JustPaste.it

Z pamiętnika 44-letniej singielki - cz 5. O rozwoju duchowym

Ostatnio troszkę dojrzałam emocjonalnie i rozwinęłam się duchowo. Chcę się tym podzielić z innymi, może dla kogoś będzie to jakaś inspiracja do własnego dojrzewania? Kto wie...

Ostatnio troszkę dojrzałam emocjonalnie i rozwinęłam się duchowo. Chcę się tym podzielić z innymi, może dla kogoś będzie to jakaś inspiracja do własnego dojrzewania? Kto wie...

 

Kilka lat minęło, czas na kolejną część pamiętnika kobiety w średnim wieku. No bo zmiany, zmiany… Tym razem „jak zdobywałam dojrzałość i niezależność emocjonalną”, a trochę nawet o pierwszych krokach na ścieżce rozwoju duchowego... :)

Druga młodość minęła już dość dawno temu, wyżyłam się, zaspokoiłam potrzeby niezaspokojone wcześniej, spełniłam resztkę niespełnionych marzeń… No i w końcu się „wyszumiało”, energii do kolejnych skoków na głęboką wodę było coraz mniej, a i marzenia do spełniania się wyczerpywały… Nieco znużona wróciłam do domu i zatęskniłam do spokoju. Zamieszkałam na wsi z moją mamą i postanowiłam dać sobie czas i przestrzeń na odpoczynek. Szansę, na to, że wyłonią się z moich głębi jakieś nowe motywacje czy marzenia… No i ostatnim marzeniem okazało się „obejrzeć wszystkie seriale i w wolnym czasie nie robić nic!”. No to zaczęłam spełniać…

Warto zauważyć, że w międzyczasie niby nic się nie działo, ale trochę dojrzałam emocjonalnie. Po latach terapii (jestem po psychologii; terapia i grzebanie w tym, czego na co dzień nie widać, zawsze była jednym z moich ulubionych hobby), takie oto zdobycze rozwojowe:

  • pozwoliłam sobie na odczuwanie wszystkich emocji (kiedyś niektóre wydawały mi się „niegodne” mnie, lub bałam się że jak poczuję, to zaraz będę musiała coś złego zrobić, a przecież emocje można obserwować, dać im przepłynąć i nic nie robić jak się nie chce…)
  • nauczyłam się dostrzegać miłość innych ludzi. W szczególności pierwszy raz w życiu poczułam że moja matka naprawdę mnie kocha i że mogę spokojnie kochać ją, mogę nawet pozwolić sobie z nią na szczerość (krok po kroku okazało się, że problemy, które wydawało mi się że ją przerosną lub wywołają oburzenie - że to niemoralne! -, że ona jest w stanie o tym rozmawiać i przetrwać w dobrym zdrowiu, a nawet dalej mnie szanować :)).
  • nauczyłam się widzieć swoją wartość w sobie, a nie w przelotnych sukcesach życiowych (sukcesy zawsze przeplatają się z porażkami, nie ma to nic wspólnego z trwałą wartością mnie jako człowieka), ani też nie w oczach innych osób (niektórzy zawsze będą mnie lubić, inni nie, to też nie ma nic wspólnego z moją wartością). Jestem człowiekiem i jestem wartościowa, bo tak.

No ale jak już człowiek taki dojrzały, marzenia spełnione, to co dalej?? Martin Eden skoczył w morze i się utopił (kiedyś zupełnie tego nie rozumiałam, obecnie już jestem w stanie wczuć się w ten stan ducha). Ja postanowiłam podążyć za dwoma ważnymi dla mnie sprawami:

  • prowadzić upragniony w dzieciństwie spokojny tryb życia (trochę taki jak babcia, która mnie wychowywała)
  • podążać za podszeptami własnej duszy, a nie tym co wydaje mi się że powinnam robić, lub oczekuje się abym robiła (niby kto oczekuje?, ojciec nie żyje, matka raczej już dużo więcej oczekiwań wobec mnie nie ma, ewentualnie żeby jej pomóc na starość, co wydaje mi się OK., inni ludzie zajmują się swoimi życiami…)

Spokojny tryb życia się udał, pracuję na niepełny etat i mam upragnione 3-dniowe weekendy. Gorzej było z podszeptami, słucham, słucham a tu nic. Rok nic… Drugi rok nic… Zaczęłam się trochę niepokoić, koleżanki żyją energicznie, chodzą do galerii sztuki, kina, teatru, nie mówiąc już o byciu w związkach i opiece nad dziećmi (ja na szczęście do opieki mam tylko mamę w przyszłości, instynkt macierzyński u mnie słabiutki, siedzenie raz na jakiś czas z dziećmi brata całkowicie go zaspokoiło… z nawiązką!…). No więc siedzę w weekendy na wsi w swoich 2 pokojach lub w swojej części ogrodu (z mamą i jej narzeczonym gdzieś za ścianą, miło że są i miło że nic ode mnie nie chcą), oglądam seriale, rozmawiam z ludźmi przez sieć, czasem podyskutuję o filmie na youtubie, czasem przetłumaczę tekst na tekstowo.pl… I nic… Pustka… A gdzie tu ma się realizować miłość skoro jestem w wolnym czasie sama? A gdzie zdrowy tryb życia i samorozwój, który innym jakoś się udaje a ja mam w nosie mimo największych starań by coś poczuć?? Pustka… Po trzecim roku zakończyłam misję obejrzenia wszystkich seriali (lubię anglojęzyczne, Hollywood i BBC zrobione, wygrzebałam już z dna beczki całą ciekawą Australię i Kanadę, nawet Nowa Zelandia się załapała… nie zostało nic wciągającego… a może to ja się zmieniłam i coraz trudniej było mi się wciągnąć?)…

Tak czy tak zaczęłam rozglądać się po półkach z książkami. Koleżanka powiedziała, że jej w trudnych chwilach pomogło czytanie poradników. Spojrzałam na półkę z poradnikami – mały wybór, parę starych książek psychologicznych, Osho i De Mello, (te ostatnie kiedyś ktoś mi dał w prezencie i tak stoją na półce latami). Wzięłam „Miłość, wolność, samotność” Osho… I doznałam olśnienia… jakby ktoś pisał o moim zagubieniu… O  tym jak sama przeżywam miłość (w przeszłości, jako coś co może krępować, a nie powinno), wolność i samotność (obecnie, jako coś, co może być wyborem na różnych etapach życia i to jest też OK)… No i nie dość że książka z przyzwoleniem na te uczucia to jeszcze z obietnicą, że pod pustką można znaleźć coś głębszego, że to jest w nas wszystkich, wystarczy sięgnąć… Nie trzeba rzucać się w wir wydarzeń żeby pustkę zapełnić, wystarczy obserwować, być uważnym, medytować… i z ciszy wyłoni się skarb Istnienia. No ciekawe, pomyślałam i przeczytałam 4 kolejne książki różnych autorów (2 nauczycieli duchowych w tym De Mello, 2 psychologów). Okazało się, że różnymi słowami wszyscy mówią to samo. Kluczem jest świadomość. Pustkę trudno wytrzymać ale nie ma co zapychać jej na siłę… Warto obserwować, poznać swoje myśli i uczucia, dać im być, przepływać, być uwagą tu i teraz częściej niż w przeszłości lub w przyszłości… i patrzeć co się dalej dzieje… No skoro wszystkich 5 pisze to samo to może coś w tym jest?

Inna koleżanka, która kiedyś miała z tym do czynienia, powiedziała mi że „medytować każdy może” i nie wymaga to żadnych wielkich przygotowań… No to się odważyłam i zaczęłam sobie trochę w domu medytować, w swoim czasie i w swoim tempie, po parę minut dziennie… No i jakoś kolejny raz wszystkie klocki zaczęły mi się w życiu składać. I cóż takiego dały te moje nieśmiałe wysiłki medytacyjne i czytelnicze?

  • poczułam jakiś rodzaj więzi z szerszym Istnieniem, z innymi istotami żywymi, czującymi. Z dnia na dzień odstawiłam mięso, zaczęło mnie jakoś brzydzić… postanowiłam nie dokładać swoich 3 groszy do tortur zadawanych zwierzętom hodowanym przemysłowo…
  • pobyłam trochę ze swoją śmiercią, wyobraziłam sobie jak to będzie gdy już ciało będzie spokojnie leżeć i rozpadać się, żeby w końcu wrócić do obiegu materii organicznej w naturze… i był w tym wielki spokój, ostateczne bezpieczeństwo, już nic się nie może złego zdarzyć, brzmi to może absurdalnie ale nauczyłam się żyć ze świadomością że umrę, i każdy dzień stał się cenny… każdy dzień w którym nie wydarzyła się żadna katastrofa to wspaniały dar i warto się nim cieszyć …
  • pobyłam trochę z najgorszą dla mnie rzeczą na świecie, z faktem że w życiu jest tyle bólu i że świat jest niesprawiedliwy… Silniejsi zjadają słabszych… Taki jest świat… Staram się to zaakceptować. Staram się jak umiem wprowadzać do świata jak najmniej cierpienia i jak najwięcej miłości, to wszystko co mogę zrobić, cierpienie dalej będzie istnieć, a Bóg będzie wyliczał „na kogo wypadnie na tego bęc” rozdając nieszczęścia i choroby. Taki jest świat… Powoli godzę się z tym… W moim życiu raz będzie lepiej raz gorzej, co jakiś czas będę cierpieć, potem będzie lepiej, a na końcu umrę… Tak samo moja mama, przyjaciółki, bratanice… Jak problemy będą się pojawiać będę je rozwiązywać najlepiej jak umiem, mogę się zabezpieczyć w życiu na ile potrafię, przed bezrobociem (dbanie o pracę i odkładanie czegoś na gorsze czasy), przed chorobami (regularne badania i o tyle o ile zdrowe życie), przed wypadkami (przestrzeganie ograniczeń prędkości i sprawny samochód), ale wyżej nerek nie podskoczę… Zawsze może się wydarzyć coś złego, kiedyś się wydarzy również coś, na co nie jestem przygotowana i jakoś sobie będę z tym radzić. Na ile umiem. A w pełni bezpieczna to będę w grobie. Podobnie jak moi bliscy. Czasem jem rybę drapieżną, tak sobie myślę, że ona dobrze rozumie, na czym polega jedzenie innych i bycie zjadanym… Taki jest świat…

No i tak wygląda obecnie moje dojrzalsze życie. Przede mną długa i piękna droga poszerzania świadomości, bo rozwój duchowy to zadanie na kolejne pół życia. Dziękuję za każdy spokojny dzień i cieszę się tym dobrym czasem, który obecnie przeżywam. Dalej rozmawiam z ludźmi w realu i w sieci. Dalej oglądam seriale (ostatnio dobrałam się do popularno-naukowych) i czytam książki w wolnym czasie. Co jakiś czas dołączam do jakichś warsztatów medytacyjnych (jak się dobrze rozejrzeć to jest tego wielka obfitość). I żyję. Niby tak samo jak żyłam, ale inaczej. Więcej widzę prostych przyjemności, jestem spokojniejsza. Bardziej doceniam swój spokój, nawet nudę czasem. W ciszy można usłyszeć szept własnego wnętrza. A to najważniejszy szept w moim życiu i chcę go uważnie słuchać :)