Zaręczyny z rodzicami czyli pierwsze poważne starcie... już na samym starcie.
Pewnie - to, że trzeba coś sensownego powiedzieć przy przyszłych teściach sprawia, że nawet największemu twardzielowi miękną lekko kolana, ale w praktyce okazuje się zazwyczaj, że nie taki diabeł (czyt. teściowa) straszny, jak go malują.
Na wejściu wręczamy "mamusi" kwiaty, całujemy w rączkę, grzeczny ukłon, szurnięcie nóżką, tworzymy miłą atmosferę. "Papie" z kolei można staropolskim zwyczajem przynieść jakąś flaszeczkę, w nadziei, że z otwarciem nie będzie zwlekał jakoś przesadnie długo. Kilka miłych słówek , typowe powitalne pitu-pitu, wszyscy wiemy, o co chodzi, ale udajemy, że właściwie to spotkaliśmy się przypadkiem... Taka niespodzianka bez elementu zaskoczenia.
Czekamy, aż mamusia poda obiad. Zachwycamy się tym, co na talerzu, choćby to i kacza kupa była, to twardo chwalimy, że to najlepsza kacza kupa, jaką w życiu nam się przydarzyło spróbować. Gdy przeżujemy i dzielnie przełkniemy ostatni kęs wstajemy ładnie, łapiemy przyszłą narzeczoną za rączkę i ogłaszamy, że... chcemy coś ogłosić.
I tu zaczyna się problem - co powiedzieć?. Prosić o rękę "papę', padać do nóżek "mamusi"? Nic z tych rzeczy. Mówimy po prostu, że kochamy, że do końca życia chcemy, że tegoż życia na tym łez padole bez Niej sobie nie wyobrażamy itp. itd. No i że tylko ich błogosławieństwa do szczęścia nam brakuje. I że będziemy dbali, kochali i szanowali. I w ogóle.
I pierścionek zaręczynowy zza pazuchy wyciągamy. Na kolanko bach. Ona na paluszek najukochańszy go wciska, szczęściem promieniejąc, w skowroneczkach cała, piersią ze wzruszenia faluje.
I "mamusia" już łezkę powinna ocierać ukradkiem.
I "papcio" już powienien kieliszki rozstawiać.
I to by było na tyle właściwie.
Źródło: http://misjawesele.pl/zareczyny-z-rodzicami-nie-taka-tesciowa-straszna-jak-ja-maluja/