JustPaste.it

Fahner

Myślę, że ta historia wielu z Was zainteresuje, tym bardziej, że wydarzyła się naprawdę i jest doprawdy niezwykła. (Na zdj. panorama Rottweil).

Myślę, że ta historia wielu z Was zainteresuje, tym bardziej, że wydarzyła się naprawdę i jest doprawdy niezwykła. (Na zdj. panorama Rottweil).

 

     Fahner
     Ta historia wydarzyła się naprawdę. Mówiliśmy o niej jeszcze w czasie moich studiów w Krakowie w Katedrze Prawa Karnego Materialnego i Procesowego UJ pod kątem rozważań na temat winy sprawcy. Zainteresowałem się nią wówczas głębiej. Sfabularyzowałem dostępne mi wiadomości z akt sądowych i opublikowałem w krakowskim piśmie prawniczym UJ. Historia wydarzyła się w Niemczech.


     Friedhelm Fahner był lekarzem ogólnym w Rottweil. Dwa tysiące osiemset wystawianych zwolnień rocznie, gabinet przy głównej ulicy miasta, prezes Koła Miłośników Egiptu, członek Lions Club, żadnych czynów zabronionych ani nawet wykroczeń. Oprócz domu dla siebie posiadał dwie kamienice na wynajem, trzyletniego mercedesa klasy E ze skórzaną tapicerką i automatyczną klimatyzacją, mniej więcej siedemset pięćdziesiąt tysięcy euro w akcjach i obligacjach oraz ubezpieczenie kapitałowe na życie. Bezdzietny, nie miał żyjących krewnych prócz młodszej o sześć lat siostry, która z mężem i dwójką dzieci mieszkała w Stuttgarcie. O jego życiu nie było właściwie nic do opowiedzenia. Prócz sprawy z Ingrid.


     Fahner, mając 24 lata, poznał ją na sześćdziesiątych urodzinach swego ojca – także lekarza w tym mieście. Rottweil jest arcymieszczańskie. Przyjezdnemu oznajmia się na dzień dobry, że to najstarsze w Badenii-Wirtembergii miasto założyli członkowie dynastii Hohenstaufów. Rzeczywiście, jak sam zaobserwowałem będąc tam w 2005 r., widuje się tutaj średniowieczne wykusze i ładne szyldy z XVI w. Fahnerowie, cenieni lekarze, sędziowie i aptekarze byli w Rottweil od zawsze. Należeli do tak zwanych pierwszych rodzin miasta.


     Friedhelm Fahner wyglądał trochę jak John F. Kennedy w latach młodości. Miał życzliwą twarz, uważano go za człowieka pogodnego, dobrze mu się wiodło. Dopiero po uważnym przyjrzeniu się uderzało w jego rysach coś starego, smutek i posępność, jakie można często zobaczyć w tej okolicy, między Szwarcwaldem a Jurą Szwabską.
Ingrid przyszła na przyjęcie z rodzicami, aptekarzami z Rottweil. Trzy lata starsza od Fahnera, była krzepką prowincjonalną pięknością o ciężkich piersiach. Wodnistoniebieskie oczy, czarne włosy, jasna skóra – wiedziała, że robi wrażenie. Fahnera wytrącał z równowagi jej dziwnie wysoki, metaliczny głos, któremu obce były jakiekolwiek modulacje. Zdania miały u niej melodię tylko wtedy, kiedy mówiła cicho.
     Nie ukończyła dziesięcioklasowej szkoły, a teraz pracowała jako kelnerka. „Chwilowo”, powiedziała do Fahnera. Jemu to zaś było obojętne. Przeważała nad nim w innej dziedzinie, która bardziej go obchodziła. Dotychczas miał z kobietami tylko dwa przelotne doświadczenia seksualne, które nie dodały mu pewności siebie. Od razu się w Ingrid zakochał.
Uwiodła go dwa dni później, kiedy po zakończonym pikniku położyli się w szałasie. Była dobra w tych sprawach. Fahner stracił głowę i ledwie minął tydzień, a już się oświadczył. Przyjęła to bez wahania, stanowił tak zwaną dobrą partię; przystojny, delikatny, studiował medycynę w Monachium, był już blisko egzaminów końcowych. Przede wszystkim jednak pociągał ją powagą. Nie umiała tego sformułować, ale przyjaciółce powiedziała, że Fahner nigdy nie puści jej kantem. Cztery miesiące później u niego zamieszkała.


     W podróż poślubną pojechali do Kairu, na jego prośbę. Kiedy go później pytano o Egipt, mówił, że to była „beztroska”, choć wiedział, że nikt go nie zrozumie. Był tam jak ogłupiały młody Parsifal i przeżywał szczęście. Zdarzyło mu się to po raz ostatni w życiu.
     Wieczorem w przeddzień powrotu leżeli w małym pokoju hotelowym, przy otwartych oknach, ciągle w skwarze, w stojącym powietrzu. Był to tani hotel, pachniało zgniłymi owocami, a z dołu dobiegał hałas ulicy.
      Mimo gorąca właśnie przed chwilą się ze sobą kochali. Fahner leżał na plecach i śledził obroty wentylatora pod sufitem, Ingrid paliła papierosa. Obróciła się na bok, oparła głowę na dłoni i spojrzała na niego. Uśmiechnął się. Długo milczeli.
   W końcu zaczęła opowiadać. O mężczyznach przed Fahnerem, o rozczarowaniach, błędach, ale przede wszystkim o poruczniku Francuzie, z którym zaszła w ciążę, o aborcji i że się to dla niej omal nie skończyło śmiercią. Rozpłakała się. Przestraszony wziął ją w ramiona. Poczuł na piersi bicie jej serca, był bezradny. Odpowiadam za nią, pomyślał.
     - Przysięgnij, że będziesz mnie pilnował. Nie możesz mnie opuścić. – Głos jej drżał.
Wzruszył się, uspokajał ją. No przecież jej przysięgał już na ślubie, w kościele, przecież jest z nią szczęśliwy i chciałby ...
Przerwała mu stanowczo, mocniejszym głosem, który nabrał teraz owego metalicznie bezbarwnego brzmienia:
     - Przysięgnij !
Nagle zrozumiał, że to nie tylko jakaś tam rozmowa kochanków i wentylator, Kair, piramidy i skwar hotelowego pokoju; wszelkie stereotypy prysły. Odsunął Ingrid lekko, by jej spojrzeć w oczy – i powiedział to.
     - Przysięgam.
     Pociągnął ją ku sobie, zaczął całować po twarzy. Kochali się jeszcze raz. Tym razem inaczej. Siadła na nim i dogadzała sobie wedle woli. Byli poważni, samotni, obcy sobie. Kiedy dostała orgazmu, uderzyła go w twarz. Później długo jeszcze nie spał i patrzył w sufit. Tymczasem wysiadł prąd i wentylator już się nie kręcił.
   Oczywiście Fahner zdał egzaminy z wyróżnieniem, uzyskał tytuł doktora i w Rottweil podjął w szpitalu okręgowym swoją pierwszą pracę. Znaleźli sobie mieszkanie – trzy pokoje, kuchnia, widok na skraj lasu.
    Kiedy w Monachium pakowali sprzęty, wyrzuciła jego zbiór płyt, Zauważył to dopiero wprowadzając się do nowego mieszkania. Powiedziała, że tych płyt by nie zniosła, bo słuchał ich z innymi kobietami. Fahner był wściekły. Przez dwa dni prawie nie rozmawiali.


     Lubił proste wzornictwo Bauhausu, a ona urządziła mieszkanie dębem i sosną, zawiesiła w oknach firanki i nakupiła kolorowej bielizny pościelowej. Ścierpiał nawet haftowane serwetki pod naczynia i cynowe kubki, nie chciał jej niczego narzucać.
Kilka tygodni później Ingrid oświadczyła, że przeszkadza jej sposób, w jaki on trzyma sztućce. Zaśmiał się i stwierdził, że jest dziecinna. Powtórzyła ten zarzut nazajutrz i przez kolejne dni. A ponieważ to nie były żarty, zaczął inaczej trzymać nóż.
Skarżyła się, że Fahner nie wynosi śmieci. Wmawiał sobie, że to takie docieranie się na początku. Wkrótce pojawiły się wyrzuty, że za późno wraca do domu, flirtuje pewnie z innymi kobietami.
     Pretensje nie ustawały, wkrótce wysłuchiwał ich już co dzień. Że jest nieporządny, brudzi sobie koszule, gazeta jak psu z gardła, on brzydko pachnie, myśli tylko o sobie, wygaduje bzdury i na pewno ją zdradza. Nie bardzo już się bronił.
Po kilku latach zaczęły się wyzwiska. Najpierw lekkie, później coraz cięższe. Świnia, wykańcza ją, dureń. Z czasem doszły krzyki oraz kloaczne słownictwo. Dał za wygraną. Nocami wstawał i czytał powieści science-fiction. Jak za studenckich czasów, codziennie godzinę biegał. Od dawna ze sobą nie sypiali. Inne kobiety robiły mu propozycje, ale nie miał romansów. W wieku trzydziestu pięciu lat przejął gabinet lekarski po ojcu, w wieku czterdziestu osiwiał. Był zmęczony.
Kiedy miał czterdzieści osiem lat, umarł mu ojciec, kiedy miał pięćdziesiąt – matka. Ze spadku kupił stojący na skraju miasta dom z pruskiego muru. Z domem tworzyły całość niewielki park, zaniedbane byliny, czterdzieści jabłoni, dwanaście kasztanowców i staw.
     Ogród stał się ocaleniem dla Fahnera. Abonował czasopisma fachowe, sprowadzał książki i czytał wszystko, co było do przeczytania o bylinach, stawach i drzewach. Kupował najlepsze narzędzia, poznawał technikę nawadniania i wszystkiego uczył się z właściwą sobie systematycznością. Ogród rozkwitł, a byliny nabrały w okolicy takiego rozgłosu, że pośród jabłoni widywał nieznajomych, którzy robili tam zdjęcia.
     W tygodniu długo przesiadywał w gabinecie. Był lekarzem wnikliwym i empatycznym. Pacjenci go cenili, diagnozy Fahnera stanowiły w Rottweil wzorzec. Wychodził z domu, zanim Ingrid się obudziła, a wracał dopiero po dziewiątej. Ciągłe pretensje przy kolacjach przyjmował w milczeniu. Metaliczny głos Ingrid bez melodii, zdanie po zdaniu, mnożył złośliwości. Roztyła się, jej jasna skóra z latami poróżowiała. Mięsista szyja straciła dawną jędrność, obwisły fałd na gardle trząsł się w takt wyzwisk. Ingrid cierpiała na duszności oraz nadciśnienie. Fahner stale chudł. Kiedy któregoś wieczoru, ubierając to w bogate słowa, zaproponował jej zasięgnięcie porady u znajomego neurologa, cisnęła w męża patelnią, że z niego niewdzięczne bydlę.
W noc poprzedzającą jego sześćdziesiąte urodziny Fahner nie spał, po tym jak wyjął zblakłą fotografię z Egiptu: Ingrid i on na tle piramidy Cheopsa, w głębi wielbłądy, turyści i piasek. Kiedyś Ingrid wywaliła ich ślubne albumy, a on wyciągnął tę fotografię z kosza na śmieci. Odtąd ukrywał ją w szafie na samym dole.


     Tej nocy zrozumiał, że do końca życia będzie więźniem. W Kairze złożył obietnicę i musi jej dotrzymać właśnie teraz, w złe dni; nie ma czegoś takiego jak obietnica tylko na dobre dni. Tamten obraz rozmył mu się w oczach. Fahner rozebrał się i nagi stanął przed lustrem w łazience. Długo na siebie patrzył, po czym usiadł na skraju wanny. Pierwszy raz w dorosłym życiu się rozpłakał.
Siedemdziesięciodwuletni już Fahner, który cztery lata wcześniej sprzedał swój gabinet, pracował właśnie w ogrodzie. Tego dnia, jak zwykle, wstał o szóstej. Cicho wyszedł z pokoju gościnnego, który zajmował od lat. Ingrid spała jeszcze. Poranna mgła ustąpiła, wrześniowe przedpołudnie było rozsłonecznione, powietrze przejrzyste i rześkie. Motyką siekał jesienne byliny – męcząca, jednostajna praca. Był zadowolony. Cieszył się na kawę, którą jak zwykle wypije w przerwie o wpół do dziesiątej. Pomyślał o zasadzonej wiosną ostróżce. Późną jesienią zakwitnie po raz trzeci.
Ingrid gwałtownie otwarła drzwi na taras. Wywrzeszczała, że znowu zapomniał zamknąć okna w pokoju gościnnym, skończony idiota. Aż się zachłystywała. Głos jak czysty metal.
Później miał nie pamiętać dokładnie, co w tej chwili pomyślał. Cos mu gdzieś głęboko w głowie zaświtało. Wszystko w tym zimnym świetle było aż nadto widoczne, raziło.


     Poprosił Ingrid, by zeszła do piwnicy, a sam dotarł tam schodami zewnętrznymi. Sapiąc, wkroczyła do piwnicznego pomieszczenia, gdzie przechowywał narzędzia ogrodnicze, kompletowane przez lata. Te ładne przyrządy wisiały uporządkowane według funkcji i wielkości na ścianach albo wyczyszczone stały w blaszanych bądź plastikowych wiadrach. Ingrid rzadko tu zachodziła. Kiedy otworzyła drzwi, Fahner bez słowa zdjął ze ściany siekierę do ścinania drzew. Szwedzkiej roboty, ręcznie kuta, była natłuszczona i bez śladu rdzy. Ingrid zamilkła. Na dłoniach wciąż jeszcze miał grube ogrodnicze rękawice. Wpatrywała się w siekierę. Już pierwszy cios, który rozłupał jej pokrywę czaszki był śmiertelny. Siekiera z odłamkami kości wbiła się aż po mózg, ostrze rozcięło jej twarz. Zanim upadła, już nie żyła. Fahnerowi trudno było wydobyć siekierę z czaszki, jedna stopę postawił na szyi Ingrid. Dwoma gwałtownymi ciosami odciął głowę od tułowia. Lekarz medycyny sądowej zarejestrował później siedemnaście dalszych ciosów, jakich Fahner potrzebował, by odrąbać jej kończyny.
     Oddychał ciężko. Siadł na drewnianym stołeczku, którego kiedy indziej używał do sadzenia, a którego nogi teraz były zakrwawione. Poczuł głód. W pewnej chwili wstał, rozebrał się koło zwłok i w znajdującej się tutaj umywalce spłukał krew z włosów i twarzy. Zamknął piwnicę i wewnętrznymi schodami przeszedł do mieszkania. Na górze się ubrał, zadzwonił pod policyjny numer alarmowy, podał swoje nazwisko oraz adres, i powiedział dosłownie: „Pociąłem Ingrid. Przyjeżdżajcie zaraz”. Zostało to nagrane. Nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę. Jego głos nie zdradzał zdenerwowania.
     Kilka minut później, bez włączania sygnału, podjechali policjanci. Jeden z nich, będący od dwudziestu dziewięciu lat na służbie, leczył całą rodzinę u Fahnera. Ten dał mu klucze, stojąc przy ogrodowej furtce. Powiedział, że ona jest w piwnicy. Policjant zrozumiał, że lepiej nie zadawać pytań – doktor był bez butów i skarpetek, choć miał na sobie garnitur i bardzo spokojnie się zachowywał.


     Proces trwał tylko cztery dni. Przewodniczący izby sądu przysięgłych był człowiekiem doświadczonym. Znał Fahnera, którego miał sądzić. I także Ingrid. A jeżeli jej nie znał, to resztę objaśnili świadkowie. Każdemu żal było doktora, każdy brał jego stronę. Listonosz powiedział, że uważał go za „świętego” i że to „cud, jak on z nią wytrzymywał”. Biegły psychiatra stwierdził, że Fahner miał „kumulację złości”, niepoczytalny zaś nie był.
     Prokurator żądał ośmiu lat. Nie spieszył się; przedstawiając przebieg zdarzenia, brodził w tamtej zakrwawionej piwnicy. Powiedział, że Fahner miał wybór, mógł się rozwieść.
        Prokurator mylił się, akurat tego Fahner nie mógł. Ostatnia reforma Kodeksu Postępowania Karnego w Niemczech zniosła w procesie obowiązek składania przyrzeczeń przez świadków. Dawno przestano wierzyć takim formalnym przysięgom. Jak świadek kłamie, to kłamie, i tyle – żaden sędzia nie pomyślałby, że przyrzeczenie mogłoby to zmienić. Ono się dla dzisiejszego człowieka nie liczy. Jednak Fahner – w czym niebotyczna różnica – był niedzisiejszy. Obietnicę złożył kiedyś serio, w Kairze. Wiązała go, ba – więziła przez całe życie. Nie mógł się z niej zwolnić, byłaby to zdrada. Przytłoczenie dożywotnią przysięgą, jej ciśnienie, spowodowało u niego wybuch przemocy.
     Siostra Fahnera, która poprosiła jednego ze znakomitych adwokatów, by go bronił, siedziała wśród publiczności. Trzymała ją za rękę stara pielęgniarka, która dawniej pracowała u doktora. On sam w więzieniu jeszcze bardziej schudł. Siedział teraz nieruchomo, w ławie oskarżonych, drewnianej, ciemnej.


     W tej sprawie nie było czego bronić. Stanowiła problem z dziedziny filozofii prawa: jaki jest sens kary? Jaki jej cel ? Adwokat próbował określić to w mowie obrończej. Istnieje tu mnogość teorii: kara ma nas odstraszyć, kara ma nas chronić, kara ma odwieść sprawcę od ponownego popełnienia jakiegoś czynu, kara ma być przeciwwagą krzywdy. Prawo niemieckie łączy te teorie, ale żadna z nich nie pasowała do sprawy Fahnera. On drugi raz nie zabije. Krzywda, choć oczywista, jednak trudna do zmierzenia. A czy ktokolwiek pragnął odwetu, domagał się go? Mowa obrończa trwała długo. Adwokat opowiedział szczegółowo jego historię. Chciał, by zrozumiano, że Fahner tamtego dnia doszedł do ściany. Adwokat mówił, aż – jak potem stwierdził – odniósł wrażenie, że do sądu coś dotarło. Jeden z ławników pokiwał głową. Adwokat skończył i usiadł.
     Ostatnie słowo miał Fahner. Przed zakończeniem procesu sąd wysłuchuje oskarżonego, by sędziowie zabrali jego słowa na naradę. Ukłonił się, splótł dłonie. Nie były to zdania, których by się musiał uczyć na pamięć, ale streszczenie jego życia:
- Kochałem moją żonę, a w końcu ją zabiłem. Kocham ją nadal, obiecałem jej to, a ona jest ciągle moją żoną. To się nie zmieni do końca mojego życia. Złamałem obietnicę. Będę żył ze swoją winą.
    Usiadł i zamilkł, i znów wbił wzrok w ziemię. W sali było cicho. Nawet przewodniczący sprawiał wrażenie skrępowanego. Wreszcie oświadczył, że sąd udaje się na naradę. Wyrok zostanie ogłoszony nazajutrz.
Tego wieczoru obrońca jeszcze raz odwiedził Fahnera w więzieniu. Niewiele było już do powiedzenia. Przyniósł wygniecioną kopertę, z której wyjął zdjęcie z podróży poślubnej. Przesunął kciukiem po twarzy Ingrid. Wierzchnia warstwa ochronna dawno się oderwała od zdjęcia, twarz jego żony była prawie biała.


     Skazano go na trzy lata, nakaz aresztowania jednak uchylono i Fahnera wypuszczono z aresztu śledczego. Pozwolono mu na odbywanie kary w zakładzie karnym typu otwartego. Znaczyło to, że tam nocował, a w ciągu dnia mógł przebywać na wolności. Warunkiem było wykonywanie jakiegoś zawodu. A wymyślić nowy dla siedemdziesięciodwulatka nie było łatwo. Wreszcie jego siostra znalazła rozwiązanie: Fahner zarejestrował działalność gospodarczą w branży handlu owocami i zabrał się do sprzedaży jabłek ze swojego ogrodu.
     Cztery miesiące później do kancelarii jego obrońcy dotarła skrzynka, a w niej dziesięć czerwonych jabłek. W załączonej kopercie znajdowała się jedna kartka papieru:
      „Tego roku jabłka się udały. Fahner”.