JustPaste.it

Dziadek Anzelm

Kilka lat temu napisałem opowiadanie... Nawet nie trafiło ono do grona tych z "Wydawnictwa szuflada". Ciekaw jestem teraz waszej opinii dziś, po owych kilku latach :)

Kilka lat temu napisałem opowiadanie... Nawet nie trafiło ono do grona tych z "Wydawnictwa szuflada". Ciekaw jestem teraz waszej opinii dziś, po owych kilku latach :)

 

Dziadek Anzelm był osobą niecodzienną i wyjątkową. Choć mama i ciotki wciąż opowiadały nam jakim to on był dla nich surowym, wymagającym i niepobłażliwym ojcem, to jednak ja i wszyscy moi kuzyni i kuzynki uważaliśmy go za cudownego, bajkowego wręcz człowieka.
Wizyty u dziadka były zawsze długo wyczekiwane i nieustannie wypełnione beztroską i zabawą. Dziadzio, bo tak lubiłem go nazywać, stale miał kieszenie wypchane różnymi cukierkami, które lubił ukradkiem wkładać mi do ręki. Kiedy nieraz zdarzyło mi się coś zbroić, stłuc, nigdy nie był zły. Nie marszczył nawet czoła. Wręcz przeciwnie – kiedy moja mama chciała mi dać burę za stłuczony wazon, czy rozlany sok, dziadek zerkał na nią surowo i kategorycznie zabraniał na mnie krzyczeć. Był jak z bajki. Dla mnie miał tylko jedną wadę – palił papierosy. Dużo papierosów.
Doskonale go pamiętam siedzącego za tym ogromnym, wysokim stołem, spowitego w niebieski obłok śmierdzącego dymu z klubowych, który unosił się wysoko do sufitu i rozpływał się powoli po całym pokoju.
Kochałem dziadzia Anzelma i nienawidziłem jego nikotynowego zapachu.
Kiedy dziadek umarł, miałem zaledwie sześć lat, jednak dokładnie pamiętam dzień, w którym dotarła do nas ta wiadomość. Nigdy wcześniej nie widziałem, aby moja mama płakała, ale wtedy łzy zdawały się zalewać całą jej twarz. Ojciec chodził tylko posępny i milczący, paląc papierosy. Mimo iż nie za bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, co zaszło, to jednak widok moich rodziców sprawił, iż sam bardzo płakałem.
Przez dwa następne dni było już tylko gorzej. Zawsze lubiłem rodzinne odwiedziny, jednak wtedy, wraz z kolejnymi członkami naszej familii, do domu napływały coraz to nowe fale smutku i goryczy. Przy powitaniu miast uśmiechów były tylko łzy i nieprzekonujące słowa pocieszeń. Drugiego dnia, nie mogąc już znieść tej sytuacji, uciekłem do swojego pokoju i ukryłem się w szafie. Chciałem tam siedzieć, aż wszyscy znikną, aż wszystko to się skończy, aż przyjdzie dziadzio Anzelm i włoży mi do ręki cukierek toffi. Nic takiego jednak się nie stało. Zasnąłem. Śnił mi się dziadek, który stał koło mnie i grzebał w swoich zaczarowanych kieszeniach. Czekałem, aż w jego dłoni pojawi się jakaś opakowana w kolorowy papierek słodka niespodzianka. Jednak dziadzio wyjął z kieszeni pustą paczkę po swoich Klubowych, spojrzał na mnie i powiedział: „Niuniuś, skocz no, przynieś dziadkowi papierosa”. Obudziłem się przestraszony i głodny. Wyszedłem z szafy, gdy był już wieczór. Poszedłem do drugiego pokoju, gdzie moim oczom ukazał się obraz siedzącej przy stole rodziny. Nad ich głowami unosiła się błękitna mgła papierosowego dymu, pośród której z nadzieją zacząłem szukać dziadka. Na próżno. Wujkowie, ciotki i rodzice rozmawiali o nim, jednak ani mama, ani żadna z ciotek nie wspominały go jako surowego, wymagającego czy niepobłażliwego. Wszyscy zgodnie mówili o nim jako wspaniałym, kochającym człowieku i wszystkim bardzo go brakowało. Wciąż nie mogłem zrozumieć, dlaczego ciągle używali czasu przeszłego, tak jakby dziadka już nie było, jakby dokądś pojechał i miał już nie powrócić.
Dzień pogrzebu był chyba najdziwniejszym i najdłuższym w całym moim życiu. Wstałem bardzo wcześnie. Wszyscy jeszcze spali, więc poszedłem do kuchni i usiadłem przy stole, na którym leżały czyjeś papierosy. Wziąłem paczkę do ręki, otworzyłem i wyciągnąłem jednego. Powąchałem. Zdziwiłem się, że wcale nie śmierdział. Wręcz przeciwnie – jego zapach był całkiem przyjemny. Bawiłem się nim długo – obracałem w palcach, wkładałem do ust, ale mimo, że w niego dmuchałem, dym nie zaczął się wydobywać. Kiedy wstała mama, trochę się wystraszyłem i schowałem papierosa w kieszonce piżamy.
Godzinę później siedzieliśmy przy śniadaniu. Wszyscy byli jacyś zgaszeni i raczej milczący. Po śniadaniu cała rodzina się rozeszła i zaczęła przygotowywać się do tej smutnej uroczystości. Mama naszykowała mi odświętny strój, na który składały się czarne spodnie, koszula z czarną aksamitką i granatowy sweter. Nigdy ich nie lubiłem i nie za bardzo wiedziałem, dlaczego mama kazała mi się w nie ubrać, jednak widząc jej posępną twarz, nie protestowałem. Gdy już wszystko włożyłem na siebie, wyciągnąłem z piżamy papierosa i schowałem do kieszonki koszuli.
Około południa pojechaliśmy do kościoła. Ksiądz opowiadał o jakimś Hiobie, smutku i bliskich, którzy od nas odchodzą. Widziałem jak mama i ciotki co chwila wycierały sobie ukradkiem łzy płynące z ich oczu, co spowodowało, że i ja zacząłem płakać.
Ksiądz gadał bardzo długo – tak mi się przynajmniej wydawało – jednak w końcu skończył i wyszliśmy na dwór. Było piękne wczesne popołudnie. Słońce mocno grzało, po niebie leniwie płynęły małe chmurki, a ja chciałem zdjąć z siebie te czarne ciuchy, w których było mi strasznie gorąco. Przypomniałem sobie, jak zeszłego lata poszliśmy z dziadziem nad staw i mogłem wejść do wody, na co rodzice mi nigdy nie pozwalali. Zastanawiałem się, gdzież on teraz jest.
Po wyjściu wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy na cmentarz. Tam także chodziłem z dziadkiem Anzelmem odwiedzać babcię, której nigdy nie widziałem na oczy. Jednak wtedy nie poszliśmy na jej grób, tylko skierowaliśmy się do kaplicy. Gdy wchodziłem do środka, ogarnął mnie lekki półmrok i przyjemny chłód. Wewnątrz stały już ciotki, wujkowie i reszta rodziny. Wszyscy mieli posępne miny i co jakiś czas spoglądali kierunku krzyża wiszącego na ścianie przed nami. Też tam spojrzałem i moim oczom ukazał się dziadek Anzelm. Leżał w trumnie pod tym krzyżem i wyglądał na śpiącego. Nie za bardzo wiem dlaczego, ale zacząłem wtedy bardzo płakać i tato przytulił mnie mocno do swego boku, gładząc po głowie.
Usiedliśmy na krzesłach pierwszym rzędzie obok wszystkich ciotek. Po kilku minutach do kaplicy wszedł ksiądz i wszyscy wstaliśmy. Stanął przed dziadkiem i przez chwilę się modlił. Wtedy i ja zacząłem klepać pacierz, którego nauczyła mnie moja mama: „Aniele Boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój. Rano, wieczór, we dnie, w nocy bądź mi zawsze ku pomocy…” I tak w kółko, dopóki ksiądz nie odwrócił się do nas i nie zaczął głośno mówić o bólu, wzywaniu przez Boga swoich sług i tak dalej. Po jakichś dziesięciu minutach skończył i ponownie odwrócił się w stronę dziadka. Znów coś mruczał; my staliśmy, dziadek leżał. Po chwili jeden z ubranych na biało chłopców podał księdzu kropidło i naczynie z wodą święconą. Ksiądz zanurzył miotełkę w wodzie i skropił dziadka.
Gdy pierwsze krople dotknęły jego twarzy, dziadek jakby lekko się skrzywił, ale chyba nikt poza mną tego nie zauważył. Dopiero gdy po chwili wyraźnie się poruszył, w kaplicy zaległa nagła i kompletna cisza. Nikt nawet zbyt głośno nie oddychał. Wtedy dziadzio poruszył głową i zaczął powoli się podnosić, co wywołało wśród zebranych nagłą reakcję. Wszyscy rzucili się z krzykiem do wyjścia. Mama, ciotki, wujkowie i wszyscy pozostali biegli na złamanie karku wprost ku światłu dnia. Jedni przewracali krzesła, o które potykali i przewracali się następni. Po krótkiej chwili kaplica była całkiem pusta. Nawet ksiądz czmychnął bocznymi drzwiami.
Ja stałem jak wryty i nawet nie drgnąłem. Cały czas patrzyłem na dziadka, który siedział w trumnie i przecierał oczy. Gdy już całkiem odzyskał świadomość, spojrzał na mnie, uśmiechnął się i powiedział: „Niuniuś, skocz no, przynieś dziadkowi papierosa”. Uśmiechnąłem się do niego szeroko, po czym podszedłem i dałem mu wyjętego z kieszonki koszuli papierosa…
Po tym wszystkim dziadzio żył jeszcze jedenaście lat i do końca swoich dni nie zrezygnował z palenia oraz upychania po swoich kieszeniach najróżniejszych cukierków.