania walkowera: tym powodem jest dyskwalifikacja. A przecież dyskwalifikacja może mieć miejsce już po walce.

Znaczenie słowa walkower zostało w tym nowym określeniu kompletnie zdemolowane. Walkower może być przyznany już po odbytej walce z powodu dyskwalifikacji.

A jakie mogą być powody dyskwalifikacji już po walce? Autorzy hasła podają trzy przykłady: (1) występ w drużynie nieuprawnionego zawodnika (2) stosowanie dopingu (3) inne naruszenia regulaminu zawodów jak np. nieodpowiednie zachowanie kibiców drużyny podczas zawodów sportowych.

Ten trzeci przykład to właściwie ogromny zbiór powodów, a przykładowe nieodpowiednie zachowanie kibiców drużyny podczas zawodów sportowych jest tylko jednym z nich. Warto tu zauważyć, że walkowerem może być ukarana drużyna za nieswoje winy, za winy kibiców. To jednak osobna w tym momencie sprawa.

Kto jest sprawcą semantycznego zamętu?

Czy społeczni autorzy hasła nie związani rygorami językoznawczego profesjonalizmu tak zupełnie z własnej inicjatywy, sami z siebie, dołączyli dyskwalifikację jako powód przyznania walkowera? Wcale nie! W dalszej części hasła powołują się na praktykę stosowaną przez zarządzających rozgrywkami w piłkarskim świecie. Oto dalsza część hasła (do samego końca):

W piłce nożnej w zawodach prowadzonych przez FIFA walkower oznacza porażkę ukaranej drużyny 0-2, w zawodach prowadzonych przez UEFA i PZPN 0-3, choć w niższych klasach rozgrywkowych spotyka się odstępstwa od tej reguły. Organizator może również orzec obustronny walkower w przypadku, gdy przewinienia popełniły obie drużyny, bądź też zawody nie doszły do skutku z obopólnej winy.
W tenisie przerwanie rywalizacji przed końcem zawodów (np. z powodu kontuzji) określane jest jako krecz.

Z zestawienia przytoczonych ze słowników określeń oraz hasła w Wikipedii może nasuwać się wniosek, że sprawcami pojęciowego i terminologicznego zamieszania wokół walkowera są autorzy regulaminu rozgrywek, jakim posługują się międzynarodowe władze piłkarskie. Przytoczony w nawiasie przykład przyznania walkowera za występ w drużynie nieuprawnionego zawodnika jest jakby żywcem wzięty z uzasadnienia Komisji Dyscyplinarnej UEFA w przypadku Legii.

Można doszukiwać się jakichś braków leksykograficznych autorów hasła w Wikipedii, ale chyba trudno odmówić im wyczulenia na językowy uzus w zakresie omawianego tu słowa i już szeroko obecny w medialnych przekazach.

Zmiany zauważalne i niezauważalne

Czy zmiana znaczenia jakiegoś jednego słowa jest dla ludzi ważna? Może być bardzo ważna. Przykładem z piłkarskiego świata może być słowo kibol. W ogólnych mediach w Polsce ma ono znaczenie pejoratywne. Wystarczy w Google wystukać to hasło, a pojawi się odsyłacz do bogatej galerii obrazków ze stadionowych bijatyk.

Ale nie w Poznaniu i Wielkopolsce. Tutaj słowo kibol jest od dawna zakorzenione i jest synonimem kibica. Zmiana znaczenia tego słowa w ogólnopolskich mediach od razu została przez wielkopolskich kibiców zauważona, a przynajmniej wyczuwalna i powstał wręcz swoisty ruch w obronie – można się chyba tak wyrazić – przyzwoitości tego słowa.

Można powiedzieć, że dał tu o sobie znać swoiście rozumiany kibicowski terytorializm, o którym wspominałem w poprzednim artykule, w którym też nadmieniłem o artykule pod wymownym tytułem: W Poznaniu jesteśmy kibolami i jesteśmy z tego dumni. W całej Polsce jada się ziemniaki z twarogiem, ale w Wielkopolsce pyry z gzikiem. Podobnie jest z kibolami. Przywiązanie do leksykalnej tradycji jest swoistym wyrazem obrony regionalnej kibicowskiej tożsamości.

Czy ta walka coś dała? Trudno powiedzieć. Coraz częściej chyba mówi się o pseudokibicach zamiast kibolach, ale być może jest to tylko moje indywidualne odczucie. Nie jest to jednak tutaj najważniejsze. Ważne jest to, że ta walka została podjęta przez niemałe środowisko kibiców wielkopolskich, bo tendencja do zmiany znaczenia słowa kibol została zauważona.

Zmiana znaczenia słowa walkower zaistniała w powszechnie używanym języku właściwie niepostrzeżenie, jakby nie została (poza miłośnikami leksykografii) przez szerszą opinię publiczną dostrzeżona. Ta zmiana nie wzbudziła jakiegoś społecznego oporu. A zmiany w systemie semantycznym języka mają bardzo poważny wpływ na sposób myślenia ludzi, na sposoby postrzegania prze nich określonych faktów. Wypadałoby to pokazać.

Postaram się to pokazać poprzez pewne porównanie sytuacji kibica przed laty i sytuacji kibica współczesnego. W tym porównaniu obracać się będziemy w sferze problemów wiarygodności.

Część II
Meczowa oferta dawniej i dziś

Świat się zmienia i nie trzeba być historykiem, aby to zauważyć. Trochę trudniej jest zauważyć, że i my sami się zmieniamy. Nie tylko dlatego, że dojrzewamy i się starzejemy, co każdy jakoś to odczuwa, ale dlatego że zmieniający świat nas zmienia. To już może nie jest takie oczywiste.

Nie musi to być też oczywiste dla kibiców.

Problem wiarygodności w widowiskach

W artykule o społecznej architekturze teatru i filmu [w:eioba] w Części III omówiłem kwestie wiarygodności magików (aktorów, scenografów, reżyserów, autorów scenariuszy) sceny i ekranu. Czytelnik nie musi zapoznawać się z całością tego artykułu, by zorientować się w problematyce. Zaglądanie tam nie jest jednak konieczne, gdyż dalej będę pisał nie o aktorach czy scenografach boiskowej sceny, ale o organizatorach meczu.

Wspominam o tym artykule dlatego, że w przedstawionych tam rozważaniach ważną rolę odgrywają kwestie odbioru scenicznego i ekranowego przekazu. A te ważne będą także w niniejszych i dalszych dywagacjach. Mecz jest bowiem widowiskiem i gra na boisku jest też pewnym przekazem.

Wypada zaznaczyć, że poniższe rozważania uwzględniają punkt widzenia kibica stadionowego, a nie telekibica. Wprawdzie zasygnalizowałem, że jestem telekibicem, ale to nie oznacza, że w życiu nie byłem na stadionie. Kilka przypadkowo obejrzanych meczów w różnych miastach, bardziej z ciekawości stadionu i meczowej atmosfery niż wyniku, nie uczyniło mnie ani kompetentnym kibicem, ani bardziej namiętnym. Z pełnym zainteresowaniem oglądałem dopiero mecze Orłów Górskiego w telewizji.

Moje skromne stadionowe doświadczenia sięgają więc czasów, gdy kibice nie odpalali petard, nie mieli transparentów ani nawet możliwości zaopatrzenia się w jakieś szaliki, których, skądinąd, nie byłoby komu wytwarzać. Nie było jeszcze mody na niedozwolone środki dopingowe, nie było nawet telekibiców, gdyż na jednym czy nawet dwu kanałach trudno było o czas antenowy na transmisje, może poza jakimiś wyjątkowymi przypadkami.

Czasy były siermiężne, ale świat piłki nożnej kręcił się jakby swoim odmiennym rytmem. Pomimo zgrzebności poza stadionowych rozgrywek, co można nawet obejrzeć na późniejszych filmach, w swoich boiskowych witrynach, więc w tym, co oglądali kibice, prezentował się pod pewnymi względami dość przyzwoicie. Jakimi?

Jak wtedy wyglądała sprawa wiarygodności oferty organizatora meczu?

Meczowa oferta dawniej

Jeśli organizator poprzez afisze czy anonse prasowe zapraszał na mecz, to powszechnie oczywistym było, że jego wynik zależeć będzie tylko i wyłącznie od zawodników, ich trenerów oraz od decyzji podejmowanych na boisku przez sędziego. Mecze publiczne organizowane są dla kibiców i to oni mają być autentycznymi, naocznymi świadkami piłkarskiej walki.

Naocznymi świadkami, a więc bez pośrednictwa jakichś sprawozdawców, korespondentów czy ekspertów spoza boiska. Kibicowanie na stadionie oznaczało przyglądanie się piłkarskiej historii danej drużyny in statu nascendi, przyglądanie się, a poniekąd przez bezpośredni, emocjonalnie dla zawodników odczuwalny doping, także współuczestnictwo w tworzeniu tej historii w jej najważniejszych momentach.

Dla kibiców nieco starszych wiekiem urok kibicowania na stadionie w ogromnej mierze polegał tym, że można było być naocznym świadkiem walki o wygraną i należeć do grona pierwszych, którzy mogli zaspokoić swą ciekawość wyniku.

Wszystko, co miało bezpośredni wpływ na przebieg walki działo się na oczach kibiców. Nad wszystkim czuwał sędzia główny i do niego należały wszelkie decyzje regulujące tok piłkarskiego spektaklu. Nawet, jeśli były one błędne, to dla nikogo nie były one podważalne. Bywało, że z tego powodu sędzia stawał się czarnym bohaterem meczu. Skala błędu musiałaby być jednak niebotyczna, aby unieważnić mecz i jego wynik.

Czy organizator meczu mógł sobie rościć jakieś prawa do wpływania na wynik meczu albo do jego ustalania? Nikomu z kibiców nawet do głowy nie przychodziło, aby cokolwiek tutaj zastrzegać. Organizator miał stworzyć tylko warunki do rozegrania meczu i było to tak powszechnie oczywiste, jak oddychanie powietrzem. Problem wiarygodności organizatora w zakresie możliwości wpływania na wynik gry nie był nawet dostrzegalny dla szerokich rzesz kibiców.

Wynik ustalony na boisku był już niepodważalny. Nie do pomyślenia było, aby ktoś mógł skutecznie ten wynik odwołać. Koniec meczu był dla kibiców końcem niepewności wyniku. Nie tylko dla kibiców, ale także dla całej obsługi medialnej i kształtowanej przezeń opinii publicznej.

Niemało było poza boiskowych prób wpływania na wynik, różnorakiego przekupstwa zawodników czy sędziów. Były to oszukańcze względem kibiców działania, ale rzecz w tym, że tak były nazywane i traktowane.

Jak można by w skrócie przedstawić dawną ofertę? Zapraszamy kibiców na mecz! Zapowiada się interesująca walka!

I taka domyślna oferta była wiarygodna. Tę wiarygodność potwierdzało doświadczenie. Różne rozgrywki ciągnęły się całymi latami. Jeśli wiele spraw było oczywistych, to w ogóle się o nich nie mówiło, były one niejako poza polem widzenia zarówno kibiców, jak i szerszej opinii publicznej.

A jak wyglądała sprawa różnych stadionowych burd czy rozrób pseudokibiców? Na imprezach masowych zawsze takie się zdarzają, ale ich wymiar niewiele miał wspólnego z tym, co zdarzało się w Polsce później lub w porównaniu z tym, co już miało miejsce na Zachodzie. Były to różne chuligańskie wybryki, na które organizatorzy i milicja byli przygotowani. Incydenty nie przesłaniały jednak kibicom tego, co dzieje się na boiskach.

Jeśli ktoś był na meczu, to już nie musiał następnego dnia czytać gazet. Wszystko co najważniejsze przecież widział i o wszystkim co najważniejsze wiedział. Prasowe relacje tylko to potwierdzały. Jak w takich powtarzalnych regularnie sytuacjach mógł się zrodzić problem wiarygodności organizatora?

Dziś - oferta dla niezbyt wybrednych kibiców

Minęło kilkadziesiąt lat. Jak dzisiaj wygląda oferta organizatora meczu piłkarskiego w ramach rozgrywek urządzanych przez różne federacje piłkarskie?

Zapraszamy kibiców na mecz! Zapowiada się interesująca walka! Będzie się można poekscytować, pooglądać sobie, poklaskać, pogwizdać, potupać, pomachać a nawet pokrzyczeć.

O wyniku meczu poinformujemy w późniejszym terminie. Jest to spowodowane tym, że pan X, Pan Y oraz parę innych osób muszą przedtem sprawdzić, czy na boisko nie zostały wprowadzone nieuprawnione osoby, czy zawodnicy nie zażywali środków dopingujących, czy kibice zachowywali się przyzwoicie i jeszcze kilka innych regulaminowych spraw.

Zapewniamy, że sprawdzający to osoby bardzo kompetentne i godne zaufania.

Czy nie piszę tu o kabarecie, o piłkarskiej operetce czy o jakiejś piłkarskiej wersji tańca z gwiazdami? Ależ skąd! Tak mniej więcej wygląda oferta Organizatora Ligi Mistrzów w świetle kibicowskich doświadczeń z meczu Legii z Celtikiem.

Mecz się odbył. Sędzia główny nad wszystkim czuwał. Zawodnicy grali od pierwszego do ostatniego gwizdka. Stadionowych kibiców było dziesiątki tysięcy i wszyscy widzieli jakim wynikiem mecz się zakończył.

Później jednak wynik meczu został zmieniony przez kogoś, kogo kibice na oczy nie widzieli.

Co się zmieniło w nowszej ofercie meczowych imprez w porównaniu do oferty dawniejszej? W nowszej ofercie brakuje przynajmniej dwóch tradycyjnych atrybutów atrakcyjności kibicowania na stadionie.

Nieaktualny wynik

Po pierwsze kibice pozbawieni zostali pewności, że należeć będą do dość ekskluzywnego grona osób, które jako pierwsze będą znały wynik meczu.

Mecz można sobie na stadionie obejrzeć, ale na wynik wypada poczekać. Bo nie wiadomo, co organizatorzy po meczu znajdą, co pozwoli im lub ich przymusi do zmiany wyniku. A tych powodów może być wiele i w dodatku niewiele mających wspólnego z walką na boisku.

Jeśli ciekawość wyniku nie może być zaspokojona na stadionie, to znika jeden z ważniejszych motywów, aby tam się udawać. Można poczekać, aż wynik bardziej oficjalnie podany zostanie w medialnych komunikatach. Kibic na stadionie nie jest już najważniejszy.

Ważniejsi są już kibice przed telewizorami i telebimami podnoszący słupki oglądalności, którzy widzą to, co operatorzy im pokażą; którym może się tylko wydawać, że oglądają mecz na własne oczy, a nie oczyma kamerzysty. Telekibice nie doświadczają meczu organoleptycznie, nie mogą polegać na własnych zmysłach, ale na danych technicznie przetworzonych przez operatorów medialnych urządzeń.

Do tego rodzaju widowisk – mówiąc na marginesie - gdy wyniki rywalizacji ustalane są przy współudziale jakiegoś dostojnego jury, telekibice są już przyzwyczajeni. Taka oferta nie musi więc już dziwić. Szczególnie młodszych telekibiców, którzy rozumieją np. że badania antydopingowe przeprowadza się po meczu.

Bezsensowny doping

Po drugie, kibice o bardziej subtelnych gustach odarci zostali z poczucia uczestnictwa w niezmiernie ważnym fragmencie historii ich drużyny. Odarci zostali z przeświadczenia, że są świadkami autentycznej walki mającej swych realnych bohaterów, że od rozstrzygnięcia w tej walce zależą dalsze losy ich drużyny, że ich doping może autentycznie coś tym bohaterom pomóc i ma jakiś sens.

Po czasie może się bowiem okazać, że prawdziwa historia działa się gdzie indziej, miała innych bohaterów, inne reguły i inny przebieg walki. Wydarzenia na stadionie były tylko wstępem dla ciekawskich, ilustracją do historii drużyny, a nie autentyczną historią, którą kibice realnie swoim dopingiem współtworzą.

Doping kibiców w takim widowisku ma takie samo znaczenie jak okrzyki zachęty dla dzielnych polskich wojów nacierających na krzyżackie zastępy we współczesnej rekonstrukcji bitwy pod Grunwaldem. Wynik takiego starcia w najmniejszym nawet stopniu nie zależy od dopingowego wysiłku widzów.

W taki oto sposób znikł drugi z ważnych dla kibiców motywów udawania się na stadion, by bezpośrednio obserwować i dopingiem współuczestniczyć w tworzeniu sportowej historii drużyny w jej kluczowych momentach.

Atrakcyjność meczowych widowisk – na szczęście - nie sprowadza się tylko do wyżej omówionych składowych. Jest to temat sam w sobie bardzo rozległy i trudno tutaj go rozwijać. Istotniejsze w niniejszych rozważaniach jest co innego.

Część III
Złamanie boiskowej umowy

Porównując szkicowo wyżej zrekonstruowane dawne i współczesne oferty organizatorów meczowych walk trudno się oprzeć wnioskowi, że w ciągu dość niewielu lat doszło do złamania czy głębokiego przekształcenia swoistej umowy społecznej między kibicami a organizatorem (czy organizatorami –pomińmy ten problem) meczów. Umowy niepisanej, nieogłaszanej, ale respektowanej mocą tradycji czy obyczaju.

Ponieważ pojęcie umowy społecznej obciążone jest przebogatym historycznym bagażem konotacji z zakresu filozofii i myśli politycznej, więc dla wygody piszę o umowie boiskowej.

John Locke, Thomas Hobbes czy Jean-Jacqes Rosseau (jego słynne dzieło Umowa społeczna) zajmowali się problemami genezy państwa, skomplikowanymi relacjami między jednostką a społeczeństwem i wieloma innymi niezmiernie dla ludzi ważkimi kwestiami. W porównaniu z tymi umowa boiskowa jawi jak jako rodzaj malutkiej umowy społecznej. Tak malutkiej, jak mała jest powierzchnia boiska w porównaniu do powierzchni terytorium państwa. Umowa jest malutka, ale jednak umowa.

Treścią tej domyślnej dla obu stron boiskowej umowy było m.in. to, że organizator zapewnia techniczne warunki walki dwóch drużyn na boisku (włącznie z zapewnieniem obsługi sędziowskiej) a kibice w zamian za określoną opłatę mogą być świadkami tej walki, że ani kibice, ani organizator nie będą ingerowali w przebieg walki, oraz że i kibice, i organizator zaakceptują wynik walki stoczonej na boisku.

Przypadek Legii ujawnił szerokiej opinii publicznej, że domyślna dotąd dla kibiców umowa jest już nieaktualna. Organizator jednostronnie zmienił wynik powołując się na określone przepisy.

Ale jakie przepisy? Przepisy przez siebie ustanowione. Przepisy wewnętrzne międzynarodowego organizatora. Międzynarodowego organizatora - tu już znowu pojawia się złożony wątek teoretyczny, który trudno w tym miejscu podejmować.

Jeśli piszę o złamaniu swoistej umowy boiskowej, to piszę o tym z teoretycznej perspektywy kibica stadionowego, który płaci za miejsce na trybunach i interesują go walka na boisku zgodnie utrwalonymi przez tradycję i znanymi wszystkim kibicom regułami gry.

Wśród tych reguł znajduje się i taka, która pozwala kibicom na domniemanie, że sędziowskie decyzje podjęte na boisku są już niepodważalne, że wynik walki, jaka rozgrywała się na boisku jest już nieodwoływany i to ten właśnie wynik przechodzi do historii.

Kibic miał prawo do takiego domniemania, obecnie już ich nie ma. Można powiedzieć, że podeptane zostały ważne prawa naturalne kibica.

Dwa zamachy czyli dwa przełomy

Kto i kiedy pierwszy naruszył normę językową w przypadku przepisów regulujących kary dyskwalifikacji drużyny po walce przez odwołanie się w nich do walkowera? Są to bardzo szczegółowe kwestie dla historyków zajmujących się rozwojem świata piłki nożnej i tutaj nie jest to ważne.

Ważne jest to, że od takiego pierwszego naruszenia, być może bez jakichś ukrytych intencji, do powszechnej akceptacji, przyzwolenia na to naruszenie musiało upłynąć sporo czasu, że był to pewien proces społeczny, proces powszechnie niezauważalny, a przynajmniej w środowisku kibiców.

Jeśli więc piszę o zamachu, to z zastrzeżeniem pewnej umowności. Po prostu zauważam fakt, że kiedyś walkower był przyznawany przed walką, a dzisiaj bez szerszego sprzeciwu przyznawany może być po walce. Zamach nie musiał więc mieć charakteru jakiegoś jednorazowego, spektakularnego aktu, ale pewnego procesu, który gdzieś musiał mieć swój początek. Procesu, któremu bez szemrania poddał się cały piłkarski świat.

Czy naruszenie określonej normy językowej jest jakoś karalne? Jest rzeczywiści wielkim przestępstwem? Trudno byłoby bez rozlicznych zastrzeżeń tak sprawę stawiać. Mówienie więc o zamachu może jest trochę na wyrost. Być może bardziej umiarkowane byłoby mówienie o swego rodzaju wyłomie i przełomie w sposobie używania omawianego tu słowa i to tylko w Polsce.

Podobnie też procesualny charakter ma wspomniane zerwanie boiskowej umowy. To zerwanie, a raczej zrywanie odbywało się niejako dwustronnie. Zrywały ją powoli stadionowe widownie. Proces ich rozwarstwiania się na kibiców i zdolnych do samozorganizowania się pseudokibiców był zrazu dla uczestników meczowych imprez oraz szerszej opinii społecznej niezauważalny czy słabo zauważalny.

Od incydentalnych i niewiele niegdyś ważących na meczowych widowiskach chuligańskich wybryków do regularnych bijatyk na stadionach przenoszących się na boisko, do wrzucania tam petard i innych przedmiotów, upłynęło, przynajmniej w polskich realiach, sporo czasu. Tego rodzaju zachowania zaś mają ewidentny wpływ na przebieg rywalizacji na boisku i tym samym mogą mieć wpływ na jej wynik.

Z drugiej strony organizatorzy też nie próżnowali. Stworzyli (i nadal tworzą) cały skomplikowany gąszcz przepisów, które są już dla podstawowej masy kibiców praktycznie nieznane. Nawet w środowisku samych organizatorów nie wszyscy się w nich dobrze orientują. Jak się okazuje, te przepisy pozwalają już organizatorom na zmianę wyniku meczu niezależnie od tego, co widzieli kibice.

Czy naruszenie pewnej normy językowej oraz zerwanie boiskowej umowy tak szkicowo wyżej zarysowanych łączy tylko pewna koincydencja czasowa, czy też są one jakoś ściślej z sobą powiązane? To niezmiernie intrygujące pytanie. Zostało ono tu ledwie postawione. Jakieś próby odpowiedzi wymagałyby omówienia szerszego kontekstu różnych zjawisk czy procesów społecznych.

Dziwactwo czy metoda?

Walkowerowym dziwactwem była dla mnie zrazu decyzja Komisji Dyscyplinarnej UEFA nakładająca na Legię karę dyskwalifikacji w postaci walkowera. Może to tylko jakaś językowa nieporadność, która kiedyś przypadkowo się pojawiła i już mocą nawyków tak zostało? A może w tym dziwactwie jest metoda? Jeśli tak, to czemu ona miałaby służyć i czy jedno musi wyłączać drugie?

Spostrzeżenie, że walkower jest niezgodnie z tradycją przyznawany stało się impulsem do porównania tego, co kibice niegdyś otrzymywali od organizatorów meczów, a co otrzymują dzisiaj.
Z kolei spostrzeżenia różnic w tych ofertach pozwoliło na koncept swoistej umowy boiskowej i konstatację, że może być ona zrywana przez organizatora, a doświadczenie pokazało, że jest ona zrywana.

Można zatem powiedzieć, że podjęcie walkowerowego tropu w tych teoretycznych rozważaniach już okazało się owocne. To, co przedtem było ledwie intuicyjnie wyczuwalne, teraz stało się trochę bardziej klarowne. Czy to już koniec obserwacji z tej walkowerowej ścieżki poznawania mechanizmów funkcjonujących w piłkarskim świecie? Wszystkiego naraz nie da się przedstawić.

Część IV
Introspekcja a świat zewnętrzny

Czy nie projektuję w nieuprawniony sposób własnych wyobrażeń o świecie piłki nożnej wyłącznie poprzez uogólnienia wniosków z własnych obserwacji i doświadczeń? Taka subiektywna projekcja jest koniecznym początkiem rozważań na publiczny użytek. Ale by tę subiektywność przynajmniej złagodzić konieczne jest jakieś odniesienie się do tego, co mówią inni.

O korzyściach z retrospekcji

Cezary Harasimowicz, scenarzysta, aktor, dramaturg, pisarz, w przeszłości także muzyk i sportowiec – jak stara się wyliczyć Grzegorz Pazdyk w prezentacji do wywiadu Futbol na ludowo [Piłka Nożna, 22 grudnia 2014, Nr 52-53] - zauważył, że polskiemu futbolowi brak pierwiastka ludowości. Odnosi się ta uwaga do obecnej sytuacji dzieciaków, które już spontanicznie w piłkę nie grają, bo nawet nie mają gdzie, a i rodziców niespecjalnie to interesuje.

Zgadzam się z powyższą uwagą kibica nie stroniącego od retrospekcji w swej argumentacji, przez co cały wywiad jest dla mnie szczególnie interesujący. W pełni również podzielam jego zniesmaczenie wyczuwalne w słowach relacjonujących przykładowy współczesny przypadek sprzed stadionu Polonii Warszawa: Patrzę, a tu mecz jakiś. Z Legią. Sikawki, armatki wodne, ludzie biegający w mundurach i uciekający bez mundurów. Kibole. Myślę sobie: stan wojenny dookoła. Paranoja jakaś.

Aż prosi się po takich słowach pytanie o to, ku czemu zmierza piłkarski świat? Ale nasuwa się też bardziej konkretne pytanie: przeciwko komu te sikawki i armatki wodne zostały uszykowane? Przeciwko kibicom? To wszyscy, którzy chodzą na stadiony to potencjalni przestępcy?

Nie, przeciwko pseudokibicom, na których już zwyczajowe patrole służb porządkowych mogą się okazać niewystarczające.

Człowiek nie drapie się tam, gdzie go nie swędzi. – zauważył niegdyś Einstein. Powyższa wypowiedź sygnalizuje poczucie jakiejś nienormalności, paranoję jakąś. W porównaniu z czym ta zaobserwowana sytuacja mogła wydawać się jakoś nienormalna? W porównaniu do tego, co dzieje się gdzieś indziej w świecie? W całym artykule trudno o przesłanki takiego domysłu, natomiast łatwo o domysł, że chodzić może porównanie do dawnych czasów, w jakimś nieokreślonym „kiedyś”.

Czy takie poczucie nienormalności może udzielać się młodszej generacji kibiców? Dawnych czasów nie pamiętają i to co dziś obserwują jest dla nich normalne.

W całym wywiadzie znalazłem potwierdzenia wielu własnych obserwacji czy wniosków, mimo że dokonanych w zupełnie innym miejscu i na podstawie bardzo innych doświadczeń. Być może czas wyselekcjonował to, co ważne i mniej ważne w naszych oglądach rzeczy. Niemal ze wszystkimi tezami czy ocenami wyrażonymi w wywiadzie mógłbym się zgodzić.

Niemal, bo bardzo mocno się nie zgadzam i to z bardzo ważną tezą. A teza dotyczy problemu prostoty gry w piłkę nożną.

Czy futbol to prosta gra?

Jako gra zespołowa jest grą bardzo prostą! – Ta teza jest w wywiadzie mocno wypowiedziana, mimo że w sposób nijako oczywisty wpleciona jest w kontekst rozmowy o jakby trochę innych problemach. Warto się temu nieco bliżej przyjrzeć.

Po uwagach o kiepskich warunkach wdrażania najmłodszych do gry w piłkę pojawia się ogólniejsza refleksja, że w tej sytuacji : Włącza się jakieś niedobre myślenie, z którego później rodzą się złe filozofie.

Na zdziwienie pytającego: Futbol i filozofia? Pada istotna tutaj odpowiedź:

Jak najbardziej. Bo piłka nożna jest najprostszą grą zespołową, a może i sportem w ogóle na świecie. My, Polacy, jakby z definicji do wszystkiego podchodzimy albo poetycko, albo filozoficznie właśnie, i nie chcemy albo nie potrafimy tej prostoty dostrzec.

Dalsze uwagi o tym, że piłka nożna uważana jest za sport tak banalny, że aż trzeba go udziwnić, o tym, jak to Polacy lubią komplikować sobie proste sprawy i życie nie sugerują, by przytoczone zdania z omawianą tezą przeczytać jakoś poetycznie albo filozoficznie. A tu nasuwa się najprostsze pytanie, o kryterium, dzięki któremu możemy z przekonaniem stwierdzić, że piłka nożna, jest najprostszą grą zespołową. Pod jakim względem najprostszą?

Pod względem reguł obowiązujących graczy na boisku? Komuś, kto pojęcia kompletnie nie ma o siatkówce, wystarczyłby jeden oglądany w telewizji set, aby pomóc mu zrozumieć, o co w tej grze chodzi, kiedy i dlaczego sędzia gwiżdże, kiedy pojawia się zmiana wyniku. W jednym secie pojawiają się niemal wszystkie możliwe sytuacje, jakie podlegają skodyfikowanym zasadom gry.

A czy wystarczyłaby jedna połowa meczu piłki nożnej, aby podobnemu laikowi wytłumaczyć najważniejsze reguły tej gry? Przez połowę meczu może nie być nawet jednej bramki. A kiedy może być ona uznana, a kiedy nie? Co to jest spalony? Dlaczego sędzia w zupełnie podobnych sytuacjach raz gwiżdże, raz nie? Do czego służy koło na środku boiska? Całego meczu by nie wystarczyło na wytłumaczenie rozlicznych zasad tej gry.

To może dlatego jest najprostsza, że najłatwiej o urządzenie warunków do grania? A może dlatego, że łatwo nauczyć zawodników tej gry, może łatwiej celnie podawać piłkę nogą niż rękami? A może wyjątkowo łatwo zorganizować drużyny czy wystawić reprezentację narodową?

Przedłużając tę listę pytań nietrudno o wniosek, że piłka nożna jest jedną z najbardziej skomplikowanych gier zespołowych na świecie.

Determinanty sposobu postrzegania

Jak to się stało, że niemal we wszystkim mogę zgodzić się z udzielającym wywiadu, a w kwestii tak zasadniczej mam zupełnie odmienne zdanie? Akurat to pytanie wcale nie musi być trudne.

Wywiadu udzieliła osoba będąca kibicem od zawsze, a więc od dzieciństwa poznającego arkana piłkarskiej sztuki i to nie z telewizji czy prasy, ale w trakcie własnych doświadczeń. Taką kategorię kibiców wyróżniłem w poprzednim artykule. Jeśli ktoś już w dzieciństwie uganiał się za piłką, to bez żadnego teoretyzowania przyswajał sobie podstawowe zasady gry, a poznawanie kolejnych jej niuansów nie nastręczało żadnych trudności. Stąd późniejsza lekkość sądu, że futbol to prosta gra.

A jeśli ktoś nie grał już w dzieciństwie? Dziewczynki dawniej za piłką się nie uganiały. Dla nich przez całe życie piłka nożna, do dziś, jawi się najczęściej jako mało zrozumiała bieganina i kopanina na boisku. Nakłanianie starszych pań do rozmowy o niej może być uznane za nietaktowne. Obecnie nieco się zmienił klimat i małe dziewczynki też nie stronią od tego, by sobie trochę pokopać. Jeśli mają stosowne okazje, a tym chętniej, jeśli otrzymują choć trochę pomocy ze strony starszych.

Samego siebie zaliczyłem w poprzednim artykule do kibiców z wyboru, a więc takich, którzy różnorako rozumianą atrakcyjność tej zespołowej gry mogli docenić w późniejszym wieku. Ale może dzięki temu właśnie łatwiej mi o sąd, że piłka nożna wcale najprostszą grą nie jest. To trochę tak, jak z nauką języka. Komuś urodzonemu w Polsce zasady naszej wymowy czy akcentu nie stanowią zwykle żadnego problemu w przeciwieństwie do obcokrajowców dopiero uczących się języka polskiego.

Cała ta polemiczna dygresja podjęta została dla podkreślenia wagi pozornie drobnych czynników mających jednak duży wpływ na sposób widzenia określonych problemów i w konsekwencji określonych ocen czy wniosków. W tym przypadku owe drobne różnice dotyczą osobistych doświadczeń w dzieciństwie czy młodości.

Czy piłka nożna jest grą prostą grą czy skomplikowaną to w tym miejscu problem z rzędu przedmiotu przysłowiowych akademickich dyskusji. Sposób widzenia i rozstrzygania takich pozornie mało ważnych problemów w określonej sytuacji może mieć duże znaczenie praktyczne.

Kibice w oczach własnych i w oczach organizatora

Czym innym jest nadmierne przywiązywanie uwagi do detalu wtedy, gdy tego nie potrzeba, czyli robienie wideł z przysłowiowej igły, a czym innym jego zlekceważenie, gdy to jest ważne. Wszystko zależy od sytuacji, od punktu widzenia oraz od charakteru potrzeb z jakich dokonuje się obserwacji czy wniosków. W cytowanym już numerze Piłki Nożnej Michał Czechowicz prezentuje swą rozmowę z profesorem Simonem Chadwickiem, specjalistą od marketingu w piłce nożnej.

Profesor zwraca uwagę na spektakularnie wysoki poziom refleksji teoretycznej w zakresie konstruowania strategii rozwojowych przez największe organizacje piłkarskie w świecie:

Specjaliści zajmujący się marketingiem i budowaniem strategii rozwoju w FIFA i UEFA należą do najlepszych na świecie, co jest bardzo ważnym czynnikiem w stałym wzroście zainteresowania futbolem pod każdą szerokością geograficzną.

Czy owym specjalistom mogą uchodzić uwadze jakieś drobne detale z zakresu charakterystyki odbiorców meczowych ofert, czyli kibiców?

Nic z tych rzeczy. Widać to dobitnie, gdy profesor mówi o kibicach konkretnego klubu:

Na przykład bycie kibicem danej drużyny jest bardzo pojemnym terminem – może ograniczać się tylko do oglądania meczów w telewizji, ale też kupowania co sezon karnetu, wydawania kilkuset euro rocznie w klubowym sklepie z pamiątkami, wykupienia członkostwa itd.

W tej wypowiedzi wyeksponowane jest to, co w poprzednim artykule nazwałem stopniem kibicowskiego zaangażowania. Nie jest tu ważne, czy chodzi o kibiców od zawsze czy kibiców z wyboru, ważne jest przede wszystkim to, ile kibice zechcą wydać ze swej kieszeni na realizację swych kibicowskich zainteresowań. Kibice są tu postrzegani przede wszystkim jako klienci całego szeregu klubowych ofert. Oferta meczów jest w tym szeregu kluczowa, ale nie jest jedyna – warto zauważyć.

Kibice są tu postrzegani nie z punktu widzenia samych kibiców, ale z punktu widzenia organizatorów meczowych widowisk i rozgrywek. A w perspektywie organizatorów kwestia subiektywnego zadowolenia kibiców z uczestnictwa w widowiskach schodzi niejako na dalszy plan, jeśli tylko ci ostatni nie przestają być klientami.

Trzeci przełom

Czy wystarczy przyczyn zerwania boiskowej umowy doszukiwać się tylko w rozwarstwianiu się stadionowej widowni na kibiców i pseudokibiców oraz w reakcji na ten proces organizatorów meczów? Interesującym przyczynkiem do odpowiedzi na to pytanie może być uwaga profesora Chadwicka o historii dyscypliny badawczej, jaką się zajmuje czyli o marketingu sportowym i marketingu w piłce nożnej w szczególności.

Na pytanie Michała Czechowicza o punkt zwrotny w historii marketingu sportowego profesor odpowiada:

Zjawisko powstało w USA i zaczęło szybko się rozwijać w latach 50. W piłce nożnej zaczęło odgrywać ważną rolę na początku lat 70., dopiero w 1978 roku pozwolono na umieszczanie nazw czy logo sponsorów na koszulkach. Prawdziwy renesans nastąpił dopiero w latach 90., kiedy marketing stał się istotną częścią funkcjonowania futbolu. Przełom datuje się na 1992 rok, kiedy doszło do rebrandingu Champions League i angielskiej Premier League – zmiany miały na celu rozwój rozgrywek przede wszystkim jak produktu marketingowego.

Produktu marketingowego, czyli mogącego być przedmiotem wymiany lub sprzedaży – można dopowiedzieć.

W powyższej wypowiedzi niezwykle interesujące są daty. Profesor sygnalizuje, że początki marketingu w piłce nożnej sięgają lat siedemdziesiątych, by pod ich koniec pojawiły się już czytelne dla kibiców przejawy jego uprawiania w postaci logo na koszulkach, ale dopiero na początku lat 90. dokonał się prawdziwy przełom w intensywności tego marketingu. Znowu mamy tu do czynienia z pewnym procesem, a nie z jakimś jednorazowym aktem.

Powyższy proces, w którym można odnaleźć pewne przełomowe daty, jest czasowo zbieżny z procesami, które już poprzednio wymieniłem: procesem społecznej akceptacji zmiany znaczenia słowa walkower przynajmniej w piłkarskim świecie oraz z procesem zrywania boiskowej umowy, której efektem jest zmiana meczowej oferty przez organizatorów.

Część V
Skąd wiadomo?

Wskazałem w artykule na trzy różne procesy w ich przełomowych fazach. Starałem się jakoś uzasadnić ich wyróżnienie i warto jeszcze raz dokonać przeglądu argumentacji tego wyróżniania z uwagi na to, że nie funkcjonują one (przełomy) przynajmniej w szerszym obiegu publicznym.

A może dlatego nie istnieją w szerszym obiegu publicznym, bo ich w ogóle nie ma? Właśnie! Może owe przełomy są tylko wytworem piszącego o nich? Nie jest to banalny problem i jeszcze raz wypada zrekapitulować dotychczasowe refleksje.

Przełom walkowerowy

Pokazanie, że słowo walkower używane jest w piłkarskim świecie niezgodnie z tradycją było bardzo proste. Wystarczyło sięgnąć po odpowiednie słowniki sprzed niewielu lat i porównać z odpowiednimi regulaminami publikowanymi przez PZPN. Wprawdzie w artykule powołuję się na Wikipedię, ale na wszelki wypadek sprawdziłem w ostatnim Regulaminie Dyscyplinarnym Polskiego Związku Piłki Nożnej (wprowadzonego w życie z dniem 1 lipca 2013 roku)

Jakieś dokładniejsze cezury czasowe zapewne dałoby się ustalić, ale na potrzeby niniejszych rozważań takie bardzo przybliżone oszacowanie wystarczy. Ważne to, że dziś już używanie tego słowa w odmiennym znaczeniu nie budzi powszechniejszego zdziwienia. Na dobrą sprawę każdy w miarę kompetentny użytkownik języka polskiego mógłby tę zmianę zauważyć i wielu to zapewne zauważyło, ale w tym artykule ta zmiana uzyskała status problemu godnego głębszego zastanowienia.

Złamanie boiskowej umowy

Jak udowodnić, że taka umowa w ogóle istniała? Na żadnym papierze prawdopodobnie się jej nie znajdzie. Można jednak odwołać się do prawa zwyczajowego.

Prawo zwyczajowe nie jest prawem nadanym przez jakąś instytucję. O jego istnieniu decyduje tradycja, przekaz historyczny, praktyka jego respektowania na określonym obszarze. Prawo zwyczajowe jest przestrzegane bez odwoływania się na jakieś akty prawne czy instytucje.

Czy prawo zwyczajowe odnoszące się do tego, że decyzja sędziego boiskowego kończącego mecz była jednocześnie decyzją o uznaniu za ostateczny wynik gry ustalony do momentu jej zakończenia obowiązywało w Polsce? Obowiązywało chyba bardzo długo. Nie znalazłem wśród starszych kibiców kogoś, kto potrafiłby przypomnieć sobie jakiś precedensowy przypadek.

Dość powszechne zaskoczenie przypadkiem Legii może świadczyć, że być może był to w ogóle pierwszy taki przypadek, z jakim polscy kibice się zetknęli. Bardzo wymowny może być tutaj swoisty dwugłos znanych piłkarzy grających w tym samym zespole polskiej reprezentacji, który rozpoczął wspaniały okres polskiej piłki.

Grzegorz Lato, król strzelców mistrzostw świata w 1974 roku, były senator RP, były Prezes PZPN w odpowiedzi na jedno z pytań dotyczących Legii odpowiada:

- Są pewne przepisy. Jeśli prowadzi pan samochód i jest ograniczenie do 70 km na godzinę, a jedzie pan stówką, to nie tłumaczy pan później policji, że to nie pana wina - zauważa Lato.
[Kacper Zieliński,15.08.2014]
[http://gwizdek24.se.pl/pilka-nozna/liga-mistrzow/grzegorz-lato-to-co-wykrecili-dzialacze-legii-to-amatorszczyzna-wideo_417467.html]

Są przepisy, należy ich przestrzegać. Koniec i kropka. Jest w tej wypowiedzi jednoznaczne odwołanie się do regulaminowych przepisów, do prawa stanowionego.

Trochę co innego słychać w wypowiedzi Jana Tomaszewskiego, człowieka, który zatrzymał Anglię, posła RP:

- Został zabity sportowy duch walki. Jeśli to prawda, a wszystko na to wskazuje, że jeden dżentelmen podjął tę decyzję, to jest to największy skandal w historii sportu!
[Mateusz Romian,14.08.2014] [http://www.legia.sport.pl/legia10,139320,16478474,UEFA_podtrzymuje_walkower_dla_Legii__Tomaszewski_.html]

Ducha walki trudno zadekretować w jakichś przepisach. Jeśli istnieje, to w postawach zawodników, ale też można się go doszukiwać w postawach kibiców i organizatorów. Prawo zwyczajowe nie istnieje bez określonych postaw wyrażających się w przestrzeganiu pewnych norm, nawet jeśli nie są one napisane.

Prawo zwyczajowe nie istnieje tam, gdzie ono jest powszechnie i nagminne łamane. Wtedy bowiem trudno mówić o takim prawie, gdyż nie sposób zauważyć przejawów jego istnienia. Czy jednorazowy przypadek Legii, jeśli on faktycznie był jednorazowy, upoważnia do mówienia o złamaniu określonej normy prawa zwyczajowego? Może to tylko incydentalne jego przekroczenie?

Złamanie normy, o której tu mowa nie nastąpiło w momencie ukarania Legii futbolowym walkowerem, ale w momencie wprowadzenia określonych przepisów UEFA na obszar Polski. Prawo stanowione okazało się w praktyce silniejsze od prawa zwyczajowego.

Wyeliminowanie Legii dlatego było dla wielu kibiców tak bulwersujące, że po prostu ujawniło istnienie przepisów, których trudno się było im spodziewać. Te przepisy nie zrodziły się w Polsce to i nie respektowały funkcjonującego tu prawa zwyczajowego.

Czy to zwyczajowe prawo było niegdyś respektowane w całej Europie? Nie dysponuję wiedzą ani materiałami pozwalającymi coś bliżej o tym powiedzieć. Domniemam tylko, że Polska nie była jakimś absolutnym wyjątkiem.

Przełom marketingowy

O istnieniu tego przełomu nie muszę Czytelników już przekonywać i coś uzasadniać. Mówi o tym wyraźnie i wprost profesor Chadwick.

Czy przed owym marketingowym przełomem nie było w Polsce żadnego marketingu czy reklamy? Była, ale w swej najbardziej zalążkowej postaci. Sama informacja o tym, kto z kim, gdzie i kiedy się spotyka oraz ile kosztuje bilet jest już bowiem przejawem reklamy i marketingu jednocześnie, choć na najbardziej elementarnym poziomie. Dziś te problemy angażują wybitne umysły, ze środowisk akademickich włącznie.

Gdy nie wiadomo o co chodzi, z pewnością chodzi o pieniądze. Ani chybi! Złamanie boiskowej umowy ma swoje przyczyny w ekonomicznym podłożu sportu. Takie ogólne stwierdzenie, to jednak trochę mało dla bardziej dociekliwych. Szersze objaśnienie to już z kolei za dużo jak na ramy niniejszego artykułu.

Zamiast zakończenia

Teoretyczne krążenie wokół futbolowego walkowera dość nieoczekiwanie doprowadziło mnie do identyfikacji tytułowego problemu złamania boiskowej umowy. Czy ta identyfikacja spełnia różnorakie wymogi rzetelności pod różnymi względami? Takowa wymagałoby już niemałego elaboratu naukowego.

Czy ta identyfikacja jest przekonująca dla Czytelników? Poddaję się tutaj pod ich osąd. Dla młodszych Czytelników może ta kwestia być historyczną ciekawostką, dla starszych – okazją do skonfrontowania swoich spostrzeżeń, przemyśleń czy nawet sprzeciwu wobec części lub całości tego, co o tej kwestii napisałem.

Problem zepsucia meczowej oferty ma już dla kibiców chyba daleko większe znaczenie. Nie jestem przekonany, że jest to wyłącznie moje odkrycie, że nie jest to odkrycie w sensie subiektywnym, że nie jest ono intuicyjne wyczuwalne przez niekoniecznie małą liczbę osób zainteresowanych piłkarskim światem lub aktywnie w nim zaangażowanych.

Rzecz w tym, że te intuicyjne niepokoje starałem się jakoś opisać, określić, dać nazwę temu, czego one dotyczą. O czym się publicznie nie mówi, to publicznie nie istnieje. Sama świadomość możliwego zagrożenia zmniejsza frustracje w przypadku jego zmaterializowania się. Na szczęście nie wszystkie mecze kończą się tak, jak mecz Legii z Celtikiem, a świat piłki nożnej ciągle ewoluuje. Nie piszę o nim, by do niego zniechęcać.

Wręcz przeciwnie, bo z wielu różnych względów jest to świat fascynujący.

                                                                                                                                                 Edward M. Szymański