JustPaste.it

Jak popsuć świat w 25 lat?

 


 

 

 

 

 

„Zniszczyliśmy, co się dało, teraz spadajmy” - najmodniejsza teza w polityce zagranicznej 2016 roku.

Ameryce w polityce zagranicznej po zimnej wojnie nie udało się właściwie nic, a przemądrzałe elity chcące naprawiać świat, zniszczyły mocarstwową pozycję kraju. Co więcej, dobrymi chęciami liberalnych polityków i ekspertek z Waszyngtonu wybrukowano drogę do sukcesu Chin i przebudzenia Rosji. Prawda, że prowokujące tezy? Wypowiedzieć to na głos w roku wyborczym – gdy każda kontrowersyjna i uderzająca w mainstream teoria musi siłą rzeczy zagrać na korzyść przeciwników establishmentu – to jak brzydko i bezsensownie sfaulować w meczu futbolowym, gdy nie ma się już nic do wygrania albo domagać się wegańskiego sushi na parafialnym odpuście na Podkarpaciu. Nie dość, że nic to nie da, to jeszcze gwarantuje oburzenie wszystkich, którzy zastane reguły szanują i nie psują zabawy innym.

 

A jednak ktoś z samego serca establishmentu postanowił takie tezy postawić. W roli agenta-prowokatora występuje Michael Mandelbaum, profesor z uniwersytetu Jona Hopkinsa w Baltimore. Mandelbaum to żaden radykał, raczej przeciwnie, wcielenie tak zwanych „kręgów polityki zagranicznej”, tego rozgadanego i wielogłowego ciała, które w USA jest opinią publiczną samo dla siebie – na niewiele wydarzeń ma wpływ i niekoniecznie ktokolwiek poza studentami ma czas i ochotę ich słuchać.

 

Mandelbaum opublikował właśnie książkę o tym, co uważa za porażkę amerykańskiej polityki zagranicznej w ostatnich 25 latach – a jest tego sporo: Somalia, Haiti, Bałkany, Afganistan, Irak… Amerykanie wszędzie chcieli pomóc pokojowi i demokracji. W najgorszym wypadku zostawili po sobie państwa upadłe, w najlepszym zaledwie udało się im utopić pieniądze i niczego przy tym do szczętu nie zniszczyć.

 

Mandelbaum uderza w dumę i poczucie wyjątkowości Waszyngtonu, mówiąc że fiasko stało się w amerykańskiej polityce zagranicznej regułą.

 

Mission Failure: America and the World in the Post-Cold Era może być najgłośniejszą tegoroczną publikacją z dziedziny stosunków międzynarodowych – szczególnie, jeśli naprawdę zaszkodzi demokratom i umiarkowanym republikanom. Warto się zatem przyjrzeć, o co w tym ataku Mandelbauma chodzi.

 

Wejście „trzeciej drogi”

 

Mission Failure w przekonywający sposób (i w jednym z lepiej napisanych „wstępów do clintonizmu”) ustawia nam szybko całą perspektywę. Koniec zimnej wojny, epoki, która porządkowała relacje międzynarodowe przez blisko półwiecze, przyniósł z pewnością wiele momentów autentycznego entuzjazmu i optymizmu, ale wygenerował też problemy, które swoim skomplikowaniem i ciężarem moralnym nie ustępowały dylematom wcześniejszych dekad. Jedno było zresztą powiązane z drugim: w sytuacji pewnego rozprężenia związanego z upadkiem największego ideowego wroga Ameryki, jakim był Związek Radziecki, trudniej było o mocny imperatyw, który popychałby USA do działania na arenie międzynarodowej. Już w 1991 roku Samuel Huntington ogłosił „trzecią falę demokratyzacji”, a Amerykanki i Amerykanie z zadowoleniem liczyli kolejne kraje, które w ostatnich latach przeszły „na dobrą stronę historii”. Domino zmian wydawało się puszczone w ruch. Teraz wszystko powinno się samo ułożyć… – tak myślano.

 

Zdawało się to idealnie wpasowywać w dominującą w Ameryce liberalną wizję polityki: lepsze idee wypierają gorsze, świadomy i racjonalny wybór społeczeństw będzie pchał je ku rozwiązaniom i systemom najbardziej opłacalnym, powstający globalny ład zaś (niczym wolny rynek) ma nagradzać zachowania sprzyjające ogólnemu prosperity.

 

W takich realiach rzeczywiście trudniej było wymyślić i sprzedać jakiś pomysł na spójną, jasno wyartykułowaną i do tego jeszcze popularną u wyborców politykę zagraniczną. Jeśli bowiem prawdziwe było założenie o tym, że procesy politycznego otwarcia już uruchomiono – to najrozsądniej byłoby zwyczajnie nie interweniować, czyli odpuścić zaangażowanie w „reszcie świata”, którego w dobie zimnej wojny wymagała polityka zagraniczna. Zarazem nie da się być supermocarstwem, które żadnej polityki zagranicznej nie prowadzi. W tej założycielskiej sprzeczności można – robi to Mandelbaum – znaleźć źródło wszystkich późniejszych złych decyzji. W tej konieczności przeprogramowania celów – nawet jeśli nie była ona tak świadoma i prosta, jak zdaje się sugerować ta interpretacja – daje się odnaleźć przede wszystkim interesująca i daleką od wulgarności krytykę świadomości ówczesnych elit i pomysłu na tzw. trzecią drogę.

 

Wybory wygrane przez Billa Clintona, jowialnego i swojskiego gubernatora stanu Arkansas, były także reakcją Amerykanów i Amerykanek na koniec zimnej wojny – analogiczną do wcześniejszych reakcji wszystkich społeczeństw, które po okresie polityki zwróconej na zewnątrz decydują się na pożegnanie najlepszego nawet polityka, byleby wybrać kogoś, kto przywróci prymat polityki krajowej nad zagraniczną. Clinton, „nowy demokrata” podkreślający w kampanii kwestie krajowego dobrobytu, elastyczność w polityce traktujący jako podstawę programową i obiecujący zarazem zmianę retoryki na zewnątrz, po ponad dekadzie „jastrzębi” w Waszyngtonie – był idealnym kandydatem tamtych czasów. Nawet jednak urzędowy optymizm Clintona, reprezentatywny dla epoki, nie unieważnił konieczności przedstawienia jakiejś doktryny w polityce zagranicznej. Rzeczywistość zresztą nie bardzo chciała się uspokoić – w 1993 zginęli pierwsi amerykańscy żołnierze w Somalii, w 1994 wydarzyła się masakra w Rwandzie, w tym samym roku NATO zdecydowało się na bombardowanie Belgradu, a Waszyngton wybierał za Haitańczyków prezydenta. Gdy zniknęło centralne zagrożenie – komunizm – świat się tylko skomplikował, a Amerykanie (z powodów tak ideologicznych, co politycznych) zaangażowali się nie w jeden wielki konflikt, ale serię małych, dużo mniej jednoznacznych.

 

Ratowanie świata w odcinkach

 

Konieczność interweniowania w kolejnych krajach, których nazwy nic przeciętnym obywatelom nie mówiły (niektóre zresztą, jak Bośnia i Hercegowina, dopiero co powstały), Clinton i jego szefowa dyplomacji, a wcześniej ambasador przy ONZ Madeleine Albright wyjaśnili humanitaryzmem. Swoje amerykański humanitaryzm lat 90. zawdzięcza też Samancie Power, dziennikarce i polityczce, która zrobiła dla propagowania idei i szlifowania jej jako politycznej doktryny niemało – Mandelbaum i jej poświęca uwagę, ale ostrze krytyki wymierzone jest przede wszystkim w administrację.

 

Pojęcie „interwencji humanitarnej” właśnie za czasów szczytowego Clintona/Albright stało się fundamentalną częścią polityki jedynego supermocarstwa – tak silnego, uważa Mandelbaum, że nie musiało robić wiele, a robiło aż za dużo. „Jaki jest sens posiadania największej siły militarnej, o której tyle mówisz, jeśli nie możemy jej użyć?” – miała powiedzieć w połowie lat 90. do Colina Powella, ówczesnego szefa sztabu, Albright. Dla Albright i Clintona tym sensem było reagowanie na klęski humanitarne na świecie i wspieranie demokratyzacji – oba cele same w sobie szczytne, ale jednocześnie nie mające precedensu jako podstawy polityki militarnej i zagranicznej państw.

Mandelbaum pisze, że

 

po raz pierwszy w historii wielka światowa potęga nie zajmowała się pilnowaniem swoich interesów, ale swoich wartości.

 

Komfortowa sytuacja zwycięzców zimnej wojny dała Amerykanom przywilej wymyślenia, co będą robić na świecie, więc zachowali się jak bogacz, który wymyśla sobie szczytne zajęcia, bo w gruncie rzeczy nie musi robić już nic.

 

Amerykanie od zawsze wierzyli, że mają powołanie do naprawy świata i zawsze chcieli je wypełnić przez pomaganie innym stać się nieco bardziej jak oni sami. Olbrzymia siła, z jaką ich państwo wyłoniło się z zimnej wojny, dała im możliwość podjęcia się właśnie tego. […] Uwolniona od troski o bezpieczeństwo, [Ameryka] mogła zmienić politykę zagraniczną w działalność społeczną.

 

Po zimnej wojnie nie zajmowało już Ameryki wyłącznie to, co inne państwa robią poza swoimi granicami, ale także to, jaką prowadzą politykę wewnątrz swoich granic. Nie mogło to nie doprowadzić do komplikacji.

 

Większość amerykańskiego społeczeństwa w trakcie zimnej wojny nie miała wątpliwości, że racja jest po ich stronie, a prowadzony poza granicami i przez pośredników konflikt ze Związkiem Radzieckim jest zrozumiały – nikt nie życzył sobie oczywiście jego eskalacji, ale niezmiennie jasne było, że trzeba się zbroić i pilnować swojej strategicznej pozycji. Pierwsza wojna po zimnej wojnie – w Zatoce Perskiej – była z kolei interwencją podjętą w obronie sojusznika i amerykańskiego interesu w regionie. Później, twierdzi Mandelbaum, paradygmat się zmienił. Interwencja na Bałkanach (albo brak interwencji w Rwandzie) nie miały już tej jednoznaczności. Z jednej strony można było się spodziewać, że ogólna idea pokoju i obrony ludności cywilnej przed zbrodniami zdobędzie społeczne poparcie, ale też szybko je straci, gdy amerykańscy żołnierze zaczną ginąć gdzieś daleko, i to w konflikcie, który nie wiąże się bezpośrednio z amerykańską polityką i narodowym interesem.

 

Z drugiej strony dla rządzących liberałów – na amerykańskie standardy „lewicy” spod znaku świecącej tryumfy trzeciej drogi – poważnym wyzwaniem było właśnie niereagowanie.

 

Jak można bowiem uważać się za wzór dla świata i największego strażnika wolności, gdy w Rwandzie tysiące dzieci ginie spalonych żywcem albo zasieczonych maczetami, a w środku Europy znów powstają obozy koncentracyjne i dokonuje się rzeź całych grup ludności?

 

I szerzej, w kategoriach politycznych, skąd brać moralną legitymację po zwycięstwie nad komunizmem? I jak utrzymać trend ku demokratyzacji świata i upowszechnieniu praw człowieka, jeśli nie przez ograniczone i precyzyjne operacje mające na celu powstrzymanie najgorszych zbrodni i ich autorów?

 

Czołgi wjechały i nie wiemy, co dalej

 

Amerykanie mieli nadzieję, że za (najlepiej szybką i skuteczną) interwencją militarną przyjdzie sukces polityczny: „źli”, ukarani przez amerykańskie wojsko, przegrają; „dobrzy” wygrają. Polityczna transformacja krajów zostanie uruchomiona „automatycznie”, a społeczne i polityczne instytucje, które sprawdziły się w Ameryce, zakorzenią się prędko również wszędzie tam, gdzie upadłe reżimy czy przegonieni watażkowie puścili choć na chwilę berło władzy. „State-building”, tworzenie państw, stało się środkiem i celem polityki zagranicznej Ameryki po zimnej wojnie. Trzeba było być skrajnie zaczadzonym wizją demokratycznego domina, nieziemsko pysznym albo zwyczajnie bezmyślnym, żeby wierzyć, że w takim Afganistanie w ciągu kilku czy kilkunastu lat, w warunkach okupacji, powstanie twór państwowy, który wszędzie indziej na świecie powstawał drogą kilkusetletniej ewolucji.

 

A jednak, militarne interwencje Ameryki, których podjęła się dla odmiany republikańska administracja George’a W. Busha, niosły ze sobą tę samą obietnicę, którą wcześniej umocowali w rdzeniu polityki zagranicznej po zimnej wojnie demokraci – obietnicę obrony nie tylko interesów, ale i wartości. Więcej nawet: promocję drugiego przez to pierwsze. Mandelbaum, co prawda, zgadza się, że wojna z Afganistanem miała zarówno wewnętrzne, jak i międzynarodowe poparcie, a także wiarygodne dla opinii publicznej casus belli – w czym jest jego zdaniem różna od konfliktów Clintona – ale jej „państwotwórczy” komponent, podobnie jak kolejnej wojny z Irakiem, uważa za kolejną ze skazanych na porażkę misji, na które Amerykanie porywali się ze źle pojętego idealizmu.

 

Klęska państwotwórczych wysiłków w obu krajach jest w Mission Failure dobrze zilustrowana portretem Paula Bremera: polityka, który z doradzania think-tankom i zasiadania w radach nadzorczych został (bez znajomości języka czy choćby minimalnego doświadczenia w podobnych misjach i przy braku chęci współpracy z miejscowymi urzędnikami) obsadzony na czele władz okupacyjnych Iraku, i który podjął się takich zadań, jak delegalizacja partii Baas i rozwiązanie armii irackiej. Bremer rządził za pomocą dekretów, których wydał równo sto. W pewnym momencie Bremer postanowił sprywatyzować ropę i surowce naturalne Iraku, po które wbrew oczekiwaniom wcale nie ustawiła się kolejka chętnych do modernizowania irackiego przemysłu. Nikomu nie zaświtała w głowie myśl, że nawet tak z pozoru banalne zadania, jak wyprzedaż krajowego majątku będą w okupowanym Iraku trudniejsze niż, dajmy na to, w transformacyjnej Polsce czy nawet Rosji. Nie mówiąc już o zadaniach karkołomnych, jak budowa systemu partyjnego, uwolnionego od religijnych i rodzinnych zależności aparatu sprawiedliwości, powstrzymanie radykalnych środowisk politycznych przed skoczeniem sobie do gardeł w kraju bez żadnej władzy posiadającej legitymację…

 

Amerykanie zakładali, że wszystkie te cele uda się osiągnąć w kilkanaście miesięcy – tyle przewidywały plany operacyjne.

 

Fakt, że dziś na terenach Iraku, Afganistanu i Syrii działa Daesh, a Paul Bremer zajmuje się sprzedażą landszaftów własnego autorstwa stanowi być może nieco groteskowy, ale jak najbardziej prawdziwy obraz skali porażki, jaką był poprzedzony bombardowaniami „state-building” w wykonaniu Amerykanów w Afganistanie i Iraku.

 

Jakby tego było mało, obok tych interwencji Amerykanie podjęli jeszcze dwie poważne misje dyplomatyczne i gospodarcze – związane z transformacją Chin i Rosji w kierunku demokracji rynkowych. W odniesieniu do Chin nadzieją było przystanie na zachodnie standardy ochrony praw człowieka (a może nawet, w dalszej perspektywie, odejście od monowładzy partii) w zamian za dołączenie do WTO, i szerzej, gospodarczą integrację z resztą świata, której motorem miała być oczywiście wymiana z Amerykanami. W przypadku Rosji liczono z kolei na porzucenie agresywnej postawy wobec Zachodu i mocarstwowych pretensji w zamian za pełne poparcie Amerykanów dla nowych rosyjskich władz i ich polityki wewnętrzej, w szczególności samego Jelcyna. Obydwie te misje również zakończyły się porażką.

 

Partia w Chinach bynajmniej nie ma ochoty oddawać władzy ani prowadzić innej polityki ze względu na fakt uczestnictwa w takich czy innych porozumieniach gospodarczych, a Rosja dziś już nie tylko retorycznie pozycjonuje się jako przeciwwaga dla Zachodu, ale podejmuje się neoimperialnych działań, które miały odejść w niepamięć wraz z dołączeniem do klubu państw demokratycznych. W jednym i drugim przypadku zawiodło przekonanie o rzekomo nieuchronnym nadejściu liberalnych wartości śladem liberalnych rozwiązań gospodarczych. Ale Mandelbaum pisze też, że Amerykanie nie wykonali wysiłku zrozumienia swoich nowych partnerów (a chwilę wcześniej wrogów) – nie pojmując, co może ich jedynie obrażać, a co realnie zagrażać miejscowym elitom i na co za nic się nie zgodzą. Raz po raz Amerykanie działali tak, jakby wzięli swoje przekonania o wolności i sprawiedliwości za uniwersalne prawa polityki – z którymi bez wględu na okoliczności prędzej czy później zgodzą się wszyscy.

 

Efekt znamy: zamiast światowych wyścigów na demokrację i prawa obywatelskie pod wspólnym parasolem globalnego rynku mamy do czynienia ze światem, w którym liberalne wartości i liberalny model gospodarczy rozjeżdzają się nawet w samej Ameryce. Kraje, które miały zostać poprzez gospodarczą marchewkę wciągnięte w amerykańską orbitę, dziś same dyktują Amerykanom warunki i budują instytucje oraz sieci zależności podważające amerykańską hegemonię i konsensus waszyngtoński. Może nie warto było? – konkluduje Mandelbaum.

 

Kiedy ogłosić wygraną demokracji?

 

Można się z nim zgodzić, kiedy stwierdza, że Amerykanie podjęli się misji tak naprawdę niemożliwej – wybudowania sprawiedliwego i praworządnego państwa w kilka lat po wojnie czy przewrocie, i to jeszcze w miejscach, gdzie takiego państwa wcześniej nie było. Owszem, dwukrotnie – w RFN i Japonii – amerykańska okupacja i plany Waszyngtonu stworzyły warunki pod przyszły sukces gospodarczy i polityczny. Jednak między powojennymi Niemcami i Irakiem po Saddamie zionie cała przepaść różnic. Może w świecie idealnym i Irak dałoby się wyprowadzić z zapaści, może... Ale nie udało się – choć wydawało się, że jeśli ktoś ma potencjał, by podjąć się takiego niemożliwego zadania, to właśnie Ameryka. Celów możliwych czy krótkoterminowych nikt nie wyznaczył: „demokracja” i „prawa człowieka” są niepoliczalne, trudno tryumfalnie ogłosić, że w danym miejscu już mamy prawa człowieka, a misja została wykonana. Z wygranymi misjami militarnymi jest prościej: wiemy, co się udało zdobyć i jaki jest stan posiadania. Kiedy jednak ogłosić wygraną demokracji?

 

Ta surowa ocena jest jak najbardziej uzasadniona, gdy spojrzymy szczególnie na lata tzw. „wojny z terrorem” i jej kłamstwo założycielskie: bałamutne przekonywanie, że idzie o zwalczanie Al-Kaidy i budowę sprawiedliwego społeczeństwa w Afganistanie i Iraku przy jednoczesnym żyrowaniu sponsorujących terroryzm Saudów i przymykaniu oka na nieodległy Pakistan, ukrywający Bin Ladena i eksportujący technologię nuklearną w miejsca prawdziwie z punktu widzenia Amerykanów niebezpieczne. Tak, to było Mission Failure w każdym sensie. Ale projektowanie w przeszłość najnowszych klęsk i ich tragicznego dziedzictwa niekoniecznie pomaga. Nie do końca ma sens wrzucenie do jednego worka pod tytułem „idealistyczne mrzonki polityków” i Somalii i Bałkanów i (niedoszłej w końcu) Rwandy. Z tego, że 10 lat później Amerykanie zniszczyli Bliski Wschód nie wynika wcale, że każda interwencja i pod każdym pretekstem jest co najwyżej pomnikiem pychy. Czy świadomość, że poprzednie interwencje międzynarodowe były klapami, czyni świadomość umierania Aleppo jakkolwiek bardziej znośną? Tym bardziej trudno się z tym zgodzić, że dla wygody Mandelbaum uznaje, że za wszystkimi interwencjami (czy chodzi o relatywnie małe zaangażowanie w Somalii, czy gargantuicznie kosztowną „wojnę z terroryzmem”) stał ten sam imperatyw humanitaryzmu, ustanowiony jeszcze przez Clintona. Mimo wszystko, nawet synteza powinna znać swoje granice.

 

Mam również pewien problem z konkluzją tej książki. Wielokrotnie pada w Mission Failure znany argument o niekompatybilności pewnych społeczeństw z demokracją. Afganistan, Somalia, Irak, Palestyna – „kultura” i „tradycja” uniemożliwiają zaprowadzenie tam zachodnich porządków. Z pewnością wieloetniczność, wielość języków i tradycjonalizm odróżniają wiele z omawianych krajów od tego, co autor uznaje za modelowe państwo demokratycznego Zachodu – Dania i, co rozumie się samo przez się, Ameryka – ale nie brakuje kontrprzykładów państw, którym wszystkie te cechy nie przeszkodziły.

 

Z kolei przypadek Chin, które wyrosły na potęgę w świecie zdominowanym przez Zachód, jednocześnie nie przyjmując jego instytucji i dyskursów, pokazuje, że w ogóle tak redukcyjnie rozumiana „kultura demokracji” nie jest wstępnym warunkiem żadnego sukcesu w wielobiegunowym świecie. Ignorowanie dość podstawowego faktu, że warunki wieloletnich wojen, okupacji, plagi terroru i nawał religijnego fundamentalizmu po prostu nie tworzą warunków do pokojowej transformacji również nie pomaga – łatwiej powiedzieć, że winna jest kultura. Należy to powtórzyć: gdyby na skrawionych ziemiach Bliskiego Wschodu wyrosły stabilne, bezpieczne i sprawiedliwe państwa, byłoby to wielkim osiągnięciem tworzących je wspólnot – to jednak, że się nie udaje, niekoniecznie jest dowodem wyłącznie ich słabości czy ułomności względem Zachodu. A Mandelbaum też sam trzeźwo zauważa, że szczęściu czasem trzeba dopomóc – trudno to powiedzieć o „state-buildingu”, który doprowadził do faktycznego zniszczenia, nie zbudowania, państwa irackiego.

 

Dziś wiemy, że wysiłki w dziedzinie promocji demokracji podejmowane przez Amerykę kończyły się porażkami. Tylko co otrzymujemy w zamian? Co dziesięć lat pojawia się jakaś próba resetu, ale dziś zdaje się nie ma na nią szczególnie mądrego pomysłu poza izolacjonizmem à la Trump. A sam Mandelbaum zaczyna przecież książkę dokładnie od tego wniosku: jakąś politykę zagraniczną prowadzić trzeba! W tych realiach dalsze wycofywanie się nie będzie miało charakteru naprawiania raz popełnionych błędów – na to chyba za późno – ale wyrzeknięcia się odpowiedzialności za to, co już zostało zepsute.

 

Autor: Jakub Dymek