JustPaste.it

Obrazki z podróży- Januszostwo.

Podróże- małe i duże. Czyli „Janusze wszystkich krajów- łączcie się!”

 

 

Janusza i jego towarzyszkę życia Grażynkę możemy spotkać wszędzie i nie musi to być wcale Polak. W takiej Słowenii np. nad jeziorem Bled. Para Estończyków. Skąd wiem, że Estończyków? Po rejestracji- EST. Chyba… Po fladze umieszczonej na samochodzie nie bardzo- bo flagę mieli fińską. Estończycy… W dodatku bardzo dumni ze swego pochodzenia. A ja tam trochę znam historię i nie wiem, czy byłabym taka dumna…Cóż… Jechaliśmy długo, noclegu nie byliśmy pewni, bo niby wszystko zarezerwowane. Teraz musimy szybko namiot rozstawić, bo zmierzcha…  Dookoła alpejski krajobraz i, do diabła! nie będę sobie zaprzątała głowy trudną historią byłych Republik Radzieckich.

Pańćia wychodzi z wypasionego audi i oparta o jeszcze bardziej wypasiony namiot wezyra, skarży się, że mój pies walnął jej kupę koło przejścia. Też byłabym oburzona, owszem, ale mój pies nie zdążył podnieść łapy, bo przed chwilą przybyliśmy. Wysilam swoją mózgownicę, żeby najłagodniej po angielsku wyłuszczyć sprawę, ale wszystko, co zdołałam wykombinować, to było:

            - Its to big this shit.

Estońska Grażyna zamrugała doczepianymi rzęsami. Swoją drogą- pod namiotem doczepiane rzęsy? I strój pajaca? Na sobie miała rozpinany na suwak kombinezon z pluszu w biało-niebieskie paski. Chyba do spania.

            - My dog is small…

Wydobyłam jeszcze z siebie grzecznie i nieśmiało. Rzeczywiście gówno było monstrualne. Mój pies, żeby zrobić coś takiego, musiałby wywrócić z siebie wszystko na drugą stronę, łącznie z oczami. Prychnęła, wzruszyła ramionami i oburzona mamrocząc coś po estońsku, zniknęła za chińskim parawanem. Pomyślałam, że pewnie na nas naskarży, a tu policji jak mrówków. Po drodze mijaliśmy całe stada, a parkingu pilnowały dwa radiowozy. Chyba bardzo chcą mieć niemiecki porządek, ci Słoweńcy…Cóż… Też trudną historię mieli.

Janusz Estoński milcząco towarzyszy swojej upiętej w kok podróżny blondi i w kółko  sprząta. Ale nie obce psie kupy, oczywiście. Więcej trudno mi coś powiedzieć, bo resztę uparcie skrywał szczelny parawan. Jedno, co do mnie dotarło to wniosek, że Janus Estonicus uwielbia pompować. Oczywiście nie ustami, bo tych używa rzadko, a pompką. Pompka pierdziała i skrzeczała, jakby w zemście za big shit. Co pompował, nie wiem, ale musiało bardzo cierpieć.

 

            Janusz Estoński nie jest zapewne jednak tak uzbrojony w rzeczy napompowane, jak Janus Germanus. Niemcy mają w tym mistrzostwo świata. Widziałam już pompowany niemiecki, wysokiej jakości pełnowymiarowy kajak, pontony- małe, średnie, duże i ogromne, nie wspominając o zwykłych materacach do pływania, spania i Bóg wie, czego jeszcze. Oczywiście piłki, motylki do pływania, rowery, parawany, nawet buty z pneumatyczną podeszwą.

Generalnie- Niemiec na plaży to przekleństwo. Generalnie- dobrze powiedziane… Niemiecki Janusz anektuje natychmiast całą przestrzeń, rozsiada się na niej szeroko i uważa od tej pory za swoją. Szczególnie na chorwackich plażach to spory problem. Na bardzo ostrych skałkach wylewają beton, by turysta mógł złożyć cielsko i wejść do wody bez kontuzji. Nas napadła cała niemiecka familia- czwórka dzieci-podrostków, Mutter i  babcia. No i Janus- Zdobywca oczywiście. Na początek rozłożyli wielki namiot na betonie- zejściu do morza, także od tej pory każdy już musiał wykonać slalom między ich rzeczami i tym potwornym namiotem, by skorzystać z kąpieli. Całe szczęście namiot- parawan nie miał linek i półokrągły stelaż przystosowany był zapewne do tutejszych warunków przez najlepszych naukowców w najlepszych laboratoriach niemieckich. Czułam się, jak przed wojną walcząc o dostęp do morza. Jak pod Grunwaldem rozstawili namioty… Tylko nie wysłali jeszcze nikogo z mieczami…Lebensraum sobie zrobili... Czołgiem tu przyjechali?

 Na wąskim pasku betonu leżały, w nienagannym porządku obok siebie- trzy deski do pływania z wiosłem (najnowszy hit wakacyjny- płynący wygląda jak flisak), ponton, maski i rurki do nurkowania, sześć par klapek i trzy wiosła. W namiocie siedziały chwilami dzieci i Mutter, a babcia spoglądała dumnie na wszystko z leżaczka. Mimo, że znam język Goethego i nawet obszerne fragmenty „Fausta” na pamięć, po godzinie miałam dosyć. W dodatku żar lał się nieba i bez pływania nie dało rady wytrzymać. Siedziałam więc nadal dumnie w cieniu lasu ( jedynej tutaj marnej oliwki, której cień dzieliłam z moim psem- nomen omen sznaucerem), jak nasi pod Grunwaldem, czując że nawet jak zwyciężę, nie wykorzystam zwycięstwa.

No i polski Janusz…

Żeby go zobaczyć wyjechałam aż na 1922 metry nad poziom morza. Na Voglu jest taka ławeczka na szczycie, zwrócona na Triglaw- bajka! Mogłabym poemat epicki wierszem napisać. Może i bym mogła, gdyby nie Janusz z rodziną. Cieszyłam się nieziemską ciszą wśród śpiewu ptaków i bzyczenia pszczółek zapylających alpejskie kwiatki, gdy, jak wściekła wataha wdarło się Januszostwo. Najgorsza była Grażynka- towarzyszka życia Janusza. Nie można bowiem zrobić zwykłego zdjęcia bez wrzasku. Ustawiała Januszątka czterdzieści razy zanim raz pstryknęła smartfona.

            - Ty… Ale tu ładnie, no nie?- szturchnęła w bok męża, w przerwach porykiwania na dzieci.

            - Uhm… - potwierdził zapinając klapki ogrodowe.

Dzieci też takie miały. Fakt, że dzieci polskiego Janusza są wyjątkowo niesforne i hałaśliwe, ale zapewne przyzwyczajone do wrzasku. Ganiały się w tych klapkach wokół „mojej” ławeczki i pluły na siebie dość celnie. Janusz reagował nieco ospale, a Grażynka darła japę. Nawet jej raz zwrócił uwagę:

            - Musisz tak wrzeszczeć? Ludzie tu są!

            - Mnie to nie przeszkadza! – odpowiedział dumnie.

Aż mnie zacukało, ale że chronicznie boję się chamstwa, nie powiedziałam nic. Jechałam pół Europy, wyjechałam prawie  2000 metrów pod niebo, by szlag mnie trafił na spotkanie Polaków.