JustPaste.it

Jak farmakoekonomia okrada budżety ludzi i narodów

 


Spożycie leków jest kreowane głównie przez lekarzy. Tak być powinno, jako że konsumenci (pacjenci) nie mają wiedzy potrzebnej do kształtowania popytu. Nawet wiedza lekarzy jest ograniczona. To, czego uczyli się na uniwersytecie już jest w dużym stopniu nieaktualne. Postęp farmakoterapeutyczny jest szybki. Lekarze muszą korzystać z bieżącej literatury medycznej, a ta bywa rzetelna i nierzetelna. Dlaczego? Dlatego, że uczelnie nie mają funduszy na finansowanie badań naukowych (głównie klinicznych). Badania są robione z inicjatywy i pod dyktando firm farmaceutycznych. Firmy chcą służyć zdrowiu, ale ich siłą motoryczną jest zysk. W interesie firmy jest badanie, które uwypukli zalety jej leku, zatai jego wady i nie wspomni o analogicznych lekach lepszych. Stosownie do potrzeb firmy zatrudnia się badaczy. Ci idą na rozliczne kompromisy. Od nich zależ dobrobyt uczonego, a nawet kariera naukowa (ona jest często funkcją liczby publikacji, a nie ich jakości). Światowe prawo farmaceutyczne sprzyja manipulowaniu prawdą. Powszechnie stosuje się badanie walorów nowego leku w trybie odniesienia do placebo, a nie do starych leków danej grupy terapeutycznej. Aby nowy produkt uczynić lekiem, trzeba udowodnić, że on leczy. Nie potrzeba dowieść, że leczy lepiej od leków starych. A że wszystkie stare leki leczą nieidealnie, istnieje ogromne pole do naukowych iluzji. Te iluzje publikuje się nawet w bardzo dobrych czasopismach. Firmy farmaceutyczne stać na to, by stosowne publikacje wspierać finansowo, poczym starannie karmić nimi tłumy lekarzy. Mamy to, co mamy. Ogromne spożycie leków gorszych przy istnieniu lepszych. Skala zjawiska jest mniejsza w krajach zamożnych, bo tam stać lekarzy na prenumerowanie różnych dobrych czasopism. W Polsce i wielu krajach niezamożnych – nie stać. Karmią się literaturą podrzucaną przez repów (representatives – przedstawicieli firm), starannie dobieraną. Kosmiczny dramat polega na tym, że nowe leki, często gorsze, są zawsze drogie, bo opatentowane, monopolistyczne, produkowane na zasadzie wyłączności. Lekarz, padłszy ofiarą podstępnej promocji „naukowej”, rujnuje pacjentów lub ich Narodowy Fundusz Zdrowia, co na jedno wychodzi. Lekarz zamiast przybliżać do ludzi zdrowie, je oddala. Na domiar złego prawo medyczno-farmaceutyczne i prawo prasowe jest w Polsce tak probiznesowe, że nie pozwala wołać głośno „nie ordynuj bubla x, stosuj lek renomowany”. Każdy bubel został legalnie zarejestrowany i ma takie same prawne racje przynoszenia firmie korzyści, jak wyśmienity środek leczniczy. W młodym polskim kapitalizmie większą ochroną cieszy się przedsiębiorca niż pacjent, za którym niby stoi rząd, ale nie rozumiejący wiele. Nie rozumienie dotyczy również niektórych profesorów medycyny i farmacji. Ta niewiedza promieniuje na rzesze lekarzy i na stan ochrony zdrowia, więc przyczynia wielkich szkód.

Niniejszy wykład omawia wąski fragment ekonomiki leku, którego znajomość może uczynić profesora od leków potomkiem Hipokratesa. Oby. Wszyscy są zgodni, rządzący i rządzeni, bogaci i biedni, zdrowi i chorzy, że o zdrowie należy troszczyć się. Zabieganie o zdrowie wymaga medykamentów. W miarę możliwości coraz lepszych. Postęp musi kosztować. Dużo. Aby zachęcić przedsiębiorców do poszukiwania nowych środków leczniczych, rozum ludzki podpowiedział krajom, narodom: obejmijcie nowe leki ochroną patentową. Ochrona taka daje na pewien czas wyłączność produkcji i sprzedaży wynalazku. Uniemożliwia trutniom, które niczego nie wynalazły, korzyści z osiągnięć wynalazców. Umożliwia wynalazcom pobieranie dowolnych cen i osiąganie zawrotnych zysków. Wszyscy zgadzamy się na to. Ale. Na to „ale” nie baczą liczni nasi profesorowie. Patent, ochrona, wyłączność nie trwa wiecznie. Jest ograniczona w czasie. Ongiś 15 lat w Polsce, 16 – w Europie Zachodniej, 17 – w USA. Obecnie wszędzie 20 lat. Ba! Wynalazca uzyska patent na swój wynalazek tylko pod warunkiem, że w zgłoszeniu patentowym ujawni wszystkie tajniki wynalazku. Nie tylko jego precyzyjny opis, lecz także metodę jego produkcji. Po co? Aby następnego dnia po upływie okresu ochronnego każdy mógł, jeśli zechce, produkować i komercjalizować dane dobro. By kwitła konkurencja. By dobra taniały. By stawały się łatwiej dostępne. Filozofia prawa patentowego jest genialna. Niech wynalazcy czerpią przez pewien czas nieograniczone korzyści materialne.

Po tym czasie

- niech miliardy ludzi niezamożnych mają też szanse leczenia się,

- niech wynalazcy nie będą demoralizowani zyskami za nieróbstwo, niech mają bodziec do robienia następnych wynalazków.

Postępowanie ludzi bywa nie anielskie. Właścicielom patentów nie chce się po wygaśnięciu patentu i nastaniu konkurencji obniżać zawrotnych cen. Oni niemal wszyscy pragną pobierania nadal cen z czasów monopolu. Realizują to pragnienie z pomocą systemu nazw zastrzeżonych, monopolistycznych bez ograniczenia w czasie. I z pomocą chytrze dezinformowanych profesorów medycyny, niekiedy farmacji. Koncerny już zbudowały rękami powolnych sobie ekonomistów całą gałąź nauki wykładanej na medycynie i farmacji pt „pharmacoeconomics”. W tej nauce nie ma mowy o wyzysku cenowym w dobie konkurencji. Kładzie się silny nacisk na to, że leki konkurencyjne bywają gorsze. A nawet bywają nie tańsze. Zwodniczość koncernowej farmakoekonomiki polega na wmontowaniu do bardzo poprawnego ekonomicznie wykładu ekonomii dwóch systemów malwersacji. Jeden polega na przekonywaniu, iż lek markowy sprzedawany 5-10-20 razy drożej od jego kopii konkurencyjnej jest tańszy. Bodaj do polskiej historii farmacji i medycyny przeszła praca „naukowa” dostarczająca dowodów, że leczenie perindoprilem siedmiokrotnie droższym, w przeliczeniu na dawkę dobową, od enalaprilu, jest tańsze („Farmakoekonomika” Nr 4/2001, 2-12). Ta i inne prace naukowe kpiące z nauki i z rozsądku były referowane niejednokrotnie („Aptekarz” Nr 1-2/2002, 40-42, Nr 9-10/2004, 230-233).

Tu poświęcimy kilka akapitów drugiemu systemowi dezinformacji generowanej przez koncernową farmakoekonomikę i kolportowaną nawet przez profesorów. Polega on na sianiu paniki, że leki konkurencyjne, tanie, robione na wzór ongiś monopolistycznych, drogich, są gorsze. Ten cios jest szczególnie niebezpieczny, bo w farmacji jakość jest bezcenna. Koncerny ustami życzliwych profesorów stawiają pytanie: „czy pomiędzy lekiem oryginalnym i generycznym (odtwórczym) można postawić znak równości?”, „Czy produkowane przez różne firmy leki generyczne są tak samo bezpieczne, jak ich oryginalne odpowiedniki i czy mają taką samą skuteczność terapeutyczną?”. Samo stawianie takich pytań kompromituje profesorów. Prawo stanowi, już od samego zarania leku (patentu), że jego właściwości i cechy mają być klarowne i jawne. Producent konkurencyjny musiałby być niespełna rozumu, gdy kopiując lek oryginalny brałby do tego inną substancję czynną (inną sól, ester, izomer lub tp.). Lub inne materiały pomocnicze. Konkurent stara się robić zawsze lek identyczny. Odchylenie może się zdarzyć wówczas, kiedy monopolista zazdrosny o swój wynalazek, zlekceważy obowiązujący go wymóg i nie ujawni rzetelnie w Urzędzie Patentowym i później w Urzędzie Rejestracji prawdy o leku. I na domiar złego profesor rzeczoznawca w Urzędzie Patentowym lub w Urzędzie Rejestracji tego nie wykryje. Wnioskodawcą prawie nigdy nie jest producent leku taniego. Prawie zawsze jest to producent leku drogiego z przemyślanym zamiarem podstawienia nogi producentom tanim. Pomocą służą mu rzeczoznawcy, nawet w randze profesorów, nie potrafiący zmusić monopolistów do postępowania fair.

Proceder wpuszczania konkurentów w maliny jest bardzo opłacalny. Opóźnienie produkcji dobrego leku konkurencyjnego może przynosić monopoliście wielkie korzyści. Na monopolu zarabia się krocie. Z niepodważalnych danych rynkowych wiemy, że lekkopia z reguły jest tańszy 5-10 razy. Górna granica wyzysku sięga 100-krotności. Przypadki górne tego zjawiska to np.: Cipro (ciprofloxacina) tabl. 250 mg droższa 119 razy. Isoptin (verapamil) tabl. 120 mg droższy 95 razy. („Aptekarz” Nr 4/2003, 83).

Niektórych profesorów darzących przesadnym kultem monopolistów można leczyć ukazując im wiele drogich wynalazków, które nie są prawdziwymi wynalazkami kosztującymi lata poszukiwań. Są to przeważnie kongenery, obejścia patentowe wcześniejszych cudzych wynalazków. Także ciprofloxacina z 1983 r. nie była błyskiem geniuszu Bayera, lecz kolejnym obejściem patentowym norfloxaciny z 1978 r., tak jak pefloxacina z 1979 r., enoxacina z 1980 r., ofloxacina z 1982 r. Nie miejmy nic przeciwko kongenerom. Dzięki nim też niekiedy osiąga się postęp leczniczy. Ale nie przesadzajmy z kultem autora ciprofloxaciny. To jest po prostu szczęśliwy poszukiwacz patentowalnej „oxaciny” idący już utartym przez innego autora szlakiem. Jego wysokie honorarium nie musi być stukrotnością honorarium normalnego producenta i być płacone dłużej niż 20 lat.

Tendencje panikarskie posuwają się tak daleko, że autor profesor potrafi ostrzegać, że „gdy substancję czynną dostarcza wielu producentów, to poziom zanieczyszczenia i ich profil toksykologiczny może zależeć od metody syntezy związku.” Takie kpiny z podstawowej wiedzy o chemii analitycznej zdarzają się w piśmiennictwie medycznym. Na szczęście rzeczywistość farmaceutyczna jest zupełnie inna. Wytwórcy leków, bez względu na ich cenę, mają doskonałą wiedzę z chemii, technologii i farmacji stosowanej. W przypadku robienia synonimicznych identyków odchylenia od identyczności zdarzają się bardzo rzadko. A winowajcą jest prawie zawsze monopolista. On już w zgłoszeniu patentowym powinien był ujawnić oprócz substancji czynnej wszystkie inne szczegóły technologii leku. On powinien podać skład środków pomocniczych również we wniosku rejestracyjnym. Bywa, że w niektórych krajach niefachowo rejestrują leki. Pozwalają monopolistom na zatajanie istotnych danych. Nigdy to się nie zdarza w USA, Anglii, Francji, Niemczech, gdzie powstają najczęściej nowe leki. W dostępnym każdemu wykazie leków RFN, Rote Liste, w każdej monografii jest podany rygorystycznie skład produktu, nawet definicja barwnika drażetki nie mającego żadnego wpływu na jej leczniczość. Podobnie wykaz leków dopuszczonych we Francji, le Dictionnaire Vidal, nie śmie nie drukować szczegółowych danych. Producent leku konkurencyjnego, synonimicznego, nie ma najmniejszych kłopotów z zaopatrzeniem się we wszystkie potrzebne substancje pomocnicze. On ma na to czas 20 lat (mówiąc z przesadą).

Firmy opowiadają profesorom, klinicystom, farmakoekonomistom itd. rozmaite banialuki, a oni nie mając zielonego pojęcia o farmacji stosowanej kolportują głupstwa w prasie lekarskiej i farmaceutycznej. Zupełnie nieświadomie sieją panikę u lekarzy i pacjentów. Wywołują strach przed lekami konkurencyjnymi (generycznymi). Koncerny zacierają ręce. Pobierają niezasłużone setki miliardów dolarów rocznie. Kilka przykładów ze świata:

Lipitor (Atorvastatina), patent USA. Sprzedaż rzędu 13,5 mln USD rocznie. Cena hurtowa w USA $3,37/DDD (10 mg). Produkt bez nazwy Lipitor lub Sortis jest obficie dostępny z wielu źródeł po $0,11-0,22/DDD (10 mg). Czyli 15,3-30,6 razy taniej, średnio 23 razy. Niezasłużona nadwyżka zysku wynosi blisko 13,0 mld dolarów.

Plavix (Clopidogrel), patent francuski. Sprzedaż 8 mld dolarów. Cena hurtowa w USA wynosi $5,33/DDD (75 mg). To samo bez nazwy Plavix można kupić po $1,55/DDD (75 mg). Różnica stanowi $5,67 mld.

Zyprexa (Olanzapina), patent USA. Sprzedaż 4,8 mld dolarów. Cena hurtowa w USA $16,64/DDD (10 mg). Synonim bez nazwy Zyprexa jest powszechnie dostępny po $2,32-$3,04/DDD (10 mg). Średnio po $2,68/DDD (10 mg). Ex-właściciel patentu przechwytuje niezasłużenie $4 mld rocznie.

Takie zjawiska mają charakter masowy. Ale za granicą durnota przepłacania za leki markowe, już stare, nie chronione patentem, obejmuje raczej leki obiektywnie dobre. Atorvastatina uchodzi teraz wszędzie za doskonały środek przeciwcholesterolowy. Clopidogrel za dobry środek przeciwpłytkowy. Olanzapina – za skuteczny antypsychotyk. W Polsce jest gorzej. Oto przykłady rodzime niepotrzebnego przepłacania za markę:

W 2008 r. wydaliśmy na ramipril marki Tritace zł 167 mln. Wiedząc, iż jest on droższy 3 razy od synonimicznych ramiprili konkurencyjnych (Tritace – zł 0,65/DDD 2,5 mg, np. Axtil – zł 0,21/DDD).

Wydaliśmy niepotrzebnie zł 65 mln na simvastatinę marki Zocor droższą dwukrotnie od równie dobrych nie-marek Zocor. Ale zarówno ramipril z nazwą Tritace, jak i simvastatina z marką Zocor choć są top lekami w swojej grupie terapeutycznej. Przy nich marnuje się tylko pieniądze na drogą markę. W Polsce do takiego marnotrawstwa dochodzi jeszcze boleśniejsze marnotrawstwo w postaci płacenia wysokich, monopolistycznych cen nie tylko za markę, a za leki nie mające wysokiej noty w światowym lecznictwie. W sensie promowania refundacją wręcz niepojęte.

Rażącym przykładem jest Prestarium (perindopril). Pril, którego szczególnych zalet nie dostrzeżono w USA, Niemczech, Anglii i innych krajach znających się na medycynie, u nas był przez lata prilem Nr 1. Obecnie jest prilem nr 2 przyczyniającym się do wydatku 185 mln złotych. Bo kosztuje zł 1,05/DDD (4 mg). Gdy top prile preferowane na całym świecie (enalapril, ramipril) są dostępne po zł 0,20/DDD. Pięć razy taniej. Polscy lekarze wyrzucają do śmieci 185 x 4/5 = 148 mln złotych rocznie! Minister zdrowia im na to pozwala. Nie tylko na to.

Gdy kardiolodzy całego świata do kontroli nadciśnienia stosują hydrochlorothiazid, ewentualnie furosemid, w Polsce przemysł wcisnął w kardiologów indapamid, me-too clopamid (Brinaldix) z 1962 r. już wycofany z aptek prawie na całym świecie. Indapamid z 1969 r., nieznaczna modyfikacja chemiczna clopamidu, jest u nas diuretykiem Nr 1. W dodatku najlepiej nam pomaga (szkodzi) marka Tertensif, najdroższa. Cztery razy droższa od hydrochlorothiazidu i furosemidu. Na Tertensif wydaliśmy w 2008 r. zł 101 mln płacąc cenę niekonkurencyjną jeszcze 40 lat po zaistnieniu tego à la wynalazku.

Przejdźmy już do próby podsumowania. Bolesne i psujące zdrowie są poszczególne błędy w rządzeniu farmacją. Czy to będzie Prestarium (perindopril), Tertensif (indapamid), czy wiele innych. Sprawą najważniejszą jest odbudowanie kwalifikowanych rządów farmaceutycznych. Bez kwalifikacji kadr „na górze” poprawianie sytuacji lekowej jest bardzo trudne. Wróg jest przebogaty i stać go na najzdolniejszych, najdroższych adwokatów. Mamy na piśmie jego zapewnienia dla Rządu, że „koncerny farmaceutyczne nie są monopolistami, bo konkurują ze sobą”. Lek robiony w 100% przez jednego rekina nie jest monopolistyczny („bo na tę samą chorobę jest wiele innych leków”). Jak tym kłamcom nie wierzyć w prawie 40-milionowym kraju, w którym nie ma ani jednej uczelni ekonomicznej z ekonomiką leku i towaroznawstwem farmaceutycznym.

Kto ma Rządowi mówić prawdę? Uczelnie medycznie nie tylko nie znają ekonomii, lecz nawet są szkolone w „pharmacoeconomics” przez przyjazny, życzliwy przemysł monopolistyczny.

 

Autor: Aptekarz Vol. 17 Nr 12