JustPaste.it

O koniach, psach, o tych większych i mniejszych naszych przyjaciołach

Czy zwierzęta myślą, czy czują, czy to są tylko ludzkie odczucia? A emocje, sympatie, a taka miłość do i od zwierzaka? Czy może to uczucie być dawane, też w drugą stronę?

Czy zwierzęta myślą, czy czują, czy to są tylko ludzkie odczucia? A emocje, sympatie, a taka miłość do i od zwierzaka? Czy może to uczucie być dawane, też w drugą stronę?

 

 

 

 

JERZY STRZEMIĘ JANOWSKI „KARMAZYNY I ŻULIKI”

czyli o zwierzętach dobrze i źle urodzonych

 

b63d1ebc7a8097add5c1bebf994e49ea.jpg

LALKA

Opowieść ta obejmie historię najdziw­niejszego czworonożnego stworzenia, jakie w swoim życiu spotkałem. Początek i jego koniec jest mi nieznany, znany mi jest tylko początek mojej z nim znajomości.

W roku tysiąc dziewięćset jedenastym przejeżdżałem przez małą pod­karpacką mieścinę Ustrzyki. Żydkowie znali doskonale mój pojazd i znali moją pasję do koni, więc zostałem natychmiast osaczony przez nich:

— Panie dziedzicu, mamy coś dla pana… .

Istotnie było to „coś". Coś niewiadomego, skudłaczonego, brudnego, stało w ciemnym oszalowa­nym boksie, zamkniętym na dziesięć spustów. Żydek mi wytłumaczył, nie krępując się wcale, bo znał moje zamiłowanie do „wariatów", że to jest wariatka, że do boksu nikt wejść nie może, że przez górę wrzuca się jej siano, bo „una od razu zabije", ale pan dziedzic da sobie rady… .

Myślałem, że żydek koloryzuje, właśnie dlatego, że miałem opinię kupującego rozmaite wariaty idummkolery. Skoro jednak spojrzały na mnie oczy tego stworzenia, oczy przerażonej sarny, która woła o ratunek, bez namysłu zdecydowałem się ją kupić. Wypłaciłem siedemdziesiąt koron gotówką i ku oburzeniu mego starego furmana Jędrzeja, przyzwyczajonego zresztą nie do takich moich końskich wybryków, kazałem ją odesłać do Łoboźwy, do siebie.

Skudłaczone „Coś" zostało nazwane Lalką, może banalnie, ale doprawdy nie było na świecie żywej, ani sfabrykowanej lalki, równie słusznie noszącej tę nazwę. Kłaczka niesamowita niewiadomego pochodzenia. Opiekowaliśmy się nią jak małym, chorym psychicznie dzieckiem i po kilkunastu dniach Lalka zaczęła się uspoka­jać. Znając i ceniąc duszę zwierzęcia, dałem jej przede wszystkim wolność, do tego stopnia, że boks jej był stale otwarty. Mogła so­bie wchodzić i wychodzić ze stajni ile zechciała. Od razu wyczułem, że ona nie znosi zamknięcia.

Ale ona jeszcze wiele innych rzeczy nie znosiła, na przykład zamiatania stajni, albo czyszczenia nieznośnej, łaskotliwej i kwiczącej Irlandki Mitzi. Ledwo zaczynało się zamiatanie stajni lub ledwo kwiknęła Mitzi, już Lalki nie było. Po dobrej godzinie wracała, że tak powiem, na pal­cach do stajni, strzygąc oczami i patrząc mądrymi, wprost ludzkimi oczami: zali nieszczęście minęło? Zali miotły przestały się szastać, a źli ludzie dręczyć Mitzi? Jeżeli tak, to wracała spokojnie do boksu. Pozwalała się czyścić, ale drżąc jak w febrze, z uszami położonymi, z oczami na wierzchu, nie czyniąc jednak nigdy naj­mniejszej krzywdy człowiekowi.

Z czasem stała się Lalka obiektem miłości wszystkich, ukochaniem wszystkich w całym dworze: swoich państwa, służby, dzieci, swoich towarzyszy stajennych, a co najciekawsze, całej sfory psów, od foksterierów, aż po charty i kundysy. Pełno jej było wszędzie, łaziła po schodach, po pokojach, żebrząc nóżką o cukier i chleb. Mówią, że zwierzęta tym się różnią od człowieka, że nie znają śmiechu i uśmiechu. Nie­prawda, bo Lalka była cała śmiechem, uśmie­chem i radością.

Ledwo wyżebrała cukier, gnała do psów na za­bawę. Nieraz dokuczyły jej, uszczypnęły w śliczną pęcinkę w atłasowe nozdrza. Lalka darowy­wała wszystko, byle się bawić, byle się gonić, by­le prowadzić sforę na łąki i w las. Dziwnego tego stworzenia, nikt nie potrafił nie lubić. Nawet pie­kielnica Mitzi, która kopała na śmierć wszystkie konie i gryzła jak tygrysica, która miała już na sumieniu niejednego woziwodę, zatłuczonego w domu lub w turnieju na popasach i wszystkie zre­sztą moje poharatane kości, nawet ta piekiel­nica była dla Lalki łaskawą.

Lalka mogła wchodzić do jej boksu, niedostęp­nego dla nikogo i wtedy odnosiło się wrażenie, że Mitzi cieszy się i bawi Lalką, jak dobry, sil­ny, wyrozumiały człowiek dzieckiem, ufnym i naiwnym. A z innymi końmi, zwłaszcza z folblutem Trosem, była przyjaźń nieograniczona. Raz w czasie bardzo śnieżnej zimy wybiegła Lalka ze staj­ni, prowadząc za sobą swój dwór, t. j. Erosa i sforę psów. Poszły w las. Nigdy nie były zamknięte na padokach, tylko ganiały tam, gdzie chciały i nikt na folwarku nie zwracał uwagi, gdy tej bandy brakowało.

Dobrane towarzystwo i tym razem znikło za podkarpackimi pagórkami bez śladu, ale po jakimś czasie widzę, że Lalka wraca sama. Zauwa­żyłem, że wpada do boksu i wypada, cała jakaś roztrzęsiona, z oczami w słup. Zatrzymuje się, jakby bezradna i cwałem, oglądając się ciągle wstecz na nas, leci w świat z powrotem, całym swoim zachowaniem wołając nas na ratunek.

— Coś musiało się stać! — mówię do furmanów. — Na pewno coś się stało Erosowi, bo bez niego nie byłaby Lalka wracała. No i psów także nie widać… .

Wbiegamy pędem na płaskowzgórze i widzimy obraz, jakiego już nigdy w życiu oglądać nie mia­łem. Oto w zaspie śnieżnej, głębokiej, leży zmordowany, nieustraszony Eros, ale teraz przerażony. Wokół niego sie­dzą zziajane psy ochrypłe od naszczekiwania, a nad tym pobojowiskiem matka Grakchów (wzór matki) Lal­ka, przerażona, wpatrzona bez tchu w ginące­go jej zdaniem, przyjaciela.

Szybko pomogliśmy Erosowi wydobyć się z opresji, a Lalka wtedy, jakby dostała bzika. Jak star­sza siostra pocieszająca brata po niemiłym wy­padku i dziękująca ludziom, że głupiemu dziecku pomogli, podbiegała, wracała, konopasiła się, trącała pyskiem, łasiła się. Po tym zdarzeniu, u całej służby stajennej podwoił się respekt dla Lalki, a na ucho mawiano sobie, że w kobyle pokutuje jakiś duch. Czysty czy nieczysty? To jest niewiadome, ale w każdym razie niekoński.

Tymczasem zaczęły się przygotowania koni do wyścigów rymanowskich. Zaraz pierwszego dnia próby z Lalką, raczej żartobliwej, zdębiałem. Lalka wytrzymała każdy najcięższy galop z naj­lepszymi końmi i nie objawiała najmniejszego zmęczenia. Tylko nie uznawała stępa ani kłusa. Albo galop, albo nic.

„Coś" miało charakter nie lada, ale to „coś" miało zarazem taki urok, że postanowiłem ją trenować sam. Ciężkie chwile przeżyłem przy tym nerwowym, fantastycznym, ambitnym, czasami nieprzytomnym, a tak bardzo mądrym stworzeniu! Ale nagroda nastąpiła nieoczekiwanie.

Przyszedł czas wyścigów w Rymanowie. Tor ten w Galicji był bardzo renomowany i znany nawet w Austrii. Zapisy były liczne, materiał koński do­borowy, zjazd widzów z całej Galicji i nawet z Austrii przyjeżdżały tłumy. Miałem prowadzić moją stajnię, było to kil­kanaście koni. Odległość wynosiła dziewięćdziesiąt kilometrów. Nie było z tym kłopotu, ale co robić z Lalką, która się nie da prowadzić, ani uwiązać? Ku wielkiemu znowu zgorszeniu Jędrzeja i Michała, postanowi­łem Lalkę puścić luzem, za taborem koni i powo­zów, co okazało się doskonałym. Lalka biegła ochoczo, zaczepiała po drodze ludzi, grzebała wdzięcznie nóżką, prosząc każdego o smakołyk, ale prawdziwy cyrk urządziła dopiero na rynku w Sanoku. Wpadła bez żenady między stragany z kalarepą, marchwią i jabłkami, i prosiła zestrachane baby o dary. Nie ze skąpstwa, ale ze strachu baby zaniemówiły i nie odpowiadały jej życzeniom. Nie chcecie!? — powiedziała sobie — to dam sobie radę sama. Mało razy dewasto­wałam ogród warzywny w Łobozwie!?

I faktycznie, podjadła sobie jabłek i słodkiej kalarepki i marchwi do woli. Popłoch zrobił się na ryn­ku, bo latała od straganu do straganu, wywraca­jąc kosze i wybierając co najsmakowitsze okazy, a kiedy bladym z emocji babom chciałem za to spustoszenie zapłacić, roześmiały się:

— A gdzieżbyśmy ta za takiego kunia cudaka brały!? Toż to teater nie kuń… .

I jeszcze ta i owa dołożyła Lalce, która łobuzerskimi oczami zdawała się mówić do mnie:

— A widzisz, że mój system najlepszy, że lu­dzie są dobrzy i jabłka także… .

Taka to triumfatorka, zdobywczyni serc i stra­ganów sanockich, przybyła na słynny tor wyści­gowy. Co będzie? W pierwszym dniu był bieg dżentelmeński płaski dla koni pełnej, półkrwi i niewiadomego pochodzenia. Musiałem startować z wagą siedemdziesięciu sześciu kilogramów na Lalce, która nosiła dotąd tylko pięćdziesiąt osiem kilogramów. Prowadzę ją z rozpaczą w sercu z Rymanowa-Zdrój do Rymanowa-Tor (trzy kilometry). Lalka nie chciała biec z końmi wyścigowymi, tylko od razu znalazła się na przedzie przy powozach, w zamę­cie dziesiątków pojazdów, wolantów, breków i land. Biegła tuż za moim powozem, to znowu przed końmi, rozkoszna, rozbawiona, nieprzeczuwająca nic złego.

Nadeszła chwila siodłania i ważenia. Kiedy do­siadłem nieszczęsne stworzenie, obarczone teraz niespo­dziewanie wielką wagą zaprotestowała z niebywałą energią. Wyszła na start jak świeca, na dwóch tylnych nogach, wcale na przednie nie opadając, zupełnie obłąkana ze zgrozy. Oczywi­ście przegraliśmy, Lalka i ja. W trzy dni później taka sama stawka. Siedem koni shandicapowanych (z forami dla słabszych), przy czym najlepsze z nich pod najsłynniejszymi jeźdźcami, jak rekordzista rotmistrz Folisch, śp Ulm, jak pułkownik Heinrich (z którym się niedawno spotkałem na to­rze w Poznaniu) itd. Między nimi ma­lutka Lalka, ale teraz pod normalną wagą. Wszys­cy zaczęli kpić z mojej kobyłki z drobnej, nie­wiadomego pochodzenia, nerwowej, skompromi­towanej w pierwszym dniu wyścigów Lalki.

Kpijcie sobie zdrowo! Ja wierzę w Lalkę, bar­dziej niż w resztę mojej stajni, podówczas wenie dobrej... . I niedaremnie wierzyłem. Lalka jak chciała, na przestrzeni dwóch tysięcy czterystu metrów zdystanso­wała wszystkie konie, o co najmniej dwadzieścia długości! Może jaj coś bezwiednie szeptałem do ucha, jak Karol May swojemu Rihowi, może Lalka zrozu­miała kpiny współzawodników, dość, że wytężyła wszystkie mięśnie, a po ostatnim zakręcie na prostej zrobiła taki fenomenalny rutsch, że wi­działem po bokach odpadające inne konie, jak słupy telegraficzne, mijane pośpiesznym pocią­giem.

Zwyciężyła Lalka bezkonkurencyjnie, w nieby­wałym czasie i z klasą, ku mojej radości, ku osłu­pieniu sportowców, a ku zachwytowi pań i dzieci. Po biegu i odpoczynku zaproszono Lalkę do miejsc dla publiczności. A że Lalka nie padła z przejedzenia się słodyczami i szampanem, to także łaska boska. Po tym wszystkim, syta chwały i zabawy kobyłka, pobiegła luzem za końmi do Rymanowa-Zdrój, a myśmy zasiedli do przyjacielskiej po­gawędki i zapijania zwycięstw w sali bankietowej. W pewnej chwili wchodzi staruszek ksiądz, zbliża się do naszego stołu i pyta się o mnie, o właściciela Lalki. Kiedy mu się przedstawiłem, rzucił mi się na szyję.

— Panie dobrodzieju, łaskawco kochany! Lal­kę znam od paru dni, co dzień chodzę do niej do stajni i cukier temu cudeńkowi noszę i po pysecz­ku całuję. Wierzyć nie chciałem, aby ten filigranek dobiegł nawet ostatni do mety z tamtymi tygrysami a tymczasem, Panie Jezu Nazaretański! Ona nabiła wszystkich i jak! Czekałem na nią na drodze powrotnej z toru, zawołałem, zaraz podeszła, dałem jej znowu cukru, obcałowałem i spłakałem się, żegnając. Niech mi pan dobrodziej, staremu, obieca, że jej w obce złe ręce nie odda i nie pozwoli nikomu skrzywdzić… .

Uściskaliśmy się znowu i niejedną lampeczkę wina za zdrowie Lalki wypiliśmy, ale sądzone było z Lalką inaczej. I skrzywdzili ją, i w obce ręce poszła.

Tymczasem odesłałem ją koleją wraz z tran­sportem koni do mojego drugiego majątku Strutyna, leżącego pod Złoczowem. Dwa dni później sam przyjeżdżam na tamten dworzec i widząc czekającego furmanapytam go. — Jak tran­sport doszedł? Po rzadkiej minie Michała poznaję, że nie wszystko w porządku. A że Lalka była mi oczkiem w głowie, pytam zaraz z trwogą o Lalkę.

— Wszystko dobrze, panie dziedzicu, ino z Lal­ką źle. Jak przyszła, wzięta się wąchać. Pową­chała nowe stajnie, nowych ludzi, nowe boksy i poszła! Tyleśmy ją widzieli. Nie chce wrócić. Gania od dwóch dni po lesie, po polach, podcho­dzimy do niej, ale nie da się zbliżyć. Ani do cukru, ani do jabłek, ani nawet do Erosa. Nie spodobało się jej tu i koniec.

Każę z dworca jechać wprost na łąki lub do lasu. Może będzie koło leśniczówki, gdzie ją ponoś raz widzieli? Istotnie jest. Z daleka widzę jej drobny, nerwowy, suchy korpusik i śliczną głowę z łysiną, nachyloną ku trawie. Wstałem i stojąc na platformie wozu, krzyknąłem:

— Lalka… .

Obejrzała się, zastrzygła uszami, namyśliła się i pięknym, krótkim galopem podbiegła do mnie i już za moim głosem, spokojnie, przyszła na no­wą siedzibę do niezaaprobowanej stajni. Teraz ją zaaprobowała, rozgościła się i znowu, jak w Łobozwi, hulała z psami i końmi. Rozkochani w niej byli moi sąsiedzi. Jeden z nich, Leon Kopczyński ze Suszczyna, zaczął mi perswadować, że stada nie prowadzę, że szkoda takiej cudownej klaczy nie wziąć na matkę, że to na pewno jakaś skra­dziona na Węgrzech przez żydków dobra krew i tak długo mi tłumaczył, tak molestował, aż oddałem mu Lalkę, z tym jego zapewnieniem, że będzie jej jak u mnie: wol­ność zupełna, ludzkie obchodzenie i zgoda na wszystkie pomysły i kaprysy.

Wiedziałem, że Leon Kopczyński dotrzyma zobowiązań, zre­sztą często do niego dojeżdżałem. Lalce było jak w niebie, ale wybuchła wojna. Wojna zabija ludzi, wojna zabija też konie. Cóż dopiero takie fili­grany, takie pajęczynki, takie cuda z nerwów, in­teligencji, wrażliwości i muskułów jak Lalka!?

Toteż pierwszy rosyjski patrol ją porwał i nikt się już nie dowiedział, jaki kozak strzelił jej w śliczny łeb, między śliczne sarnie oczy, bo że tak się stało, nie ulega wątpliwości. Lalka do koń­ca nie znosiła innego jeźdźca prócz mnie (na­wet Kopczyńskiego zrzucała) i nie umiała chodzić ani kłusem, ani stępa. Taki bezustanny galop i stawanie dęba, nie mogły się spodobać ko­zakom, może ją porzucili gdzieś między pobojo­wiskami?

 

Cały tekst, tej bezpłatnej książki:

http://chomikuj.pl/Makaron13/JERZY+STRZEMI*c4*98+JANOWSKI+Karmazyny+i+*c5*bculiki,5005999909.pdf