JustPaste.it

Orgazmy naszych przodków.

co by było z nami, gdyby tatko nie molestował mamy

co by było z nami, gdyby tatko nie molestował mamy

 


Jak przeżywali orgazm nasi przodkowie? W zakresie indywidualnych przeżyć pewnie nic się nie  zmieniło od tysięcy lat. Poglądy dotyczące orgazmu i poczęcia życia jednak ewoluowały.

Arystoteles i Hipokrates definiowali orgazm jako nieodłączny składnik udanego poczęcia  życia. Oczywiście obaj się mylili, może dlatego, że nie wiedzieli nic o łechtaczce, którą  odkrył dopiero renesansowy profesor z Padwy: niejaki Mateo Colombo.

Inny myśliciel Soranos z Efezu, stwierdził na temat poczęcia autorytatywnie, „że nie jest istotne, czy kobieta odczuwa przyjemność – liczy się tylko orgazm mężczyzny”. Soranos miał do swojej głupoty pełne prawo, bo żył na przełomie I i II wieku n.e. Wiele z takich pomysłów jednak do tej pory funkcjonuje w malutki, ciasnych rozumkach do tej pory, mimo, że upłynęło prawie dwadzieścia wieków.

Dziś pewne kręgi postulują, by kobiety w okresie napięcia miesiączkowego pozbawić zdolności do czynności prawnych.

Najbardziej znany katolicki autorytet moralny św. Augustyn z Hippony, uznał kobietę za największą przeszkodę na drodze do tzw. zbawienia, a inny święty, Tomasz z Akwinu, był jeszcze głupszy i zasłynął stwierdzeniem, że: „onanizm jest występkiem gorszym niż stosunek z własną matką”.

Guibert z Nogent nazywał go „płynną ofiarą złożoną szatanowi”. Kolumban zalecał za ten czyn karę dwuletniego postu, a Jean Gerson lekarstwo – w postaci samobiczowania.

Arcybiskup Reims Guy z Roye zawyrokował, że onanizm stanowi grzech tak ciężki, iż odpuścić go może wyłącznie sam biskup, i to w drodze wyjątku.

Bogobojność i rozum jak widać nie zawsze są przyjaciółmi.

Tomasz wywołał histerię zakazu masturbacji, która zawładnęła całym zachodnim światem na  kilkanaście wieków. Przynajmniej w teorii. Z praktyką było chyba gorzej. Z naturą nawet papież  nie wygra. To jednak niech pozostanie tajemnicą spowiedzi. Można żyć w celi bracie, ulżyć sobie  i skorzystać z furtki do zbawienia.

W praktyce nie było aż tak źle. Paenitentiale Bigotianum z IX wieku masturbujących się księży zalecało karać zaledwie trzytygodniowym postem. Penitencjał Staroangielski „brukanie swego ciała własnymi rękoma” też obłożył tylko 20-dniowym postem.

Jurysdykcja świecka prawie w ogóle nie zajmowała się tymi sprawami, a wyroki były łagodne.

W 1710 r. pewien nawiedzony konował z Londynu wydał nawet książkę pt.: „Onanizm albo  o okropnym grzechu samosplamienia”. Podał w niej przerażające skutki jak to wówczas określano uprawiania samogwałtu:

- ślepota, paraliż, zez, łysienie, wypadanie zębów, nocne moczenie, platfus, a onanistę poznać można po tym, że  .... prostują mu się włosy łonowe.

Następni "badacze", jak protestancki lekarz Simon-Andre Tissot w roku 1758 ochoczo potwierdzał  te bzdury o onanizmie dodając swoje "rewelacje". Tissot wydał swoje dziełko pt. „Onanizm” gdzie  pisał, że „mózg onanisty wysycha tak bardzo, że można usłyszeć jak grzechocze w czaszce”.

On przynajmniej mógł się onanizować do woli, bo o czaszkę nie miało u niego co grzechotać.

Inny mądrala, teolog moralny, zakonnik, bo księża muszą mieć na ten temat od wieków najwięcej  do powiedzenia J. C. Debreyne, w 1842 r. opisał i potwierdził kolejne skutki onanizmu, których nie warto  przytaczać, bo szkoda czasu. Stwierdził, że onanizm jako ciężką chorobę można leczyć. Był też  zdecydowanym zwolennikiem usuwania łechtaczki. Zabieg ten w jego ocenie chronił kobiety od zła tego świata.

Nieco wcześniej pewien fizyk z Austrii, Franciszek Antoni Mesmer, już około 1775 roku polecał terapię  magnetyzmu zwierzęcego w leczeniu kobiet, organizując seanse zbiorowej hipnozy w czasie których doprowadzał  je do intensywnych orgazmów. Franuś miał potem kłopoty, bo chyba też miewał orgazmy, tyle, że bez hipnozy.

Na wskutek tych "nauk" w XIX wieku podstawowym, zalecanym leczeniem histerii, epilepsji i żylaków u kobiet, a także  jako środek zapobiegający ich demoralizacji było wycięcie łechtaczki lub przypalenie jej rozpalonym żelazem.  Praktyki te podważył dopiero w swych badaniach Zygmunt Freud na początku XX wieku.

Tego typu barbarzyńskie praktyki są zresztą stosowane do dziś w wielu krajach afrykańskich i azjatyckich.

Dzięki pracom Freuda, Junga, Kinseya, Johnsona i wielu innych nadszedł czas przełomu w postrzeganiu kobiecej  seksualności i ich seksualnej satysfakcji.

W roku 1900 John Butler skontruował pierwszą maszynę do osobistego wibromasażu, która potem zrobiła furorę i dzisiaj  znana jest jako wibrator.

Na początku II wojny światowej niemiecki fizyk Wilhelm Reich prowadził w swoim laboratorium w Stanach Zjednoczonych kontrowersyjne badania nad orgazmem wywoływanym przez tzw. orgon, czyli podstawową energię kosmiczną. Zbudował  nawet urządzenie, które wyzwalało orgazm u osoby będącej w jego środku. Maszyna została jednak zarekwirowana i  zniszczona przez FBI, a jej twórca wylądował w więzieniu, gdzie zmarł.


Rok 1950 to przełom dla postrzegania ludzkiej, a w szczególności kobiecej seksualności. Albert Kinsey opublikował wyniki  swoich dwuletnich badań nad seksualnością amerykańskich kobiet, które były wstrząsem dla opini publicznej. Udowodnił też,  że już noworodki mają zdolność przeżywania orgazmu, a seks oralny i masturbacja są praktykowane przez znacznie większą  grupę ludzi, niż dotąd sądzono.

W 1965 roku Masters i Johnson, ogłaszają swoje prace i wywołują kolejny szok obyczajowy. Mężczyźni na całym świecie dowiedują się, że kobieta może osiągać wielokrotny orgazm. Opracowano również dzięki tym seksuologom skuteczną metodę opóźniania przedwczesnego wytrysku.


W Polsce tabu przełamuje w 1976 roku książka „Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej, w której temat orgazmu kobiety pani doktor opisuje bez skrępowania i fałszywej wstydliwości.

Książka sprzedała się w rekordowym 7 milionowym nakładzie. Prawie każdy Polak miał ją w domu.


W 1981 roku John Perry i Beverly Whipple, publikują wiedzę na temat kobiecego orgazmu popularyzując odkrycie Ernsta Graefenberga, który w 1950 r. uznał za najbardziej aktywną, damską strefą erotyczną punkt leżący koło cewki moczowej, który powiększa się podczas pobudzenia seksualnego. Tak rozpoczęła się kariera sławnego punktu G.

Punktu, o którym wie prawie każdy facet, ale którego podobno nikt tak naprawdę nigdy nie znalazł.


W 1993 roku Robin Baker i Mark Bellis, publikują badania według których orgazm powoduje skurcze macicy, a te pomagają plemnikom wędrować w kierunku jajeczka.

Ich poglądy obalaliła Elisabeth Lloyd w 2005 roku udowadniając, że kobiecy orgazm jest biologicznie zupełnie niepotrzebny i można go traktować w jako wspaniały prezent od matki natury.

Przez wiele setek lat funkcjonowały społeczne i religijne uwarunkowania i przeświadczenie, że seks jest złem, a odczuwanie przyjemności, a szczególnie orgazmu jest grzeszne i brudne.

Dotyczyło to zwłaszcza kobiet. Za seks odpowiadały one. Mężczyźni byli tylko ich ofiarami.

Porządnej kobiecie, matce Polce, oddanej mężowi, dzieciom, kuchni i kościołowi nie wypadało mieć przyjemności. Ubrane w nocne koszule zapięte pod szyję, z dziurką w określonym miejscu, obracały obrazy na ścianie, by nie narażać świętych na zgorszenie i czekały na kolejny dar zapłodnienia, albo.....bolała je głowa.

Jak to jest z tym seksem? Dobry, czy zły? Myślę, że jest darem natury, lub jak kto woli Boga. Jest biologicznym narzędziem. Jest niczym nóż. Od nas zależy jak go wykorzystamy.

Oderwany od uczuć, traktowany jako zabawka może wyrządzić znacznie więcej szkody, niż nam się wydaje. Tam gdzie są głębsze uczucia jest wręcz niezbędny jak cement przy budowie mostu między dwoma brzegami płci.

Tak, czy inaczej, cieszmy się, bo jesteśmy dzięki temu, że nasi rodzice nie byli świętymi, tata molestował mamę i zapomnieli na chwilę o zbawieniu.