JustPaste.it

Wśród nocnej ciszy

Jak okiem sięgnąć wypełnili świątynię parafianie, stali w wielkiej zgodzie, ramię w ramię, głowa przy głowie.

Jak okiem sięgnąć wypełnili świątynię parafianie, stali w wielkiej zgodzie, ramię w ramię, głowa przy głowie.

 

. Półmrok schodził w dół od wypukłego sklepienia na ludzką ciżbę oczekującą na początek uroczystości. Kult tego miejsca skutecznie tłumił ochotę do rozmów. W tym wielkim oczekiwaniu słychać było, choć rzadko ciche odgłosy wycierania zakatarzonych nosów, jakiś stłumiony kaszel, szmery ocierających się o siebie ubrań i odgłosy przestępowania z nogi na nogę. Czasem zaskrzypiała deska w podłodze. Drewniana ciepła podłoga chroniła nogi przed przemarznięciem, o jakie łatwo było w świątyniach z zimnymi, kamiennymi posadzkami. Bliżej ołtarza po prawej stronie nawy zgromadziły się kobiety. Wzdłuż lewej ściany i pod chórem na ty łach kościoła dominowali mężczyźni, jakby się chcieli ukryć przed surowym, czujnym okiem księdza Jana Brachowskiego. Blisko prezbiterium zajmowały miejsce dzieci, może dlatego że czyste sumienia pozwalały im patrzeć prosto w oczy proboszczowi. Jak okiem sięgnąć stali parafianie w wielkiej zgodzie, ramię w ramię, głowa przy głowie. Gdyby Anioł Pański naprawdę lustrował tłum wiernych w kościele bez trudu dostrzegłby całe wolskie klany: Banaszczyków, Gąsiorów, Ogrodniczaków, Kuciapów, Alberciaków, Kazubów, Motyków, Mielczarków, Grzączkowskich, Błaszczyków. Blaźniaków, Szczepaników, Ałaszewskich, Lalków, Merków, Musiałów, Krakowiaków. Obok siebie stali ojcowie i dzieci, dziadkowie i wnuki, matki i córki, babcie i wnuczki. Charakterystycznym wyglądem wyróżniali się z tłumu: wzrostem Wacek Warchoł pilot szybowcowy, pokaźną łysiną Szulc Wojciech z Bałut, a szykiem i elegancją Kasia Mielczarkowa. Wszyscy razem i każdy z osobna czekali niecierpliwie na dzwonek oznajmiający początek nabożeństwa.Zanim to nastąpiło wyszedł z zakrystii kościelny Adam Kowalski z wystudiowanym, uduchowionym wyrazem twarzy i przy pomocy knota osadzonego na końcu długiego kija przeniósł płomień na knoty świec osadzonych w ozdobnych lichtarzach, wysoko tuż pod obrazem Serca Jezusowego. Światło świec zamigotało przed postacią Chrystusa z gorejącym sercem. Chwilę później za naciśnięciem pstryczka elektryczka z dwóch żyrandoli zawieszonych pod sklepieniem spadła jasność na głowy wiernych. Przez tłum przebiegł jakiś podobny do elektrycznego impuls, ale zamarł natychmiast równo z przenikliwym głosem srebrzystych dzwonków sygnaturki zawieszonej przy drzwiach do zakrystii. Z tych otwartych drzwi wyłonił się najpierw nieduży chłopiec w białej komży ozdobionej czerwoną pelerynką. Za nim szli inni kolejno, według wzrostu, a na końcu najstarsi wiekiem i rangą ministranci: Stasiek Kowalski i Zdzisiek Sobala, obaj z Bałut i obaj w zielonych pelerynkach. Tuż za nimi szedł dostojnie, ubrany w białą nieskazitelnie odprasowaną albę i jasny zdobiony złotym haftem ornat ksiądz Jan Brachowski, z kielichem liturgicznym w dłoniach opartych na piersiach. Kapłan zajął miejsce naprzeciw tabernakulum, mając po obu stronach ministrantów z wypisanym na twarzach wzruszeniem, wywołanym powagą i doniosłością rozpoczynającej się liturgii. Ksiądz zgiął kolana nad pierwszym stopniem schodków wiodących do ołtarza, a razem z nim służący do mszy ministranci. Zanim jednak dokładnie oparli kolana na wzorzystym, czerwonym dywanie zadrżały mury kościoła i wypełnił go rozdzierający, metaliczny głos trąb, wyrzucony z blaszanych wnętrz lśniących polerowanym mosiądzem trąbek, altów, puzonów, warltorni i ogromnych basów, podrasowany dodatkowo świdrującym piskiem klarnetów. – Bóg się rodzi. Moc truchleje. – Zabrzmiała z wielką mocą wysoko na galerii chóru orkiestra dęta, a ludziom zabiły mocniej serca i ciarki przeszły po plecach. Nikt z obecnych w świątyni nie wątpił w tej podniosłej chwili, że Chrystus narodził się naprawdę, nie tylko przed dwoma tysiącami lat w dalekim Betlejem, ale tu i teraz w ich świadomości.